Franciszek Cieślak

Moja przymusowa praca dla „tysiącletniej Rzeszy”

Opowiadanie brata opracował Tadeusz Cieślak


Augustyn Cieślak na pożegnalnej fotografii z młodzieżą Ziniówki skazaną na przymusowe roboty w Niemczech. Obok jego syn, Franciszek (w białej koszuli) i Andrzej Ogar. W drugim rzędzie od lewej: Stanisław Czubkowski, Hanna Stranc, Zofia Klek i Mikołaj Zakalewicz (Ukrainiec).

 

Inne zdjęcia z Zinówki

 

 

Pewnego razu w ogólnej rozmowie w szerokim gronie rodzinnym zaproponowałem bratu, aby opowiedział nam o swoim pobycie na przymusowych robotach w Niemczech. Wszyscy się zgodzili chętnie. Brat również.

 

Na przymusowe roboty do Niemiec - zaczął brat - zabrano mnie, może pamiętacie, w czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Do ukończenie osiemnastu lat brakowało mi prawie pół roku. Wyjeżdżaliśmy z Dubna.

Przed wyjazdem każdy z nas dostał porządny kawał kiełbasy (brat pokazał prawą ręką okolice łokcia lewej ręki) i chleb. Może to i była kiełbasa z koniny, tego nie wiem, ale smakowała nieźle. 

Pierwszy postój mieliśmy we Lwowie. Zaprowadzono nas na zupę - nienadzwyczajną, ale dość dobrą, gorącą i ile kto chciał. Drugi postój zrobiono w Przemyślu i tam zaprowadzono nas wszystkich do łaźni. Jedzenia nie brakowało.

Zawieźli nas do Lipska. Zakwaterowali w barakach – mówiło się w lagrach. Nie byliśmy ogrodzeni. Pilnował nas wachmann.

Zatrudniono nas w fabryce, gdzie robiliśmy kartonowe gilzy do pocisków artyleryjskich. Zastosowano wobec nas ścisłą kontrolę. Nie mogliśmy sami wychodzić z lagru. Do pracy i z powrotem prowadzono nas pod eskortą. Ale bez psów i karabinów gotowych do strzału. Każdy z nas miał przyszyty numer na bluzie i taki sam wypisany na tabliczce, którą się zawieszało w gablocie dyżurki lagru lub w fabryce - w zależności od tego, gdzieśmy się znajdowali. Kiedy przechodziliśmy z lagru do fabryki lub odwrotnie, nieśliśmy ten numer ze sobą. Kiedy brakowało w gablocie numeru – gdzie człowiek? Ale nie było ucieczek. Więc po trzech miesiącach zniesiono eskorty.

Dzienna racja żywnościowa to trzydzieści deka chleba, margaryna do dwóch sznytek chleba, litr zupy, kawa czarna zbożowa bez cukru - do woli, jedna łyżka cukru na tydzień.

Za pracę płacono nam od dziesięciu do dwunastu marek tygodniowo. Niemiec zarabiał w tym czasie około dwustu marek. Dostawaliśmy też trzy papierosy dziennie oraz pięćdziesięciogramową paczkę tytoniu (tabak). Kto nie palił, mógł wymienić tytoń na chleb, ale po kryjomu. Wymianę prowadzono z żołnierzami niemieckimi. Raz złapano jednego więźnia na takiej wymianie. Porządnie go zbito. Później sami żołnierze niemieccy przychodzili pod lagry, aby dokonać wymiany. Pilnujący nas Niemcy mieli problem, bo inicjatywa nie wychodziła ze strony więźniów.

Tacy więźniowie jak my nosili początkowo na ubraniach znaczki z napisem „OST”, później Polakom dano literkę „P”.

Raz zapytano robotników (więźniów) - a było nas trzydziestu – kto umie powozić końmi? Milczenie. Wszyscy obawiali się wszystkiego. Więc baliśmy się i takich pytań. Co się za tym kryje? Zgłosiłem się. Zastawiono mnie do wożenia brykietów do naszej fabryki z kopalni węgla oddalonej o około czternastu kilometrów.

Jednego razu Niemiec, który kierował między innymi i moją pracą, zapytał mnie, czy mam ze sobą jakieś jedzenie.

- Tak.

- Pokaż.
Wyjąłem z kieszeni dwie cieniutkie pajdki chleba posmarowane jeszcze cieńszą warstewką margaryny.

- To wszystko? – zapytał Niemiec.

- Tak. - Pokręcił głową z wielkim zdziwieniem i zgorszeniem.

- Poczekaj, mówi Niemiec, porozmawiam ze swoją frau. 
Wszedł do domu i po chwili wyszedł. Po pewnym czasie frau zawołała na niego. Przyniósł mi coś zawiniętego w papier. Capnąłem, wsadziłem do kieszeni i jazda na wóz. W drodze zajrzałem do zawiniątka. Dostałem dwie kanapki: jedna z kiełbasą, a druga z kotletem mielonym! To ja, kurtka na wacie, swoją kanapkę służbową zaraz zjadłem.

Na mojej trasie mijało się przydrożną karczmę. Kiedy jechałem z Niemcem, zachodziliśmy do niej. Kto miał pieniądze, mógł się tam napić herbaty i kupić cokolwiek. Niemiec mówił, że jeżeli będę jechać sam, to też mogę wejść do tej karczmy. Mając dwie porządne kanapki zaszedłem do karczmy. Zjadłem jedną kanapkę popijając gorącą herbatą. W drodze powrotnej, z wozem naładowanym brykietami, znów zaszedłem do karczmy. Zjadłem drugą kanapkę i popiłem gorącą herbatą. W lagrze zjadłem swój litr zupy. Z domu też dostawałem paczki a raczej paczuszki. Bo można było wysyłać jednorazowo tylko do pięciu paczek po dwadzieścia pięć deka każda. Tak więc razem z tymi niemieckimi kanapkami sytuacja moja wyglądała już nieźle.

Niemiec kierujący robotą bardzo wrzeszczał, ale nie bił. Jak na wozie przywoziłem węgla w sam raz, to się zachowywał dobrze. Jak miałem więcej, uśmiechał się zadowolony. Raz przywiozłem mniej – usłyszałem dużo krzyku i najadłem się strachu.

Na kopalni, gdzie brałem brykiety, pracowali Rosjanie. Raz zobaczyli u mnie tę „służbową” kanapkę. Napadli i połowę zabrali. 

- A ty masz i tak drugą połowę – powiedzieli. 
Obiecałem im, że przywiozę coś do jedzenia.

Po drodze, jak jechałem po brykiety, mijałem koło fabryki kopce z ziemniakami. Nabrałem kartofli, ile się dało. Wiozłem je pod siedzeniem. Przemyciłem przez bramy. Rosjanie porwali zdobycz i schowali gdzieś w stosach brykietów. Pomogli mi za to przy załadunku mego wozu. I robiłem tak zawsze, jak tylko okoliczności na to pozwalały... Wiecie, jak jest...

Teraz wracałem do lagru o różnej porze dnia. Niemcy doszli do wniosku, że trzeba mnie przenieść do innego baraku, gdzie nie ma takiej dyscypliny pod względem punktualności. Przeszedłem do pomieszczenia, które zajmowali chyba inteligenci. Mieszkało tam sześciu mężczyzn. Jeden z nich – jak się później dowiedziałem - był prawnikiem. Po pierwszych rozmowach zorientowałem się, że panuje tutaj głód.

Czasami przewoziłem swoim wozem zlewki z kuchni, pomyje, które wykorzystywano do skarmiania zwierząt. A może wykorzystywano je do innych celów. Nie wiem. Dno naczyń ze zlewkami zalegały przeważnie gotowane ziemniaki. Zebrałem tego do papierowego worka ze dwadzieścia kilogramów. Przywiozłem do lagru. Więźniowie rozdrapali to błyskawicznie. Pochłaniali ziemniaki żarłocznie, zapychając sobie usta. Przykry to był widok. Prawnik powiedział wtedy do mnie z ironią, że przed wojną zarabiał miesięcznie pięćset złotych. Następnym razem postarałem się o ziemniaki świeższe w porównaniu do poprzednich - dwutygodniowych, kwaśnych, sfermentowanych. Moi towarzysze niedoli nie ukrywali swego wielkiego zadowolenia.

Pewnego dnia wywieziono nas na zachód Niemiec. Do kopania okopów. Znaleźliśmy się w odległości około trzydziestu kilometrów od miasta Luksemburg. Wtedy tam alianci organizowali te wielkie naloty na miasta niemieckie. O, kurtka na wacie, było niewesoło. Śmierć często zaglądała w oczy. W trójkę postanowiliśmy uciec. Uciekaliśmy pociągiem na gapę. W Kolonii złapała nas polowa żandarmeria. Ta z blachami na piersi. Tłumaczyliśmy im, że nasza grupa została rozbita, więc wracamy do bazy w Lipsku. Uwierzyli, ale jednego nie mogli zrozumieć, że jedziemy... na gapę! Proponowali nam pracę na miejscu, w Kolonii. Nie zgodziliśmy się, aby nie wzbudzać podejrzeń, że coś kombinujemy. Chcieliśmy koniecznie do Lipska.

- Tak wam w tym Lipsku jest dobrze? - pytał z uśmieszkiem jeden z nich, chyba jakiś „ważniejszy”. 
I zgodzili się na Lipsk. Ten ich szef kazał wypisać odpowiedni dokument, wydać bilety do Lipska i wypuszczono nas.

W Lipsku zostaliśmy wyzwoleni przez Armię Czerwoną. Sowieckie władze wojskowe potraktowały nas, Polaków, jak swoich - Rosjan. Skoszarowali nas w Krośnie Odrzańskim. Pracowaliśmy przy żniwach.

Jednego razu zwołano zebranie.

- Szykować się na japoński front! 
O, kurtka na wacie, to znacznie gorzej niż pod Luksemburgiem! Zaczęliśmy kombinować, jak wyjść z tej sprawy. Ktoś radził Polakom, aby wyrobili sobie polskie dokumenty osobiste. Potajemnie więc pewnego razu wyszedłem z obozu i udałem się do polskich władz w Krośnie. Dostałem odpowiedni dokument stwierdzający, że jestem obywatelem Polski. Do koszar przyszedłem już w innym charakterze: Ja nie wasz! Nie macie do mnie prawa.

Po co wracaliśmy do kraju? Prawda, że mieliśmy wiadomości o panującej tutaj sytuacji. Że nie jest najlepiej, że okupacja sowiecka. Mimo to jechaliśmy. Do domu, do rodziców, których nie widzieliśmy trzy lata!

I w tej sytuacji zapoznaliśmy się z warunkami transportu u naszych bądź co bądź przyjaciół.

Zarządzenie obozowe wykrzyczano: 

- - Suchyj pajok! Ktoś przetłumaczył: suchy prowiant. 
Poszliśmy. Dostaliśmy trochę mąki i kaszy. Co z tym robić? Ale wrzask:

- Szybko wsiadać! 
Do wagonów towarowych, bydlęcych, rzecz jasna.

- Skarieje, job twaju mat’! - to było słychać bez przerwy. 
Wsiadamy na łeb na szyję. Pociąg ujechał może jeden kilometr i się zatrzymał. Wydawało się, że na dłużej. Wysiedliśmy i zaczęliśmy coś pichcić z tej mąki i kaszy. Kiedy już się zagotowało, znów buchnął wrzask – wsiadać i skarieje... A co z gotowaniem? Nic ich to nie obchodziło... Wrzaski nasilały się groźnie. Jedni więc próbowali jeść niedogotowaną potrawę, inni nieśli do pociągu. Poparzenia, porozlewane jedzenie...

W takim to porządku, pod kierunkiem przyjaciół, wracaliśmy do kraju.

Nie wszyscy jednak Polacy wyrobili sobie polskie dokumenty. Mój kolega jeszcze z Ziniówki, Stach Czubkowski, pojechał z innymi na Daleki Wschód. Ponieważ Japonia poddała się po zrzuceniu bomby atomowej na Hiroszimę i Nagasaki, ich transport zatrzymał się gdzieś w Kazachstanie. Tam odbył trzyletnią służbę wojskową. Wrócił do domu w Ziniówce, który został przecież spalony z całą kolonią przez banderowców. Chodził po spalonej Ziniówce. Zatrzymał się w Warkowiczach. Tam przesiedział pięć lat. Ożenił się z Ukrainką. Do Polski przyjechał za Chruszczowa. Razem ze swoją żoną.

Franciszek Cieślak

Tadeusz Cieślak, "Wołyńskie dzieciństwo" (o Ziniówce)

 

.