Ze wspomnień rokitniańskich Żydów

 

Osada Rokitno była duża, a jej ulice i uliczki były liczne. Wąska rzeka dzieliła ją na dwie części. Zaczynała się na południowy wschód od Rokitna i stawała się małym jeziorkiem gdy docierała do wioski.  Na brzegu tego rozlewiska stał młyn, gdzie mieszkańcy mełli pszenicę. Mąka była używana do wypieku wspaniałego, smacznego i aromatycznego pieczywa. Po jednej stronie rzeki mieszkali głównie nie-Żydzi. Rozbudowało się tam z czasem miasteczko z kościołem, cmentarzem chrześcijańskim i domem kapłana. Naprzeciw kościoła była szkoła publiczna sześcioklasowa. W czasach cara rosyjski był językiem wykładowym. Jednak po rewolucji wprowadzono nauczanie w języku polskim i ukraińskim. Po drugiej, wiejskiej stronie rzeki - ludność była mieszana. Początkowo było bardzo mało Żydów, tylko 3 rodziny mieszkające w centrum wspólnoty chrześcijańskiej. Z czasem Żydów przybyło, powstały dwie synagogi, szkoły, organizacje żydowskie itp.

Rewolucja listopadowa w Rokitnie

Pewnego popołudnia w 1917 roku, kiedy jako mały chłopiec stałem w pobliżu dworca, przybył pociąg z Olewska. Lokomotywa była ozdobiona czerwonymi flagami i jodłą. Gdy zatrzymała się na stacji, wyskoczyli z wagonów młodzi rewolucjoniści ubrani w skórzane kurtki i zaczęło się usuwanie wszelkich oznak reżimu carskiego. Nie było tego zbyt wiele do usuwania, tylko kilku policjantów, niektórzy urzędnicy i kierownik urzędu pocztowego - wszyscy ubrani w mundury z oznakami. Rewolucjoniści zerwali insygnia z mundurów przedstawicieli cara i krzyknęli głośno: "Niech żyje wolność". Pamiętam, że na początku tego okresu mieliśmy nadzieję, że przyniesie on nam wielką wolność i równość. Jednak po "miesiącu miodowym" rewolucji nasze oczy otworzyły się i widzieliśmy, że to tylko marzenia. Na ulicach Rokitna panowała atmosfera strachu i bezradności. Wybuchła wojna domowa i pojawili się uczestnicy zamieszek Petlury. Walczyli oni z bolszewikami, ale jak zawsze, rozpoczęło się od mordowania Żydów. Dawid Zünder, właściciel fabryki szkła był pierwszą ofiarą. Zginął, bo mówiono, że jako pracodawca wykorzystywał pracowników.

Gospodarka

Rokitno było miastem korzystnie położonym. Nie było milionerów, ale każdy zarabiał na życie. Głównym powodem tego był fakt, że było wiele wiosek w okolicy, a one miały powiązania gospodarcze z Rokitnem. Ważnym źródłem utrzymania był handel w dzień targowy, który miał miejsce dwa razy w miesiącu: 5-go i 18-go. Sporo mieszkańców przychodziło wtedy na rynek. To dawało dochód wielu rodzinom żydowskim. Podobnie jak w wielu innych miastach i wsiach, handel w Rokitnie był niezwykle ważny dla gospodarki miejskiej. Było wiele różnych sklepów zaspokajających wszystkie potrzeby: sklepy suchych towarów Lejbela Gitelmana i Abrahama Grinszpana w partnerstwie z Hajkelem Kleimanem; sklepy spożywcze mieli Mosze Lifszicz, Motel Kremer, Lewi Grinszpan i inni; sklepy materiałów budowlanych należały do Szymona Gendelmana i Abrahama Sliepa, a sklep szkła był własnością Becalela Kokela. Sklepy papiernicze były prowadzone przez Abrahama Szwarca i Lipę Szpilmana. Piekarnie były w rękach Lejwika Rotmana, Eidelmana i Garbera.

Były w pobliżu miasta były dwie cegielnie i dwa kamieniołomy. Był duży tartak w pobliżu linii kolejowej. Jego menedżerami byli Żydzi, wśród nich trzej bracia Gołubowicz. Wielu Żydów pracowało w nim na wszystkich etapach produkcji. Wśród nich byli eksperci od tarcicy. Był też drugi tartak w Rokitnie założony przez Persitza. Było również duże przedsiębiorstwo rolne, własność Hulmana. Praca w nim była prymitywna. Pszenica była młócona kijami, jak w czasach biblijnych Gedeona. Ostatecznie maszyny zastąpiły kije, kiedy industrializacja dosięgła Rokitna. Były dwie fabryki sody i lemoniady. Jedna była własnością Strelowskiego. Rokitno stało się "międzynarodowym" miastem, kiedy biznesmeni z wielu europejskich krajów przybyli tam dla tarcicy. Ponadto wiele firm miało agencje w mieście. Rozwijała się branża hotelarska. Były dwa duże hotele - jeden należał do Aharona Litwaka, a drugi do Mosze Kaca. Zajazd był własnością Szeftela Lewina. Te hotele służyły jako miejsce spotkań dla handlowców tarcicy i zawarto w nich wiele ważnych umów biznesowych. To pomogło w rozwoju gospodarczym miasta. Nawet dwa kina w mieście były własnością Żydów. Na początku było kino w pobliżu fabryki szkła. Później zostało zbudowane nowe kino o nazwie "Apollo". Koncesjonariuszem był Polak i sprzedał je Moszy Freiermanowi.

Nowy tartak

W 1924 roku Jakow Mordehaj Persitz przeniósł się z rodziną z Charkowa do Wilna. Był dobrze sytuowanym kupcem drzewnym, miał bardzo duże doświadczenie w tej dziedzinie. W tym czasie w Wilnie przedsiębiorca Siniawski zwrócił się do niego z interesem: był duży obszar leśny w pobliżu Rokitna. Ludzka stopa nigdy tam nie stawała. Jego długość to 25 kilometrów. Ziemie te graniczyły z terytorium ZSRR i służyły jako kryjówka dla szpiegów i elementów niechcianych przez polski rząd. Dlatego też Ministerstwo Obrony Polski postanowiło wyciąć dużą część tych lasów w celu stworzenia otwartych przestrzeni i pozbyć się zagrożenia lub, co najmniej, zmniejszyć niebezpieczeństwo. Zadanie bez skutku zostało zaproponowane firmom nieżydowskim. Władze zwróciły się wówczas do Siniawskiego o pomoc, a ten do Persitza, który zaakceptował umowę rządową, bo czuł, że to kopalnia złota. Znalazł w tych lasach wysokiej jakości drzewa, na które było duże zapotrzebowanie na świecie. Wśród nich były buk, dąb, sosna i inne drobne drzewa. Zgodnie z zaleceniem Persitza powstała spółka. Jej członkami, poza nim i jego krewnym, byli Frumkin, inżynier z Warszawy, oraz Siniawski. Nowy zakład wzmocnił Rokitno. W tych latach była to duża wieś i było tam dużo biedy. Nastąpił wzrost gospodarczy i liczba ludności szybko wzrosła. Wielu żydowskich przedsiębiorców z okolicy i z daleka przybyło tutaj na osiedlenie się. Widzieli bowiem wiele możliwości dobrego biznesu i zarabiania pieniędzy. W tych dniach mówiło się o Rokitnie "Mała Ameryka". Projekt leśny stał się wielkim źródłem zatrudnienia dla Żydów i nie-Żydów. Wystarczy powiedzieć, że było przy nim zatrudnionych trzy tysiące nie-Żydów. Trzeba było zmobilizować mieszkańców z całej okolicy. To była flota koni i zaprzęgów. Trzymano je w płóciennych namiotach, w lasach. Dziesiątki rodzin żydowskich zarabiało na życie poprzez dostarczanie żywności, odzieży i butów dla pracowników leśnych. W Rokitnie zostało otwarte duże biuro. Miało 120 urzędników - w większości Żydów. 

Ważne firmy w Anglii, Francji, Belgii i Niemiec wysłały swoich przedstawicieli, by kupić wyjątkowe rokitniańskie drewno. Ze względu na wszystkie języki używane na ulicach, Rokitno wyglądało jak międzynarodowa wioska. Miała tu stałych przedstawicieli angielska firma „Nean end Booth” transportująca na eksport drzewa opieczętowane firmowym logo. Dużo drewna kupili "Parmentier i Partnerzy", jedna ze znanych firm reprezentujących tartaki francuskie i belgijskie. Maurice Parmentier mieszkał w Rokitnie dwa lata, zajmując się transportem dębów do Francji i Belgii. 

W Rokitnie odbywała się nie tylko wysyłka drewna, ale także produkcja tarcicy, która była dobrze znana w całej Europie ze względu na swą wysoką jakość. W tym celu Persitz zbudował duży tartak, który pracował non stop dzień i noc. Oprócz "Huty", było to jedyne miejsce zasilane energią elektryczną. Tartak produkował podkłady kolejowe, deski i belki budowlane. Rokitno zalało drewnem rynki w Polsce i innych krajach europejskich. Było tego tak dużo, że trzeba było zbudować kolej wąskotorową, 12 km długości, do lasów w Borowem i Karpiłówce. Niestety, w 1927 roku tartak spłonął i nie pozostało po nim śladu. Persitz postanowił go nie odbudowywać, ponieważ w tym czasie cena drewna spadła. Biznes drzewny przyniósł także upiększenie Rokitna. Zostały zbudowane w tym czasie piękne duże domy i ulice były pełne życia.


Jakow Persitz

Jakow Persitz nie był jednym z weteranów miasta, ani też nie był jednym z jego założycieli. Jednak jego przyjazd do Rokitna w 1925 roku był to punkt zwrotny i początek nowej ery w rozwoju gospodarczym miasta i okolic. Wielu mieszkańców, którzy byli zaangażowani w branży drewna, zastanawiali się nad tym człowiekiem, który stał na czele dużego zakładu produkcyjnego. Wszyscy byli pewni, że nie pobędzie długo na tych terenach. Co za niespodzianka, gdy okazało się, że Jakow Persitz przeniósł się do wsi Borowe, aby osobiście nadzorować prace. Regularnie wstawał o 4-5 rano, by rozdysponować zadania w biurach. Sprawdzał postępy każdego urzędnika w miejscu pracy i jego kompetencje. Odwiedzał codziennie wszystkie zakątki w lasach, a pokrywały one rozległe obszary. Jakow Persitz był dobrze zorientowany w literaturze żydowskiej i ogólnej. Miał doskonałą pamięć. Mówił niewiele, a słuchał uważnie z nieskończoną cierpliwością. Jego odpowiedzi były właściwe i krótkie. Oczy błyszczały inteligencją. Nawet jego przypadkowa rozmowa z przyjaciółmi i znajomymi była przyjemna.  Pracownicy nie mogli zrozumieć, jak on mógł dojrzeć wszystkie dobre i złe punkty sprawy w tak krótkim czasie. Dodatkową zaletą Jakowa Persitza była jego hojność. Dawał z otwartej dłoni i bez większego rozgłosu. Gdy ukończył działalność w składzie drewna, osiadł w Rokitnie i zajął się innym biznesem. Był bardzo przywiązany do miasta. Jego rodzina rozproszona była po całym świecie i nie miał na tyle szczęścia, aby zobaczyć swoich synów i córki w późniejszych latach.


Rzeka

Rzeka była jednym z najbardziej lubianych miejsc dziecięcej zabawy w Rokitnie. Była kochana przez wszystkich mieszkańców w ogóle, a młodzież w szczególności. Rzeka, a raczej skromny strumień, który płynął na obrzeżach miasta. Nie można znaleźć go na mapie, być może tylko na mapie topograficznej. Mówi się, że był nazywany Rokitnianka (vel Rokicianka).

Już na początku wiosny, pod koniec kwietnia i na początku maja, grupy dzieci i młodzieży można było zobaczyć na drodze do rzeki. Istnieje wiele wspomnień – stojący w pobliżu ogrodzony przejazd kolejowy, przy którym obserwowało się manewry pociągu, spacery po krętej na kilkaset metrów drodze z bogatą roślinnością budzącą się po długiej zimie. Oczywiście, trzeba było być czujnym, bo można było spotkać grupy młodych mieszkańców, którzy korzystali z każdej okazji, aby pokonać żydowskie dzieci, a przynajmniej je przestraszyć.

To nie było możliwe aby pływać na wiosnę. Woda była jeszcze zimna i obawy w związku z pływaniem w nim były bardzo wielkie. Mimo to każdy chciał zdjąć buty i, co najmniej, zanurzyć stopy w chłodnej wodzie. Pamiętam kobiety robiące w wodzie pranie i ich gniewne krzyki. Wracaliśmy boso do miasta, rozkoszując się uczuciem ciepłej ziemi i świeżej trawy, która dopiero zaczyna kiełkować pod naszymi stopami.

Punktem zwrotnym był "potop" w Rokitnie na początku lat 30-tych. Samo miasto dotychczas nie było bardzo zalewane przez rzekę, ale wówczas prąd był silny, a nas, dzieci, trzymano na dużą odległość od wody. Gdy cofnęła się, odkryliśmy, że można pływać. Wkrótce byliśmy w stanie pływać ze starszymi dziećmi w pobliżu mostu. To był praktycznie jedyne miejsce, gdzie woda była głęboka - na wysokość osoby. Teren wokół rzeki służył również jako miejsce wycieczek przyrodniczych do badania flory i fauny. Często odbywały się tu zajęcia przyrodnicze prowadzone przez naszego nauczyciela Shmuela Wolkona. Po drodze smakowało się czarne i czerwone jagody, które rosły w obfitości wzdłuż torów kolejowych.  Mimo że rzeka była mała, dostarczała wiele niezapomnianych przeżyć młodemu pokoleniu naszego miasta. Odświeżała ciała w gorące letnie dni, była także lodówką. Ogromne bloki lodu były wycinane w czasie zimy i przechowywane pod warstwą trocin na gorące letnie dni. Rzeka była mała, ale dawała nam wiele przyjemności. Zawsze będziemy wspominać ją z sympatią.


Wygląd miasta

Styl domów w mieście różnił się od innych miast. Nie zostały one zbudowane przez wielkich architektów i artystów według specjalnych planów, lecz przez zwykłych rzemieślników, którzy robili wszystko sami. Miasto w Rokitnie rozciągało się wzdłuż ulicy Piłsudskiego (stare miasto) z drewnianymi chodnikami po bokach. Ciągnęło się tak aż do huty szkła. Były też inne szerokie, długie ulice (w nowej części miasta), ale Piłsudskiego była główną ulicą dzielnicy handlowej.
Rokitno miało studnie na każdej ulicy. Zimą woda była pokryta grubą warstwą lodu. W lecie studnie były prawie opróżnione, trzeba było nosić wodę z daleka. 
Po drugiej stronie torów kolejowych, wśród kilku budynków, wyróżniał się polski kościół. Naprzeciwko stanął pomnik Piłsudskiego. Dzwony kościoła głośno dzwoniły, zwłaszcza na Wielkanoc i w Wigilię. Kolejny budynek ze swoistą architekturą to była stacja kolejowa. Były też dwie synagogi. W centrum jedna - gościła modlących i uczących się Tory cały dzień i noc; druga - nowa, która była pełna tylko w Szabat i święta. 
Wspaniała synagoga w rogu miejscowości był to jeden z najwyższych i najbardziej eleganckich budynków. Miała miejsca na 100-120 wiernych. Było w niej wiele zwojów Tory w Arce. Wśród czcicieli wyróżniał się rabin Szraga Feiwisz Lewin. Był to uczony Żyd, który był również dobrze zorientowany w tym, co dzieje się na świecie każdego dnia. Brał udział w życiu wielu ludzi. 

Rokitno nie miało własnego cmentarza żydowskiego. Nielicznych zmarłych grzebano w Ośnicku. Pod koniec I wojny światowej Żydzi w Rokitnie umierali z głodu i chorób, byli też zabijani. Dopiero wtedy wszyscy zrozumieli, że cmentarz jest potrzebny. Zakupiono obszar przy drodze do Snowidowicz, niedaleko cmentarza chrześcijańskiego. Dzień poświęcenia został ogłoszony dniem postu. Wszyscy Żydzi ze wsi i miasta spotkali się, wiele razy okrążali nowo założony cmentarz, recytując odpowiednie Psalmy.

Taka, mniej lub bardziej, była codzienność Żyda w Rokitnie: o świcie, prowadzono krowy, by dołączyć je do wspólnego stada (zadanie to było obowiązkiem mężczyzn). Zaraz potem mężczyźni udawali się do synagogi i szybko odbywali modlitwy poranne. Pokłonili się, kołysząc się na nogach dla "Kadosz", potem "Alejnu", "Szma Kolejnu", „Szemone Esre”. Zawsze można było dodać osobiste prośby o pomoc Boga w poprawę własnej egzystencji i wystarczającą ilość żywności dla dzieci. W międzyczasie z drzwi sklepów zostały usunięte żelazne pręty i beczki śledzi zostały sprowadzone do drzwi. Towar był przeznaczony głównie dla chłopów. A w sklepie: latarnie gazowe ze szklanymi pojemnikami, zawieszone na hakach liny, a także łopaty, grabie i widły. Oto worek jęczmienia; kilka grzybów o ostrym zapachu wilgoci leśnej. Na półkach były bele materiału, zabawki, mydło, scyzoryki, portfele, kolorowe chusty dla kobiet, cukier, sól, zapałki i kolorowe nici. To był sklep ze wszystkim.

W sklepie obowiązywał niepisany kodeks etyczny. Towary sprzedawane były na kredyt, a każdy sklep miał grubą, tłustą księgę, gdzie były wpisy, takie jak: "Dałem Iwanowi w tym dniu ..." "Otrzymałem od Iwana dziś ...". Kupujący miał małą książkę, w której sklepikarz wpisywał to samo i podpisywał się. Co jakiś czas rozliczano się z zakupów. Chłopi byli stałymi klientami. Sklepikarze nie zaakceptowali nowego klienta, dopóki nie zbadali, dlaczego opuścił sklep, w którym uprzednio robił zakupy. W dni świętości i oczyszczenia, w ciągu dziesięciu dni pokuty byli ludzie, którzy czytali całą Księgę Psalmów codziennie. Zaczynali odczyt rano w synagodze i kontynuowali go w sklepie pomiędzy klientami. Po południu, kiedy klientów było więcej, przychodziła do sklepu z pomocą żona. O zmroku, późnym wieczorem Żyd wracał do domu i zaczynało się ślęczenie na księgami rachunkowymi. W ciągu tygodnia wszyscy byli zaangażowani w codzienne obowiązki, ale podczas Szabatu i świąt był szczególny czas dla Żydów, by poświęcić się Bogu. 

 

W wolnym przekładzie wybrane fragmenty ze strony http://www.jewishgen.org...

przysłała p. Wiesława Szydek 

 ---------------

Wybór wspomnień.