Wspomnienia Wacława Kowalczyka z pobytu w Rokitnie na Wołyniu

W 1931 roku z całą rodziną przyjechałem z Grajewa do Rokitna. Najpierw wyjechała moja starsza siostra Genowefa z mężem Mieczysławem Wojciechowskim i zamieszkali na ul. 3-go Maja. Następnie z Grajewa wyjechał mój tatuś, a na końcu wyjechała moja mamusia ze mną i siostrą Broncią. Zamieszkaliśmy na ul. 3-go Maja obok starszej siostry. Dzieliło nas tylko podwórko.

W Rokitnie rozpocząłem lata młodzieńcze. Ja z Broncią zaczęliśmy kontynuować dalszą naukę w szkole powszechnej. Tak nam życie płynęło do 1934 roku. Tatuś nam zachorował, przestał pracować. Mamusia, aby dom utrzymać poszła do pracy. Pracowała w pałacu, była gospodynią domową.

W 1934 roku, w dniu 12 grudnia o godz. 18-tej, tatuś zmarł. W agonii martwił się jak będziemy żyli i powtarzał - kupcie sobie, kupcie...

Po śmierci tatusia ukończyłem szkołę podstawową, a Broncia szóstą klasę i poszliśmy do pracy w hucie. Mamusia trzymała stołowników.

Tak zaczęliśmy życie po śmierci tatusia. Jak rozpocząłem pracę w hucie, zapisałem się do związku strzeleckiego W każdą niedzielę mieliśmy ćwiczenia, a  w miesiącach letnich z wojskiem wyjeżdżaliśmy na manewry wojskowe, na terenie Wołynia. Także wyjeżdżałem na obóz strzelecki na Wileńszczyznę do Radzkiego Boru, nad jezioro Drywiaty, które miało 8 km szerokości i 16 km długości. Co do wielkości drugie po Świtezi. Zwiedziłem ziemię wileńską i Wilno oraz Matkę Boską Ostrobramską. Po drodze Lidę, Nowogródek i Polesie. Polesia czar, to dzikie knieje i moczary.

  
Obóz strzelecki w Radzkim Borze nad jeziorem Krywiatym, rok 1937.

Broncia też należała do związku strzeleckiego. Żeński związek strzelecki również miał szkolenia z przysposobieniem wojskowym.


Bronisława z drużyną harcerską. Rokitno 1938 r.

W Rokitnie był rozwinięty sport, a szczególnie uprawiała go młodzież z huty. Moją ulubioną dyscypliną sportową była koszykówka i siatkówka, tenis stołowy oraz bilard, a zimową porą, narty.

W Rokitnie tafelnicy żyli jak jedna rodzina, jak zachodziła potrzeba wzajemnie sobie pomagali. Mieszkaliśmy w dzielnicy huckiej, do której należały ulice: Ostoi, Parkowa, część ul. 3-go Maja.

Piękne lasy z podszyciem kwiatów żółtych azalii. Czarne jagody, borówki, maliny, poziomki, żurawiny, i grzyby. Piękne zręby i polany, wypełnione różnymi gatunkami kwiatów oraz ptaków, motyli, jaszczurek, i świerszczy, można było spotkać węża i żmiję. Najpiękniejszy klomb w parku, nie jest taki piękny jak leśny zrąb i polana.

W książce „Rokitno” opisał przyrodę nad rzeką Lwa Jerzy Dytkowski.

Rok 1939 zakłócił spokojne życie mieszkańców Rokitna. Pierwsza mobilizacja do wojska w miesiącu marcu, druga w sierpniu.

W dniu 1 września wybucha II wojna światowa. W serca ludzkie wstąpił smutek, przygnębienie i zaczęło się inne życie. W mobilizacji sierpniowej został powołany do wojska Twój tatuś. Powołany został do koszar w Rokitnie. Kiedy transport odjeżdżał na front, byliśmy wszyscy na stacji, na peronie. Ty też żegnałaś tatusia będąc w łonie swojej mamusi. Gdy transport z wojskiem ruszył powoli w kierunku Sarn, nasze pożegnalne smutne spojrzenia, załzawionych oczu. Do domu wracaliśmy w smutku i ciszy.

W dniu 17 września 1939 roku wojska sowieckie przekroczyły granicę polską o godz. 5,00, a o godz. 7,00 już były w Rokitnie. Wjechały czołgi, za nimi armia frontowa z hasłem „Idziemy Wam w pomoc”. Wojsko sowieckie nędznie ubrane i głodne, ale nie wolno było im brać jedzenia od ludności, ponieważ miało być zatrute. Przeszła armia frontowa, zaczęła się stabilizacja sowieckiej władzy w Rokitnie. Zostaliśmy pod okupacją sowiecką. Praca w hucie odbywała się systemem komunistycznym. Niedzieli nie było, tylko wychodnoj, którego dnia wypadło. Było nędzne życie, ludzie byli niedojedzeni, tłuszczu i mięsa nie widzieliśmy. Ubiór, to kufajka, obuwie brezentowe.

Polacy byli w smutku, bez uśmiechu na twarzy. Jak się spotykało na ulicy więcej osób, to zaraz NKWD wzywało na przesłuchanie i pytali, o czym rozmawiali?

W styczniu 1940 roku, powrócił tatuś ze szpitala. Był ranny pod Sądową Wisznią, koło Lwowa. Kiedy szli nocą, pod nogami tatusia rozerwał się granat, miał kontuzjowany cały bok i nogę. Za nimi jechały czołgi, tatuś bał się, że czołgi mogą go rozjechać, zaczął ostatnimi siłami staczać się na brzeg drogi i stoczył się do rowu, a w rowie było trochę wody, która ugasiła mu pragnienie. Na samym końcu kolumny jechała kolumna sanitarna, która zabrała tatusia, zawożąc tatusia do Lwowa, do szpitala. Jak jesienią wracali pieszo żołnierze z wojny, mamusia każdego pytała, ale nikt nie widział tatusia. Po pewnym czasie, ktoś powiedział mamusi, że tatuś jest ranny i leży w szpitalu we Lwowie. Mamusia natychmiast pojechała odwiedzić tatusia i przywiozła nam wiadomości o zdrowiu, o stanie choroby. Jak tatuś mógł już chodzić o kulach, wówczas go wypisali ze szpitala. Lwowianie 39 zaopiekowali się tatusiem, zawieźli go na dworzec kolejowy i wsadzili do wagonu, prosząc podróżnego, by się nim zaopiekował. Jak przyjechał do Sarn, podróżni także się zaopiekowali, przesadzili do pociągu, który jechał do Rokitna. W Rokitnie, też pomogli mu wysiąść z wagonu. Zaraz powiadomiono nas o przyjeździe tatusia. Ja z Benkiem wzięliśmy sanki i udaliśmy się na dworzec. Przywieźliśmy tatusia na sankach do domu. Była dla Was wielka radość, bo tatuś przyjechał, Ty też przywitałaś tatusia, będąc już w beciku. Na opatrunki do lekarza woziliśmy tatusia sankami.

W styczniu lub w lutym 1940 roku zaczęły się wywózki Polaków na Sybir. Byłem naocznym świadkiem. Mieszkaliśmy u Misienkiewiczów, był on starszym sierżantem WP.

W 1940 roku, na Wielkanoc w wielką sobotę, kobiety porobiły porządki świąteczne, przyszło NKWD. Wszyscy byliśmy w domu, St. Sierżant siedział przy stole, podeszli do niego i zapytali, czy ma broń? Odpowiedź sierżanta była – nie, to zobaczymy i zaczęła się dogłębna rewizja. W całym mieszkaniu zrobili rujnację, najpierw u nich, a później u nas. Niczego nie znaleźli, ale sierżanta aresztowali, a myśmy nie wiedzieli, co się z nim stało. Sowieci w pierwszej kolejności aresztowali mężczyzn wywożąc ich na Sybir. Później wywieźli ich rodziny.

Polacy przygotowywali się do wyjazdu na Sybir i suszyli sobie chleb, a kto miał możliwość, to robił zapas oleju. W miesiącu styczniu 1941 roku. o godz. 24,00 w nocy przyszło NKWD zabrać sierżanta żonę z dziećmi. Przed dom zajechały sanie, do domu weszło trzech NKWD-zistów, a przed domem został uzbrojony żołnierz, drugi wszedł do mieszkania i stanął w drzwiach. Kazali matce się pakować. Okropny był widok, patrząc na zdenerwowaną matkę i płaczące dzieci, jedno 3-letnie, drugie 5-letnie. Matka ze zdenerwowania nie wie, co robić, od czego zacząć, pomagać nie wolno. Babcia zwróciła się do żołnierzy, ze małe dzieci, żeby pozwolili pomóc przy dzieciach. Zgodę babcia otrzymała. We dwie szybko zaczęły pakować ciepłą odzież do worków i żywność w postaci sucharów z chleba. Dzieci ubrały w ciepłą odzież. To, co zdążyli zapakować wynieśli na sanie. Wychodząc z domu odwróciła się matka, dwojga dzieci i podniosła rękę do góry i krzyknęła: „Jeszcze Polska nie zginęła”

Na stacji stały wagony towarowe z piecykami, a w nich były zbite nary, inaczej prycze. Wagony te nazywano „ciepłuszki”. NKWD-e zostało jeszcze w domu, by spisać nieruchomości należące do rodziny.

Z gajówki odległej od miasta około 20 km, wieźli żonę i dziecko gajowego, który także wcześniej był aresztowany. Dziecko było chore i w drodze zmarło na rękach matki. Zmarłe dziecko wyrzucili do lasu na pożarcie wilkom. Tak robiono w czasie podróży, zmarłych ludzi wyrzucano z wagonu na śnieg. Właścicielka domu w którym mieszkaliśmy, przeżyła z dziećmi Sybir i po wojnie wróciła do kraju, a o mężu ślad zaginął.

Przez Rokitno przejeżdżały transporty z ludźmi jadącymi na zesłanie na Sybir. Na stacji w czasie postoju, ludzie łapali w kubki wodę kapiącą z dachu wagonu i pili. Jak dojeżdżał transport rano do miasta, to ludzie z wagonów krzyczeli: „Polacy przebudźcie się, wstańcie i dajcie nam chleba i wody”. Ludzie, choć sami nie mieli, co mogli to nieśli i podawali przez okienko w wagonie.

W Rokitnie zaszedł też incydent, kiedy Sowieci chcieli zamknąć kościół, natychmiast zbiegły się kobiety pod kościół i nie pozwoliły zamknąć.

Sowieci mieli w planie wszystkich Polaków z Wileńszczyzny, Polesia, Wołynia i Podola wywieść na Sybir. Już zaczęli się przygotowywać do wywózki robotników, ale nie doszło do tego, ponieważ 22 czerwca 1942 roku, w nocy Niemcy napadli na Związek Radziecki.

Sowieci jak odchodzili z Rokitna, to spalili koszary. Dach na hucie spalili, a komin 50 metrowy wysadzili w powietrze, budynki, w których pracowali spalili. Wysadzili w powietrze most kolejowy na rzece i zniszczyli tory kolejowe. Miasto było w płomieniach. Sowieci opuścili miasto, front niemiecki przeszedł innymi drogami poza Rokitnem. Miasto dość długo było bez władzy. Gdy wstąpili Niemcy, rozpoczęło się życie pod okupacją niemiecką. Niemcy w hucie postawili komin i dach nad wannami i rozpoczęła się praca w hucie. Żadnego handlu nie było, był tylko przydział chleba 15 dag dla pracującego i 10 dag dla niepracującego. Zarobione pieniądze były potrzebne tylko na wykupienie przydziału chleba, reszta pieniędzy leżała bezużytecznie.

Niemcy zaczęli wywozić młodych ludzi na przymusowe roboty do Niemiec. Zabrali i wywieźli moją siostrę Broncie. Pracowała w Diesendorfie w fabryce amunicji.

W 1943 roku, był nieurodzaj, co spowodowało brak żywności i zapanował głód. Człowiek głodny miał dziki wyraz oczu, nawet niektórzy puchli z głodu. Opiszę pewne zdarzenie, jakie mi się przydarzyło: Pewnego dnia przyniosłem swój i mamusi przydział chleba 25 dag. Mamusia swoją porcję zjadła, a moja porcja leżała na stole, ja leżałem na kozetce i odpoczywałem. Do mieszkania wszedł mężczyzna, wysoki, spuchnięty i dziki w oczach z głodu. Kiedy przekroczył próg, zobaczył na stole chleb, rzucił się na stół i porwał chleb i obydwoma rękoma wkładał do ust i szybko go zjadł. Ja w tym dniu nic nie jadłem. Do pracy musiałem iść o głodzie i pracować przy warsztacie, gdzie panowała wysoka temperatura. Ludzie byli ciągle głodni. Jak mieliśmy nocną zmianę, zawsze o godz. 24,00 mieliśmy przerwę na posiłek, każdy ze spuszczoną głową usiadł w kąciku i siedział cicho, bo każdy nie miał nic do jedzenia. Po przerwie trzeba było wchodzić na warsztat i pracować, a skąd ta siła do pracy przychodziła, to nie wiem. Z głodu dzieci były niemrawe i nie miały na twarzy uśmiechu. Jak zdobyło się ziarna żyta, to skręcało się na żarnach, a z mąki piekło się placki na gorącej blasze kuchni, tłuszczu nie było. Dobrze jak do przydziału chleba zdobyło się trochę żyta, ziemniaków i kaszy na zupę, żeby w garnku, chociaż kasza, kaszę goniła. Latem zbierało się lebiodę, z której robiło się kotlety i smażyło na blasze kuchni, nawet smakowały, a odczucie głodu było zaspokojone.

Twoja mamusia, była krawcową i żeby dom utrzymać chodziła na polskie wsie i szyła ludziom za żywność. W czasie nieobecności mamusi, domem opiekowała się babcia. Żeby jakoś się wyżywić, ludzie chodzili na wioski i wymieniali odzież i inne rzeczy za żywność.

Niemcy obiecali Ukraińcom, „Niezależną Ukrainę”. Przeszkolili w Niemczech trzech dowódców, a nimi byli: Taras Bulba, Bandera, a trzeciego nazwiska nie pamiętam. Na naszym terenie działał Taras Bulba. W chlebie przenosili hasło z wioski ukraińskiej do wioski. Kiedy dowódcy stwierdzili, że już można przystąpić do akcji, wówczas przystąpili do mordowania Polaków na polskich wioskach. Wojska niemieckie były tylko przy ochronie stacji kolejowej obwarowanej ze stanowiskami karabinów maszynowych oraz na moście kolejowym. W mieście była tylko policja SS w czarnych mundurach, nie daj Boże było tam podpaść.

Każdej nocy była widoczna łuna płonącego polskiego hutoru lub wioski. Mieszkańcy, którzy mieszkali na obrzeżach miasta byli w niebezpieczeństwie, każdy brał na noc z sobą coś do obrony. Ja brałem na noc siekierkę pod łóżko. Co się dzieje poza miastem, Niemców nie obchodziło, bo oni to spowodowali. Ukraińcy, jak napadali na polską wieś czy hutor, to najpierw okrążyli wioskę, żeby nikt nie uciekł i zaczęli torturować Polaków oraz mordować w bestialski sposób. Ukraińcy przecinali żywego człowieka poprzeczną piłą do cięcia drzewa, dzieci topiono żywcem w studni lub nadziewali na sztachety płotu, wykręcali głowę do tyłu, łamali nogi i ręce, torturowali aż do śmierci. Po wymordowaniu całej wioski, rabowali, a później podpalali całą wieś. Za miastem, niedaleko wsi ukraińskiej mieszkał szewc z wieloosobową rodziną. W nocy przyszli Ukraińcy do jego domu, on schował się pod łóżko, za buty, które leżały do reperacji, zaglądali pod łóżko, ale go nie zauważyli. Na jego oczach wymordowali w okrutny sposób całą rodzinę, żonę, dzieci, i rodziców żony. Obrabowali mieszkanie i podpalili. On leżał pod łóżkiem, jak cały dom stanął w płomieniach, pozostało mu albo się spalić żywcem, lub wyskoczyć i zginąć od Ukraińców. Wybrał to drugie i udało mu się, bo już Ukraińcy odeszli. Kiedy dom spłonął całkowicie, to znaczyło, że już nikt się nie uratował z rodziny. W nocy przyszedł do miasta, tylko w bieliźnie i nam to o wszystkim opowiedział. Drugi przypadek rodziny trzy osobowej nauczycielki. Jej męża przywiązali do pala i spalili, następnie tak zrobili z ich dzieckiem. Działo się to na jej oczach, następnie wzięli się za nią. Szczęśliwie uniknęła śmierci, ponieważ w tym czasie wpadła samoobrona i nie zdążyli ją spalić. Bardzo to wszystko przeżywała, co było przyczyną szybkiego osiwienia.

Ukraińcy nie tylko mordowali, ale i torturowali. Kobietom obcinali piersi, wycinali język i wydłubywali oczy. Na pewno masz książkę „Rokitno” Autor opisuje, co się stało z wsią Okopy, księdza w Okopach powiesili na krzyżu.

Na naszym terenie działała partyzantka pod dowództwem, Kujbiszewa. Raz w  43 r. przyszli do miasta. Niemcy byli obwarowani na stacji i były dwa pociągi pancerne. Walka trwała od godz. 21,00 do 5,00. Ja z mamusią przez cały czas leżeliśmy na podłodze dopóki partyzanci nie opuścili miasta.

Takie życie w ciągłym strachu z siekierką pod łóżkiem trwało do chwili przyjścia wojsk sowieckich. W styczniu po wkroczeniu armii sowieckiej nastąpiła mobilizacja Polaków do lat 50, do Armii Kościuszkowskiej. Na komisję wojskową szliśmy 2 dni w kierunku Kijowa, do Białokorowicz. Jedną noc spaliśmy w lesie, a drugą na wsi. Komisja była sowiecka. Z całej grupy na komisji zwolnili tylko 2 osoby, mnie i Filipowicza, bo byliśmy w okularach. Powróciliśmy do domu. Front zatrzymał się pod Kowlem – przez 6 miesięcy. Kowel przechodził z rąk do rąk.

Za 6 miesięcy znów zostałem zmobilizowany, ale już do Równego. Do Równego przyjechał dyrektor huty, prosząc o zwolnienie fachowców, oświadczając, że huta stanie, bo nie ma komu robić. Zwolnili siedmiu hutników, w tej siódemce byłem ja i powróciłem ponownie do domu. Jak front stał pod Kowlem, Niemcy bombardowali pozostawione miejscowości. Nocą i za dnia wlatywały niemieckie samoloty, bombardowały i strzelali do ludzi na ulicy. W hucie na portiernię spadła bomba, zginęło dziewięciu robotników. Na placu stało 9 trumien, do których zbierano porozrzucane kawałki ciał. Był taki przypadek, kiedy matka w kołysce kołysała dziecko, odłamek z bomby wpadł przez okno i zabił matkę, osierocając dziecko.

Postaram się opisać jedno bombardowanie, które trwało godzinę, od godz. 24,00 do 1,00-szej, ale ta godzina była bardzo długa. Od godz. 20,00-tej było słychać ciężki warkot samolotów, noc była bezsenna. Kiedy dochodziła godz. 24,00, samoloty zaczęły zrzucać na spadochronach lampiony oświetlające. Całe miasto zostało oświetlone. Myśmy mieli w ogrodzie wykopany schron oraz sąsiedzi. Myśmy mieszkali przy ul. Parkowej, która biegła do parku. Obok parku i cmentarza wojskowego stał żeński pluton przeciwlotniczy. Po oświetleniu miasta, niebo przeszyła czerwona rakieta, dająca znak rozpoczęcia bombardowania miasta. Słychać było tylko ciężki warkot samolotów, gwizd, turkot i huk rozrywających się bomb oraz huk działek przeciwlotniczych. W tym piekle, cała rodzina, ja, mamusia, Was trójka dzieci tatuś i mamusia leżeliśmy w schronie całą godzinę, która była godziną bardzo długą. Schron był przystosowany dla naszej rodziny. Po godzinie, niebo przeszyła niebieska rakieta oznajmiając koniec bombardowania.

Powychodziliśmy ze schronów, zabrudzeni sypiącą się ziemią, ale żywi. Kobiety płakały, klękały na kolana i dziękowały Panu Bogu, że żywe wyszły z takiego piekła. Jak wyszliśmy ze schronu, cały organizm zaczął się trząść, nie można było powiedzieć słowa, trzęsły się wargi, powoli nerwy się uspakajały i wszystko dochodziło do normy.

Następne noce chodziliśmy nad rzekę, były tam doły. Nad rzeką był mniejszy strach od bomb. Za rzeką była wieś ukraińska, był strach od bulbowców „rezunów”. Ich powiedzenie było takie: „Jak pobaczysz żyda, lacha to zaryrz”. Kobiety mówiły: na cmentarzu umarli spokojnie leżą. Kiedy Niemcy odeszli od Kowla nad Wisłę, pod Warszawę, bombardowania ustały. Następnie odeszli od Warszawy i znaleźli się aż w Berlinie, gdzie nastąpiła kapitulacja Niemiec. Koniec wojny!

Po ustaleniu granic, nastąpiła repatriacja Polaków na Kresy Wschodnie. Repatriacja odbywała się z Wileńszczyzny przez Nowogródek, Białorusi, Polesia, Wołynia i Podola.

Repatriacja nastąpiła również w Rokitnie i odbywała się w turach. W pierwszej turze wyjechałem ja, i  zaraz pierwsze kroki skierowałem do Puznówki, rodzinnej wioski mojej mamusi, tu mieszkał brat wujek Józef Pacek. Wujkowi pomagałem w pracach polowych. W drugiej turze wyjechała babcia z Marysią i znalazła się na Kresach Wschodnich, w Olsztynie. Hutnicy z Rokitna zajęli całą ul. Tczewską. W trzeciej turze wyjechali twoi rodzice z Tobą i Piotrusiem. Wasz transport był skierowany na Dolny Śląsk. Rodzice Twoi postanowili tam nie jechać. W Krakowie przesiedli się z dobytkiem na lorę i pociągiem osobowym udali się w kierunku Pilawy, a z Pilawy furmanką wujek Pacek przywiózł do Puznówki. Po roku czasu nastąpiła zamiana, babcia przyjechała na stałe do Puznówki, a wy wyjechaliście do Olsztyna.


Rodzeństwo, Wacław i Bronisława przy grobie ojca.


Wspomnieniami z Rokitna, ostatniego pobytu na Wołyniu
dedykuję najmłodszej siostrzenicy Genowefy Obałek z domu Wojciechowska

Wacek Kowalczyk, 2008 r.


Wspomnienia z Rokitna Piotra Wojciechowskiego

 


(zdjęcie  dostarczył  Bogusław Osiecki)

---------------

Wybór wspomnień.