Ewelina Hajdamowicz, z domu Bagińska

-

MOJA OSTATNIA NOC W LIPNIKACH - byłam świadkiem...

 

 

Moja wieś liczyła 61 zagród i ponad 300 mieszkańców ale prawie w każdym domu jeszcze raz tyle dokwaterowało się uciekinierów - Polaków z sąsiednich kolonii i osiedli. Lipniki były polską wsią, uciekinierzy sądzili, że znajdą tu schronienie przed ukraińskimi „rezunami".

W nocy z 25 na 26 marca 1943 roku około godziny 2-giej wartownicy czuwający nad bezpieczeństwem mieszkańców donieśli, że dzieje się coś niedobrego, ogłosili alarm. Znajdujące się na krańcach wsi zagrody zaczęły płonąć. Ich pożar oświetlił całą wieś. Ze wszystkich stron posypały się pociski z karabinów i broni maszynowej. Od kul zapalających wybuchały nowe pożary. Drewniane domy oraz ich słomiane dachy paliły się jak zapałki.

Była we wsi samoobrona, ale niestety okazała się ona zbyt słaba wobec miażdżącej przewagi ukraińskich bandytów.

Wybuchła panika, ludzie zaczęli wybiegać z domów i uciekać. Banderowcy przy świetle pożaru strzelali do nich. Podwórza i pola wokół zagród pokrywało coraz więcej trupów i rannych. Cała wieś stała w ogniu!

Wybiegłam z domu wraz ze swoją rodziną z myślą ucieczki do odległego o 5 km majątku ziemskiego Zurne. Nie uszliśmy jednak daleko, banderowcy zdążyli już zagrodzić nam drogę. Wybuchła panika. Utworzył się zator z dużej liczby uciekinierów biegnących w tę stronę.

Wokół słychać było straszliwe krzyki i jęki mordowanych ludzi, nawoływania zagubionych rodzin, skowyczenie psów i ryk palącego się razem z ludźmi bydła. Mieszkańcy ginęli od siekier, kul, paleni żywcem lub wrzucani do studni. Często pijani ukraińscy mordercy wrzucali do domów zapaloną słomę, wpychali do ich wnętrza starców i dzieci, zatrzaskiwali drzwi, pilnując by nikt nie mógł się wydostać. Niektóre dzieci i niemowlęta wrzucali żywcem do studni.

Biegnąc z całą rodziną, zgubiliśmy gdzieś moją matkę. Zatrzymaliśmy się i wołamy: Mamo! Mamo! - ale w szumie i trzasku płonących domów, strzałów karabinowych i wrzasków morderców, nie mogliśmy usłyszeć głosu mamy.

W tym czasie mój ojciec Adolf Bagiński pozostał w tyle. Czekał na mamę.

Schowaliśmy się wśród małych krzaków rosnących z rzadka na polu. Byliśmy już poza zasięgiem ognia i jego tamującego oddech żaru. W pewnej chwili widzę, jak do nas zbliżają się z kilku stron uzbrojeni mordercy. Uciekajmy! - ktoś przeraźliwie krzyknął.

Chwyciłam młodszego siedmiomiesięcznego synka Edka na ręce, siostra Zosia zrobiła to samo ze starszym 2,5 letnim Zenkiem i biegiem ruszyłyśmy w kierunku małego jaru. Z przerażeniem stwierdziłyśmy jednak, że z jego krawędzi wyłania się kilku zbirów, którzy wściekle na nas krzyczą:

- Kudy wtikajete lackije mordy? - i kierują w naszą stronę lufy karabinów.

Zawróciłyśmy z powrotem. Buchnęły wystrzały. Na szczęście niecelne. Biegnąc pochylone wpadłyśmy do dużego rowu, który prowadził od wsi do tego jaru. W rowie było pełno ludzi, a na jego krawędziach usadowiło się trzech banderowców z jednej strony i dwóch z drugiej. Zaczęli strzelać do kotłujących się tam ludzi. Potem wrzucali granaty. Widziałam, jak drgały w konwulsjach ciała dzieci i kobiet rażonych odłamkami i kulami.

Trzymając na rękach dziecko wpadłam z rozpędu w najgłębszą część rowu. Razem ze mną zsunęła się siostra Zosia ze starszym moim synkiem. Mordercy powoli zbliżali się w naszym kierunku, strzelając i rzucając granaty.

W pewnej chwili usłyszałam rozpaczliwy głos mego synka: - Mamusiu!, Mamusiu rączka mnie boli - i po chwili doszedł do mnie jego głośny pełen bólu płacz. Podniosłam się, aby biec do synka i przez sekundę spojrzałam w kierunku swojej wsi. Olbrzymie czerwone płomienie i czarny dym utkwił mi na zawsze w pamięci. Odwróciłam głowę i nagle poczułam palące uderzenie w twarz i oczy. Ogarnęła mnie ciemność. Jezus Maria - pomyślałam - chyba straciłam wzrok. Potworny ból ogarną całą twarz i głowę. Usiadłam na dnie rowu trzymając kurczowo moje maleństwo w rękach.

W niedalekiej odległości usłyszałam ponownie: Mamusiu kochana, moja rączka, Mamusiu boli strasznie! Na ten głos, nie zważając na straszliwy ból, owinęłam młodszego syna w koc, ułożyłam między ciałami zabitych ludzi i poczołgałam się w kierunku starszego synka. Nic nie widziałam. Kierowałam się więc na jęk i płacz dziecka. Po chwili dotarłam na miejsce. Po omacku znalazłam siostrę, była martwa ale w ramionach trzymała mojego synka. Dotykiem poznałam, że kule przeorały skórę rączki. One to prawdopodobnie trafiły Zosię. Jedna w głowę, druga w szczękę rozrywając ją całkowicie. Przypuszczam, że zginęła natychmiast.

Nie widząc nic, dotykając tylko palcami wyciągnęłam syna z martwych rąk Zosi i wróciłam do pozostawionego młodszego synka. Czołgając się natrafiłam dotykiem palców na twarze i ciała pomordowanych. Czasami doty­kałam twarde skorupy granatów, które widocznie nie eksplodowały. Strach i pragnienie życia dla moich dzieci przeplatały się wzajemnie. To drugie było silniejsze od strachu. Trzymając mocno w rękach odnalezionego synka z trudem dowlokłam się do pozostawionego maleństwa. Odczuwałam potworny ból oczu i ramion. Przyciągnęłam z całych sił obu synków.

- Mamusiu! Mamusiu! - jęczał Zenuś - rączka mnie strasznie boli. Próbowałam przynieść mu jakąś ulgę w jego bólu, przyciskając skrwawioną rączkę. Niewiele mogłam mu pomóc. Byłam ślepa i ranna.

- Tudy! Tudy! - usłyszałam nagle w pobliżu głosy.

- Idyte siudy! Wony, tut łeżat, dawajte siudy, dawajte siudy!

Głosy morderców były coraz bliższe. Ich dźwięk wwiercał się, jak igła w moje uszy i mózg.

Jeden z głosów wydał mi się bardzo znajomy. Nagle, jak w olśnieniu poznałam go. Był to głos „prowodyra" - jednego z dowódców ukraińskich bojówek palących Lipniki. Człowiek ten mieszkał dawniej w naszej wsi.

Zapamiętałam go bardzo dobrze. Gdy weszli Niemcy w 1941 roku, to on pracował w „Silradzie" (radzie miejskiej) razem z moim mężem Władkiem. Wszystkich Polaków wtedy zwolniono, a na ich miejsce przyjęto Ukraińców. Zatrzymano tylko mego męża, ponieważ znał się na rachunkowości i musiał ich tego uczyć. Czułam, jak zbliżał się nad brzeg rowu. Klęczałam wtedy przy swoich dzieciach. Zaczęłam prosić: - Zlitujcie się! Darujcie życie moim dzieciom - i skierowałam głowę w jego stronę. Nie widziałam go, czułam jednak instyn­ktownie jego bliską obecność.

Mówiłam prawie z płaczem: - Co one wam zrobiły? Przecież to maleństwa jedno ma dwa lata, drugie nie ma nawet roku. Darujcie im życie! Mnie już wszystko jedno, straciłam oczy, mnie możecie zabić... ale dzieci zostawcie.

Milczał. Po chwili usłyszałam jego ściszony i zmie­niony głos: Szczo Wy? W hołowu ranena?

- Tak - odpowiedziałem - i na oczy nic nie widzę.

- Nu taak - przeciągnął prawie półgłosem. To Ty ne bijsia. My tebe ne ruszym.

Nie bardzo wierzyłam w to, co mówił i zaczęłam ponownie:

- Ale darujcie życie moim dzieciom!

W tym momencie usłyszałam tupot butów o twardą zmarzniętą ziemię i głosy w języku ukraińskim. To nadbiegali jego podwładni. Słyszałam, jak repetują karabiny. Chyba zatrzymali się i któryś z nich ochryple zawoła - Ta szczo chłopci? Budem teper perekołuwaty Lachiw? Gdy to usłyszałam, błysnęła mi w głowie myśl: widocznie brakuje im amunicji i będą dobijać ofiary bagnetami. - Tak dawaj! Ałe szwydko, bo patroni w żałko na Lachich. Wtedy jęknęłam mimo woli, a z gardła wydarł mi się jakiś nieludzki głos:

- Zostawcie nas! Darujcie dzieciom życie! Wyciągnęłam przed siebie ręce zupełnie odruchowo, jakby chcąc zatrzymać ciosy bagnetów i w tym momencie usłyszałam jego głos:

- Hej chłopci, tut wże nykoho ne ma, tut samyje trupy! Nam treba tam ity de szcze żywyje Lachy.

Urywane ukraińskie głosy stopniowo cichną, mordercy oddalają się. W dalszym ciągu nie mogę zrozumieć, że jeszcze żyję i nie czuję ukłucia bagnetem? Czyżbym była uratowana? Czy Bóg wysłuchał mojej modlitwy? Z tych rozmyślań wyrwał mnie jego, tym razem normalny, tylko nieco ściszony głos: - Nu szczo w hołowu ranyły? Nu Ty ne bijsia. My tebe wże ne ruszymo. Ostań! Z trudem zbierałam myśli w mej potrzaskanej głowie. Nie mogłam uwierzyć w to, że jeszcze żyję, a nade mną, nad brzegiem rowu, stoi i współczująco przemawia dawny sąsiad, a obecnie przywódca bandy morderców, biegających po polu i dobijających bagnetami leżących rannych Polaków. Usłyszałam tylko oddalającego się sąsiada po milknącym stukaniu jego butów. Darował mi życie.

Myślę, że w tym Ukraińcu - zajadłym szowiniście, zaślepionym bezmyślną nienawiścią do Polaków - odezwało się na chwilę zwykłe ludzkie sumienie, którym Bóg obdarzył przecież wszystkich ludzi.

Byłam zupełnie wyczerpana. Straciłam przytomność. Na jak długo nie wiem. Z tego uśpienia zbudziło mnie głośne kwilenie rannego synka. A jednak żyję - pomyślałam. Wzięłam ich obu na ręce i podniosłam się, wstając.

Strzelanina powoli cichła, jakby się oddalając od moich Lipnik. Potem nastąpiła całkowita cisza. Stałam ciągle w tym rowie, wśród trupów trzymając synków na rękach. Byłam odrętwiała, nie wiedziałam co robić i dokąd iść. Znowu straciłam przytomność.

Gdy nastał dzień, mój mąż, po długich poszukiwa­niach, odnalazł mnie na dnie rowu. Byłam na wpół omdlała razem z dziećmi. Zabrał nas do szpitala w Bereznem. Tam udzielono mi pomocy lekarskiej i tam dowiedziałam się już z całą pewnością, że straciłam wzrok na zawsze. Wtedy nie mogłam się z tym pogodzić, miałam przecież 29 lat. Bez przerwy myślałam, jak będę mogła żyć bez oczu? Kto zaopiekuje się i wychowa moje maleństwa?

Po wyjściu ze szpitala przeżywaliśmy z mężem i dziećmi głód i poniewierkę. Nasze domostwo zostało spalone, straciliśmy wszystko. O powrocie do rodzinnej wsi nie mogliśmy nawet marzyć, bo i w jakim celu, chyba po niechybną śmierć.

Przebywaliśmy jakiś czas w Bereznem ale i tu było niebezpiecznie. Władze niemieckie zaczęły wyłapywać uciekinierów, a zdrowych i silnych wywozili na roboty do III Rzeszy.

Wreszcie udało się nam wyjechać do Kostopola z resztą ocalałej z pogromu rodziny: mnie z dwojgiem małych dzieci i mężem, mojej mamie Apolonii Bagińskiej, mojej starszej siostrze Weronice i matce mego męża Michalinie Hajdamowicz.

Podróż była pełna niebezpieczeństw. Wąskotorówką dostaliśmy się z Berezna do stacji kolejowej w Mokwinie. Tam usiłowaliśmy złapać jakiś pociąg do Kostopola, gdzie mieliśmy krewnych i znajomych. Ponadto stacjonujący w Kostopolu garnizon wojsk niemieckich dawał pewne gwarancje bezpieczeństwa przeżycia.

Udało się nam wejść do starego prawie bez podłogi wagonu towarowego, w którym w wielkim strachu i kurczowym trzymaniu się uchwytów, aby nie wpaść pod koła pociągu, dotarliśmy do Kostopola. W drodze kilkakrotnie banderowcy ostrzeliwali jadący pociąg. Na szczęście kule nikogo nie trafiły.

W Kostopolu niemieccy żandarmi okrążyli cały pociąg i dokonali selekcji wśród polskich uciekinierów. Wielu zabrano ostatnie tobołki uratowanego mienia, silniejszych i zdrowych mężczyzn zabrano do robót na rzecz wojska lub wywieziono do Niemiec. Ja z dziećmi znalazłam się ponownie w trudniej sytuacji. Niemcy chcieli zabrać nas do obozu. Wypłakałam i wyprosiłam, że mam rodzinę w Kostopolu, że stąd pochodzę, że mam małe dzieci i jestem ranna, że nie będą mieli ze mnie większego pożytku. Zwolnili, znalazłam się u swoich kuzynów. W Kostopolu przetrwaliśmy do 1945 roku, do czasu przesiedlenia do Kwidzyna na Powiślu.

Zostawiliśmy na zawsze rodzinny dom, wieś i swoją ziemię. Tam zginął mój ojciec Adolf Bagiński - lat 76, moja siostra Zosia - lat 20, bratowa Antonina Bagińska - lat 44 i jej syn Mieczysław - lat 17, a z dalszej rodziny ponad 50 osób.

Części uciekającym z pogrom u mieszkańcom Lipnik udało się dotrzeć i schronić w majątku Zurne, odległym o 5 km. Błagali oni o pomoc i ratunek. Stacjonujący tam Niemcy nie zgodzili się.

W majątku służyło również kilkunastu Polaków, jako jego ochrona. Dowódca Niemiec nie pozwolił im pójść z pomocą, wolał ich zatrzymać przy sobie w obawie przed napadem na majątek. Prawdą jest jednak, że z rejonu majątku odezwał się w kierunku Lipnik karabin maszynowy. Pracujący w majątku tłumacz - Polak wdrapał się na wieżę ciśnień i stamtąd prowadził ostrzał. Praw­dopodobnie to on uratował życie wielu mieszkańcom Lipnik. Banderowcy sądząc, że to Niemcy jadą z pomocą napadniętym Polakom, wycofali się ze wsi, pozostawiając jeszcze wielu niedobitych rannych.

Po odejściu napastników ocaleni mieszkańcy zebrali rannych i przewieźli ich do szpitala w Bereznem. Po­mordowanych pochowano natomiast dopiero na trzeci dzień pod osłoną własnej samoobrony i uzbrojonych pracowników - Polaków z ochrony majątku Zurne. Łącznie w Lipnikach zginęły 182 osoby. Zostały pochowane we wspólnym grobie obok spalonego Domu Ludowego. Zdołano zidentyfikować 121 osób. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wiele zwłok nie znaleziono i pozostały pod zwaliskami zgliszcz, piwnic i kryjówek.

Dalsze straty mieszkańcy Lipnik ponieśli w okresie do końca 1943 roku podczas przejazdów w poszukiwaniu żywności na trasie Lipniki - Zurne - Berezne - Kostopol. Opowiedziałam te przeżycia ku przestrodze potomnym.

Ewelina Hajdamowicz



---------------

Wybór wspomnień.