Petronela Giszczak z domu Raczyńska

WSPOMNIENIA Z WOŁYNIA - WITOSÓWKA I OKOLICE


13 marca 1990 roku siedząc przy telewizji, słuchałam wypowiedzi profesora ukraińskiego ze Lwowa, jak się żalił, że Polacy mogli doprowadzić do okrągłego stołu, by poczuć się wolnym w swoim kraju, natomiast naród ukraiński nie. Prosił o współpracę i pomoc ze strony Polski. Powiedział: „Chciałbym aby wypluć to wszystko co było, a podać sobie rękę”, by i oni mogli dojść do okrągłego stołu.

Urodziłam się w 1922 r na Wołyniu we wsi Witosówka, zżyci byliśmy wszyscy. Razem Polacy z Ukraińcami, jak dzieci tak i dorośli, nie było różnicy Polak czy Ukrainiec. Zawierali nawet związki małżeńskie między sobą. Tak było do rozpoczęcia wojny w 1939r. Jesienią, kiedy wojska radzieckie wkroczyły do naszej wioski, wyszliśmy gromadką na drogę. Wojsko widząc większą ilość ludzi zatrzymało się, chłopcy podbiegli do żołnierzy radzieckich. Między tą młodzieżą był też mój brat Kazimierz Raczyński. Rozmawiając z żołnierzami brat słyszał jak chłopcy ukraińscy pytali się Rosjan „Co będziecie robić z Polakami, czy będziecie ich zabijać?”, na co odpowiedzieli: „No kak to nam wsio adnako”. I już wtedy dało się wyczuć, że Ukraińcy boczą od Polaków. Nadal jednak panował spokój.

W roku 1941, kiedy wojska niemieckie weszły na nasze tereny, utworzyli milicję ukraińską i wyposażyli ją w broń. Wtedy też zaczęły się morderstwa. Z początku były to morderstwa dla zysku lub tych, którzy przeszkadzali, jak leśniczy lub gajowy. Zabierali rodziny żydowskie do siebie, do domu rzekomo przetrzymać jakiś czas w ukryciu przed Niemcami, a po kilku dniach lub tygodniach przychodzili w mundurach milicji, zabierali z domów, wyprowadzali i brutalnie zabijali.

Jako fakt prawdziwy mogę podać zdarzenie, a było to obok naszej wioski, między wioską ukraińską zwaną Sady, a wioską polską – Dłużek. Na polu wybudował się Ukrainiec Hałun, zabrał on do siebie, do domu rodzinę żydowską Judka, a po kilku tygodniach pojawiła się milicja ukraińska, wyprowadzili rodzinę Judki do lasu koło domu i rozstrzelali (słyszałam strzały), a następnie zakopali w dole. Jak zamordowali leśniczego, mieszkającego koło miejscowości Smordwa, to kurtkę tegoż leśniczego, nosił mój sąsiad Iwan Pribisz.

Od tej pory coraz częściej Ukraińcy mordowali Polaków, najpierw pojedyncze rodziny, a później zaczęli mordować całe polskie wioski. Polskie rodziny widząc co je może spotkać opuszczały swoje gospodarstwa i zaczęły wyjeżdżać do miasta, osiedlali się przeważnie w domach po rodzinach żydowskich, których to żydów wymordowali Niemcy, a domy stały puste.

Wtedy też w miejscowości Pańska Dolina utworzyła się tzw. „ochrona”, byli w niej Żydzi, Rosjanie, byli oczywiście Polacy (osobiście znałam Maciuka i dwóch z braci Jurgielewiczów). Ściśle z „ochroną” współpracowali również mieszkańcy okolicznych wiosek tworząc ośrodki rozpoznania, informując o atakach Ukraińskich band. W wielu przypadkach wspomagali obrońców w bezpośrednich potyczkach z banderowcami.

A teraz coś o sobie, o własnych przeżyciach tych potwornych czasów. Kiedy Niemcy najechali na nasze tereny, rozpoczęli wywózkę młodzieży na roboty do Niemiec. Sołtysem w naszej wiosce był o zgrozo Ukrainiec, o wielkiej wierze do Rzeszy Niemieckiej (przecież to Niemcy utworzyli ukraińską milicję), więc na roboty wysyłał młodzież polską. Nas przy rodzicach było troje dorosłych, oraz 7-letnia siostra. Jedyną obroną przed wywózką było znalezienie zatrudnienia na swoim terenie. Mój ojciec okazał się osobą bardzo operatywną, jedną córkę umieścił w Dubnie, odległym od nas o 15 kilometrów, dla mnie znalazł pracę (była to praca w polu) w Smordwie, w folwarku należącym przed wojną do hrabiego Ledóchowskiego. Dla syna wyszukał pracę w fabryce, w miejscowości Smyga, tak że do Niemiec nie mogli z naszej rodziny nikogo wysłać, gdyż byliśmy na rządowych etatach.

Dlatego też, że nie zostałam wywieziona do Niemiec zostałam świadkiem części historii Polski i Ukrainy. Razem ze mną w folwarku pracowała moja niedaleka sąsiadka Nadka Hałun, córka wspomnianego wcześniej ukraińskiego gospodarza odpowiedzialnego za zamordowanie Żydów. Miała ona w Smordwie ciotkę, u której nocowała w tygodniu, a na soboty wyjeżdżała do domu. Zdarzało się też często, że i ja korzystałam z możliwości przenocowania u ciotki Nadki, przecież to sąsiadka. Zawsze nocowałyśmy w domu, jednak pewnego wieczora ciotka Nadki powiedziała abyśmy poszły spać do stodoły, na siano - to nam się bardzo nie spodobało, ale poszłyśmy. Jeszcze tego samego wieczora, pod stodołę przyszli jacyś mężczyźni, zaczęli dobijać się do stodoły i wołali „dziewczęta otwórzcie” (skąd wiedzieli, że my tam śpimy?). Myśmy zachowywały się tak jakby nas tam nie było. Więcej już nie nocowałyśmy u tej osoby. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że wujek Nadki był jednym z dowódców ukraińskiego oddziału, był dziesiętnikiem.

Cofnę się teraz pamięcią do mojej rodziny, pewnego razu po południu przyszło do mojego ojca dwóch Ukraińców z wioski Sady i mówią:
- Raczyński wasz syn maje aruże!
Na mój ojciec:
- Nic podobnego, mój syn żadnej broni nie ma.
Ukraińcy:
- Musimy poszukać, tam w krzakach.
Idą z ojcem, a do ojca podbiegła moja 7-letnia siostra i kurczowo chwyciła ojca za rękę. Kiedy przeszukali krzaki stwierdzili:
- To na pewno tam w lesie !
Las był bardzo blisko, weszli do lasu rzekomo szukać broni, a las był przejrzysty, rzadziutki. Natrafili na sąsiadkę szukającą choinki. Coś im przeszkodziło, może sąsiadka, a może ta 7-latka, która nie chciała puścić ręki ojca, bo powiedzieli:
- Przyjdziemy jeszcze raz !

Wtedy Ukraińcy nie mordowali jeszcze tak jawnie, chowali się pod osłoną nocy. Dlatego też w dzień mieszkaliśmy w domu, gdzie można było ugotować coś do jedzenia, a nawet się przespać, lecz na noc trzeba było uciekać do lasu. Tam było trochę bezpieczniej. Bezpieczniej, bowiem gdyby Ukraińcy podpalili dom, to człowiek mógłby się żywcem spalić, a gdyby uciekał to w łunie pożaru byłby łatwym celem dla strzelców. W tym czasie razem z nami mieszkała moja starsza siostra z maleńkim dzieckiem, Niemcy zabili jej męża i chociaż miała pokoik w Dubnie to łatwiej było jej razem z nami. Przyszły jednak czasy tak trudne, że człowiek nie miał pewności czy dożyje jutrzejszego dnia, dorośli chowali się po krzakach. Siostra z 2-miesięcznym dzieckiem miała wykopaną ziemiankę pod stajnią, zawsze to było cieplej dla dziecka, a ruch zwierząt zagłuszał ewentualny płacz dziecka. Kiedy nadeszły czasy, że i taka egzystencja stała się bardzo niebezpieczna ojciec postanowił, że przeprowadzimy się do Dubna, do pokoiku mojej siostry. Do Dubna, razem z najstarszą siostrą ojciec obiecał odprowadzić nasze krowy, a do opieki nad zwierzętami miała pojechać najmłodsza siostra. Krowy dniami pasły się na moczarach, a w nocy przywiązywane były na podwórku.

Gdy przygotowywaliśmy zwierzęta do przepędzenia, wiązaliśmy sznury, składaliśmy tobołki, przyszła sąsiadka Ukrainka - Natałka Peretiatko, matka wspomnianego Iwana Pribisza i tak mówi:
- Co wy robicie?, kto was ruszy, przecież do was nikt nic złego nie ma, przecież ja tędy nie będę mogła przejść tak mi będzie przykro.

Ale ojciec na drugi dzień rano odwiózł do Dubna córkę z dzieckiem i najmłodszą siostrą razem z krowami. Około 5, może 7 po południu, jeszcze raz wrócił na Witosówkę. W tym samym czasie zaczęły palić się okoliczne wioski: Perczyn, Budy, Buderaż, słychać też było strzały co oznaczało, że Ukraińcy mordują zamieszkałą tam ludność. Razem z mamą zaczęłyśmy namawiać ojca, aby jak najszybciej uciekać do Dubna, jeśli nie pojedziemy to banderowcy przyjdą też do nas i wszystkich wymordują. Ojciec zaczął nas uspokajać, że jest zbyt późno, jeżeli teraz byśmy pojechali to sami wejdziemy w ich ręce, należy odczekać gdzieś w ukryciu i dopiero za dnia pojechać do Dubna, „co będzie to będzie”. Tejże nocy nie nocowaliśmy nawet na własnym podwórku, poszliśmy w sąsiedzki las, aż na sam skraj. Nie wiadomo gdzie się ukryć, gdzie się zatrzymać, każdy krzaczek niepewny, za każdym drzewkiem może czaić się bandyta. Zaraz za lasem było żyto, a w życie krzaczek, pod tym krzaczkiem przyczaili się moi rodzice ja weszłam na czereśnię, która tam rosła. Chociaż nie miała jeszcze liści, wydawało mi się, że na niej będę bezpieczna. Było to niedługo przed Zielonymi Świątkami. Wieczorem jak się ściemniło następne wioski zaczęły się palić, słychać strzały, wycie psów. Minęło kilka minut jak zobaczyłam, jak w naszym kierunku od strony palonych wiosek zbliża się kilku mężczyzn, idą na wskroś przez pola i kierują się w stronę rodziców. Doszli jeszcze kawałek i zatrzymali się 5, może 10 metrów od krzaczka, pod którym ukryci byli moi rodzice. Myślę, pewnie już ich dostrzegli i zaraz będą mordować na moich oczach. Dzięki Bogu nie zauważyli rodziców, porozmawiali chwilę i poszli w kierunku sąsiada. Dowiedzieliśmy się później, że okradli sąsiada z kur (sąsiad ich widział lecz bał się wyjść) i poszli dalej. Jak rozwidniło się, poszliśmy do domu. Ojciec zaprzągł konia i pojechaliśmy do Dubna, zostawiając cały dobytek, bo cóż można było zabrać na wóz, nawet świnia z prosiakami została, tylko ojciec otworzył jej drzwi od obory żeby mogła się popaść. Zatrzymaliśmy się w mieście, ale z czego żyć? O pracę trudno. Po dwóch tygodniach ojciec zdecydował, że musimy wrócić i zabrać świnię z prosiakami. Pojechaliśmy wieczorem, bo trzeba świnkę zamknąć w chlewie wieczorem, jak wróci z pastwiska, a rano zabrać. Przyjeżdżamy do sąsiada Hnatiuka Hrycko, ojciec zapytał się czy może na podwórzu u niego zostawić konie (tłumacząc po co przyjechał). Sąsiad nie tylko wyraził zgodę na pozostawienie konia, ale również nakarmił go i wprowadził pod zadaszenie. Zaproponował nam również nocleg, za co podziękowaliśmy, ale spać pójdziemy do siebie. Kiedy przyszliśmy do domu, zwierzęta był już w zagrodzie więc je zamknęliśmy, żeby nam rano nie uciekły. Sami poszliśmy do sąsiedniego lasu, tam też spotkaliśmy Polaków, sąsiadów - Bolesława Dolińskiego z matką. Usiedliśmy pod krzaczkiem by doczekać do rana. Około północy sąsiedzi zaproponowali abyśmy schowali się w stodole u innego sąsiada – Ukraińca, będzie nam cieplej. Na co ojciec:
- A co będzie jak spotkamy banderowców?

Ledwie wypowiedział te słowa, wybuchła strzelanina. Już obok nas pali się polska wioska Dłużek. Uciekamy, bo nas tu zobaczą, uciekamy do lasu smordewskiego. Skryliśmy się w tym lesie i oczekiwaliśmy do rana. Widzieliśmy gdzie się paliło, słyszeliśmy strzały, ryk bydła, krzyk kur, nad ranem strzelanina bardzo się wzmogła. W tej miejscowości mieszkała polska rodzina Kraszewskich i to właśnie tą rodzinę wymordowali ukraińscy bandyci.

Kiedy się rozwidniło poszliśmy do domu. Przychodzimy po konia, na podwórzu spotkaliśmy żonę Hnatiuka jak nabierała naręcze rąbanego drewna, wystraszoną i rozdygotaną, mówi do nas:
- A czemu żeście nas nie budzili, toż pryjechali Palaki i bijut.

Dowiedzieliśmy się, że ranna wzmożona strzelanina to było odwetowe uderzenie polskiej „ochrony” na ukraińskich bandytów. Z zachowania wystraszonej Ukrainki można wywnioskować, że Ukraińcy mogą mordować, palić i gwałcić, natomiast Polakom bronić się nie wolno. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że Hnatiukowa jest teściową jednego z dowódców Ukraińskich bandytów (setnika). Rodzina ta za swoje morderstwa została później wywieziona na Syberię.

W tym też roku, niedługo przed żniwami, mój ojciec postanowił jeszcze raz pojechać do Witosówki nakosić troszkę niedojrzałego zboża (specjalnie używam nazwy wioski, a nie mówię o pojechaniu do domu bowiem domu już nie było – spalili go Ukraińcy). Ledwie zaczął kosić, idzie sąsiad, przywitał się i pyta:
- Co wy robicie?
Ojciec:
- Są zwierzęta, trzeba im dać coś do jedzenia.
Sąsiad:
- Tak, tak, ale uciekajcie, uciekajcie i to szybko uciekajcie!
Ojciec przestraszył się, szybko wsiadł na wóz i szybko odjechał w kierunku Krzywuchy. Ledwie minął granicę wioski, usłyszał jak rozpętała się strzelanina. To Ukraińcy napadli na takich jak mój ojciec, którzy chcieli nakarmić zwierzęta. Tam też została ranna moja sąsiadka i przyjaciółka, obecnie już nie żyjąca Zofia Sałecka. Jedynym sposobem aby zdobyć trochę żywności dla ludzi jak i paszy dla zwierząt było zebranie się w kilka osób i powiadomienie polskiej „ochrony” o wyjeździe na swoje pola. Ukraińcy bali się bardzo polskich partyzantów.

A teraz co widziałam w Dubnie:

Będąc już w Dubnie, widziałam jak przywieźli dwunastu, a może piętnastu mężczyzn (dokładnie nie pamiętam), zamordowanych przez Ukraińców. Na placu ustawili trumny, była też przemowa, nie pamiętam jednak gdzie ich zamordowano.

Innym razem pamiętam, było to w lecie, przywieźli trzy osoby zamordowane z Mieczysławówki, babka dziadek i wnuczka (panna) zwłoki były pocięte nożami. Ciała ułożyli w małym pokoiku przy głównej ulicy i tak leżały przez kilka dni. Jedni patrzyli z żalem, ale znalazł się również i taki, który powiedział: To na mydło.

Widziałam również jak po procesie pokazowym powieszono na szubienicy dwóch banderowców, przyłapanych na gorącym uczynku, gdy mordowali Polaków.

---

Nieszczęścia spotkały również i moją rodzinę:

Mój brat stryjeczny Marian Raczyński również został zmuszony do opuszczenia swojej wioski i ucieczki do miasta. W Dubnie pracował jako kowal. Pewnego razu przyjechał w odwiedziny dobry sąsiad (jak go nazwał) Ukrainiec. Brat przyjął go serdecznie, a że u drugiego brata Walentego była uroczystość; chrzest dziecka, więc Marian zaprosił gościa na tę uroczystość. Na co ten powiedział:
- Jestem źle ubrany, nie spodziewałem się.
Marian odpowiedział:
- To dam ci swoje ubranie.

Tak też zrobił i obaj poszli na chrzciny. Ukrainiec przez Walentego został również dobrze przyjęty i ugoszczony. W trakcie uroczystości wyszedł na chwilę za potrzebą i więcej nie wrócił, zabierając ze sobą ubranie. Zdenerwowany Marian Raczyński namówił kilku żołnierzy węgierskich, jak ich nazywaliśmy, Madziarów (tacy byli w wojsku niemieckim). Za zgodą dowódcy i pojechali na wieś odebrać ubranie. Wojsko wróciło - bracia nie.

Inny przypadek to nasz sąsiad z Witosówki, Sokołowski. Jak większość Polaków również i on musiał uciekać ze wsi do Dubna, a potem dojeżdżał na wieś po żywność i paszę dla zwierząt. Tak dojeżdżał z synem, a nawet kilka razy zdarzyło się że nocował u swoich sąsiadów, bowiem miał kilka maszyn jak: młocarnię, żniwiarkę i pomagał im w żniwach. Po jakimś czasie do Dubna wróciły tylko konie. Rodzina próbowała ich odszukać, lecz znaleźli tylko zwłoki syna, miał w głowę wbitych dwadzieścia gwoździ.

Moja siostra mieszkała we wsi Budy, kiedy bandy Ukraińskie grasowały, na noc chodzili do sąsiada - Ukraińca, którego uważali za uczciwego, pewnego człowieka. Pewnego wieczoru powiedział: „Idźcie trochę do kogo innego na noc„. Wyszli oni od tego sąsiada i poszli do domu - trudno, co będzie to będzie, pokładli się spać. Naraz słyszą straszne ujadanie psa, wyjrzeli przez okno i zobaczyli, że cała wieś już się pali, szwagier szybko drzwi otwiera, a płomień buchnął do środka. Popadali na ziemię. Będziemy się palić, zaczęli modlić się „pod twoją obronę„. Siostra ocknęła się „uciekajmy, niech nas lepiej zastrzelą jak mamy się żywcem spalić„. Otworzyli okno i zaczęli uciekać. Siostra, starszą, siedmioletnią córkę chwyciła za rękę, a szwagier tę małą pod pachę. Uciekali pod osłoną dymu, Póki dym był gęsty, to bandyci ich nie widzieli. Udało im się tak trochę oddalić. W momencie gdy dym stał się coraz rzadszy, dostrzegli ich Ukraińcy i zaczęli strzelać, raniąc najmłodsze dziecko. Ojciec zobaczył zakrwawioną i nie dającą znaku życia córkę, potrząsną nią. Zrozumiał że nie żyje. Porzucił dziecko, ratując pozostałych członków rodziny, ukryli się za krzakami aby przeczekać do rana. W pewnym momencie usłyszeli płacz dziewczynki i wołanie – mamo, mamusiu. Szwagier podczołgał się do płaczącego dziecka, zabrał je do pozostawionej pod krzakiem rodziny, okazało się że dziewczynka tylko zemdlała. Nad ranem, tylko w bieliźnie uciekli do miasta, a cały ich dobytek został doszczętnie spalony. Dziecko ich do dziś choruje z przelęknienia.

Z mojej najbliższej rodziny, dzięki Bogu nikt nie został zamordowany, ale dalsza nie miała takiego szczęścia. Moja ciocia mieszkała w miejscowości Klewań, uciekając do Równego, zostali napadnięci przez Ukraińską bandę i wymordowani. Zginęło wtedy pięć osób, które jechały wozem, uratowali się tylko młodsi, którzy poszli na piechotę.

Druga ciotka, też z Klewania zawarła związek małżeński z Ukraińcem. W czasie mordów uciekli do męża matki i brata. Wtedy też usłyszał od innych Ukraińców, że jeżeli zabije swoją żonę, to przyjmą go do siebie (do bandy), on tego nie zrobił, i wtedy powiedział mu jego brat – „bracie, nie chciałbym zobaczyć twojej śmierci”. Dlatego, też musieli uciekać do Równego.

Znam również rodzinę Zarembów, którzy mieszkają w Nidzicy koło Olsztyna. W czasie wzmożonej aktywności ukraińskich band mieszkali w (...). Im udało się uciec do miasta, natomiast jego teściowie zostali na wsi, myśląc że nic im nie grozi. Mylili się bardzo, rodziców wymordowali, zostawiając przy życiu ich dziecko, małego chłopczyka. Pozostawili go jako żywą przynętę, byli pewni, że ktoś przyjedzie zabrać dziecko, wtedy też mogliby dokończyć rzezi. Ktoś przekazał Zarembie, że malec głodny biegał od sąsiadów do sąsiadów z płaczem szukał matki, a spał w zbożu pod gołym niebem. Zdarzało się również, że ktoś ze znajomych zlitował się nad dzieckiem i dał kawałek chleba, lecz w obawie przed bandytami nikt nie odważył się przyjąć pod dach.

Dopiero kiedy sowieckie wojska objęły te tereny, Zarembowa odważyła się pojechać do rodzinnej wsi w asyście sowieckich żołnierzy. Dowiedziała się, że jakiś Ukrainiec złapał dziecko za nogi i z całej siły uderzył jego głową w drzewo.

Sąsiadka Sałecka uciekając do Dubna zostawiła w domu dwie jałówki, roczniaki. Żal jej było, no bo jak żyć bez pracy i postanowiła je zabrać. Wstała w niedzielę rano i zabrała się z sąsiadami, którzy jechali na swoje pole (wszystkie zabudowania były spalone). Razem z nią wstała jej mała sześcioletnia córeczka, więc pojechały obie. Powiązały te cielaki i wypędziły na szosę. Tam cielaki wyrwały się jej i uciekły do sąsiada Hnatiuka, więc poszły za nimi by gospodarz pomógł im je złapać. I wtedy ktoś matkę i córkę złapał i zaprowadził do piwnicy Janickich, tam też je zamordowano. Janicki w tym czasie też tam przyjechał i był w swoim ogrodzie, słyszał głuche strzały. Kiedy przyszedł do piwnicy to dziecko w agonii ruszało jeszcze rączką.

W wielką sobotę przed Wielkanocą w miejscowości Pełcza do proboszcza naszej parafii, księdza Bolesława Murawskiego przyszli banderowcy i zastukali do drzwi, pod pretekstem, jak powiedzieli „przyszliśmy na święcone jajko” i bardzo się dobijali. U księdza było trochę młodzieży, ubierali grób w kościele. Ktoś z młodzieży zawołał aby pochwycić siekiery, widły lub inny sprzęt i wyjść do napastników. Najwidoczniej bandyci nie spodziewali się, że ksiądz nie będzie sam, więc postali chwilę i poszli.

Rano na pierwszy dzień Wielkiej Nocy ksiądz Murawski odprawił mszę św. i wyjechał do Dubna.

Kiedy o takim zdarzeniu dowiedział się kapłan prawosławny, pojechał do ks. Murawskiego i powiedział: „na moją odpowiedzialność proszę, wrócić do mnie do domu”. Ks. Murawski wrócił, ale nie na długo, gdyż po jakimś czasie bandyci zemścili się na ukraińskim księdzu, przyszli do niego w nocy i zabili. Osobiście widziałam trumnę z ciałem ubranym w szaty pogrzebowe. Wtedy też ks. Murawski wyjechał po raz drugi i do Pełczy nigdy już nie wrócił.

Nie zawsze Polacy ginęli w atakach band ukraińskich, zdarzało się również, że pod pretekstem oficjalnych działań milicji byli eliminowani członkowie polskiej partyzantki. Rodzina Stankiewiczów mieszkała tuż przy lesie smordewskim, a podobno czasami kryła się tam polska partyzantka. Jednym z „leśnych” był syn Stankiewicza Antoni (nazywali go Tońko). Jesienią ktoś doniósł o obecności partyzantów, przyjechała ukraińska milicja. Niektórych rozstrzelali na miejscu, większość spalili w mieszkaniu. Uratowała się tylko żona Antoniego z dzieckiem (kilkumiesięcznym chłopczykiem), którą aresztowali, a dziecko oddali do żłobka. Został w Rosji i tam też się wychował. W Koszalinie mieszkała jego ciotka, Joanna Maliszewska. Po wojnie kilka razy przyjeżdżał do Koszalina, a jego głównym daniem była „wodka”.

Po sąsiedzku mieszkał brat Antoniego – Walerian, po kilku tygodniach ponownie przyjechała milicja i podpalili drugiego z braci, tym razem nikt nie przeżył.

Ukraińcy byli tak bezwzględni w nienawiści do Polaków, że nawet nie darowali swojemu narodowi, tym którzy w jakikolwiek sposób pomogli Polakom, groziła śmierć.

Sąsiedzi Czubkowscy uciekając do miasta Dubno niewiele mogli ze sobą zabrać, w pośpiechu pod strachem przed atakiem banderowców, większość dobytku została w domu pod opieką sąsiadów Ukraińców. Po kilku tygodniach wybrali się po resztę dobytku, przyjechali na miejsce i zatrzymali się u sąsiada Gmytra Peretiatki. Gospodarz podał coś do zjedzenia. W tym momencie do mieszkania wszedł ktoś obcy z bronią, zobaczył Czubkowskich i zapytał: A to kto?

Gospodarz odpowiedział: To kuzyni przyjechali odwiedzić.

Za kilka dni do Peretiatki przyszli bandyci, wyprowadzili z mieszkania na tyły i zastrzelili. Tak postępowali z Ukraińcami, którzy nie chcieli wydać Polaków.

W 1945 roku, kiedy musieliśmy opuścić ziemie zabużańskie, jechaliśmy pociągiem. Nasza rodzina liczyła 9 osób, mieliśmy ze sobą krowę i konia. Wagon ze zwierzętami był oddalony od naszego, więc ktoś cały czas musiał pilnować dobytku. Ze starszą siostrą jechałyśmy ze zwierzętami. Ponieważ w naszej rodzinie było małe dziecko, co jakiś czas trzeba było do rodziców donieść mleko, a podróż trwała ponad dwa tygodnie. Pewnego razu wydoiłam tę krowinę i czekam na dogodny moment, aby zanieść mleko rodzicom. Wtem pociąg zatrzymuje się na jakiejś stacji, pytam się kierującego pociągiem – jak długo będziemy stali, słyszę że jakieś pół godziny.

Wybiegam ze swojego wagonu i biegnę do rodziców, szybciutko podaję mleko i wracam z powrotem. Zdążyłam dobiec do połowy odległości między naszymi wagonami, a pociąg zaczyna ruszać. Nie wiem co mam robić? Wskakuję na pierwszy, najbliższy podest jednego z wagonów, chwytam się jakiegoś uchwytu i tak próbuję dojechać do następnej stacji. W wagonie siedzi mężczyzna w wieku około 30 lat, wstaje i podchodzi do mnie, chwyta mnie za dłonie i zaczyna odrywać je od rączek pociągu, jednocześnie odpychając od wagonu w taki sposób, abym spadła. Odrywa mi jedną rękę, ja chwytam się drugą, łapie mnie za drugą, ja z powrotem przytrzymuję się pierwszą. Zaczynam płakać i krzyczeć, że tylko do najbliższej stacji, później się przesiądę do swojego wagonu. Nic nie pomaga, dalej w milczeniu próbuje mnie zrzucić już z pędzącego pociągu. W głębi wagonu siedziało kilku mężczyzn, posłyszeli moje wołanie i podeszli zobaczyć co się dzieje. Dzięki Bogu wśród tej grupy jechał kierownik zakładu krawieckiego w którym pracowałam w Dubnie, poznał mnie i głośno krzyknął do mojego prześladowcy. Wtedy ten się cofnął, a ja szczęśliwie przeżyłam. Później okazało się, że był to wagon z Żydami.

Tak minęły moje lata wojny, a dzisiaj każe mi się do Ukraińców i Żydów mówić przyjaciele – dlaczego?!

Petronela Giszczak, Koszalin 2008 r.

Witosówka - projekt wykazu gospodarstw

---------------

Wybór wspomnień.