Fragment pamiętnika Haliny Lech z domu Orchowskiej.

Po powrocie do domu znów czekała nas niespodzianka, rodzice kupili dużą, jedno piętrową kamienicę przy ulicy 29-go Listopada i w sierpniu nastąpiła przeprowadzka. Bardzo było nam żal naszego mieszkania przy ul. Poniatowskiego, naszego podwórka, naszych koleżanek. Musiałam się przyzwyczaić do nowych zupełnie warunków, nowa szkoła, nowe mieszkanie, nowe inne koleżanki, nie mogłam w nocy spać, po cichutku płakałam. Mama miała bardzo dużo pracy, urządzanie mieszkania i szykowanie mojej wyprawki do szkoły. Musiałam mieć nowy granatowy fartuch z białym kołnierzykiem, czarne buciki, czarne pończochy, granatową wełnianą układaną w fałdy spódnicę oraz białą jedwabną bluzkę na wszelkie uroczystości, granatowy płaszcz, beret z niebieską obwódką i niebieską tarczę przy płaszczu, fartuchu i bluzce. W lecie obowiązywały białe tenisówki oraz białe skarpetki. Czynsz w gimnazjum wynosił 30 zł, ja jako córka legionisty miałam zniżkę i płaciłam 15 zł. Kształcenie dzieci przed wojną było dość kosztowne.


Lata 1937-1938.

Przy ul. Królowej Bony była szkoła drogowo-miernicza, średnia szkoła męska i niedaleko nasze gimnazjum. Był to duży budynek, w czasie zaborów mieściło się tam rosyjskie gimnazjum, przy ulicy był front budynku i dwa długie skrzydła. Wchodziło się do dużego hollu, gdzie były szatnie, gabinet lekarski i specjalistyczne gabinety, dwie sale gimnastyczne, jedna dla dziewcząt druga dla chłopców. Szerokimi schodami wchodziło się na pierwsze piętro, gdzie we frontowej części mieściła się piękna aula w której odbywały się wszystkie uroczystości, koncerty, bale. Następnie dwa długie korytarze gdzie były klasy lekcyjne. Dyrektorem szkoły był Pan Góra, mały niepokaźny człowiek (przypominał Napoleona).

Chodziłam do klasy IB z językiem niemieckim. J. polskiego uczył w tej klasie prof. Żytyński (przyjechał z Krakowa), historii prof. Krzyżak, matematyki i fizyki prof. Stachura, przyrody prof. Rebe, a geografii młoda, ładna prof. Chryniewiecka. Lekcje fizyki, chemii, przyrody odbywały się w specjalnych gabinetach, gdzie robiliśmy ćwiczenia, pozostałe lekcje w klasach. Lekcja gimnastyki w zimie odbywała się w sali gimnastycznej przy akompaniamencie pianina. Właściwie były to lekcje rytmiki, miałyśmy białe bluzeczki i granatowe szarawary. Pani prof. uczyła nas jak mamy ładnie chodzić, siedzieć i kłaniać się. W zimie lekcje jazdy na łyżwach na lodowisku na dziedzińcu gimnazjum, a w lecie na boiskach szkolnych. Raz w miesiącu miałyśmy lekcje z panią doktor która nas dziewczęta uświadamiała. Wspaniałe były lekcje religii z księdzem Szpaczyńskim, uczył nas historii kościoła i dawał cenne wskazówki życiowe. To był wspaniały, mądry ksiądz. W niedzielę cała młodzież gimnazjum zbierała się przed szkołą i parami, klasami szliśmy do kościoła na szkolną mszę św. W czasie wielkiego postu, przez 3 dni w auli odbywały się rekolekcje. Ksiądz był bardzo wymagający i musieliśmy się uczyć solidnie religii, pacierz po łacinie, historię kościoła, każdemu zależało na dobrej nocie z religii. Ja chodziłam już do zreformowanego gimnazjum, 4 lata gim. ogólnokształcącego i dwa lata liceum o dwóch kierunkach, humanistycznymi przyrodniczo – matematycznym. Po 4 latach nauki odbywała się mała matura. Były jeszcze klasy ostatnie ośmioklasowego gimnazjum.

Pamiętam jak odbywała się matura w szkole, w auli były ustawione stoliki, każdy pojedynczo siedział i pisał zadanie z j. polskiego i matematyki, później zdawał ustnie z wszystkich przedmiotów. Po maturze odbywał się uroczysty bal w auli szkolnej z profesorami, wszystkie dziewczęta były w długich białych sukniach, chłopcy w galowych garniturach szkolnych, bal rozpoczynał się polonezem, w trakcie dyrektor rozdawał matury, były to zwinięte rulony przewiązane niebieską i czerwoną wstążką. Uczniowie 4 letniego gimnazjum nosili tarcze niebieskie a w liceum czerwone. Dziewczęta nosiły berety ze znaczkiem gimnazjum, a chłopcy czapki, też ze znaczkiem.

Była duża dyscyplina, nie wolno było chodzić po ulicy po godz. 22:00, nie wolno było chodzić do kina na zakazane filmy, zawsze należało się godnie zachowywać i dbać o honor szkoły. W mojej klasie było 10 dziewcząt i 20 chłopców, siedziałam w drugiej ławce przy oknie z Zosią Balówną, moją najserdeczniejszą przyjaciółką do samej wojny. Był bardzo wysoki poziom nauczania, bardzo lubiłam historię i najwięcej miałam kłopotu z prof. Krzyżakiem. Najwięcej uczyłam się historii, ciągle byłam pytana i dostawałam mierne stopnie, po prostu czuł do mnie jakąś “ansę”. Specjalnie się nie wybijałam, ale przechodziłam z klasy do klasy z wynikiem dobrym. Często odbywały się w auli koncerty muzyczne lub recytatorskie, chodziliśmy ze szkołą do teatru na sztuki. Przyjeżdżał do Kowla “Wołyński Teatr Objazdowy”, spektakle odbywały się w kinie przy ul. Mickiewicza. Pamiętam doskonale 2 sztuki “Matura” i “Ponad śnieg bielszym się staniesz” - Żeromskiego. W karnawale obywały się bale w auli, zawsze zaczynało się polonezem, a na zakończeniu był mazur, oczywiście grała prawdziwa orkiestra.

W maju, czerwcu były organizowane wycieczki. Pamiętam taką wycieczkę naszej klasy z prof. Stachurą do Puszczy Białowieskiej, widzieliśmy żubry i pamiętam prześliczny myśliwski zameczek prezydenta.

Po ukończeniu I klasy wakacje spędzaliśmy w Kowlu. Rodzice nie mieli pieniędzy, ponieważ musieli remontować dom, przyszedł nakaz z urzędu miejskiego, że w przeciągu tygodnia ma być dom otynkowany cały, poprawione balkony, uporządkowane podwórko. Za niewykonanie zarządzenia kara wynosi 500 zł. Była to duża kwota, pensja przeciętna wynosiła 100-150 zł, a dochód z naszej kamienicy miesięcznie wynosił 150 zł. Mieszkania na kresach wschodnich były bardzo tanie, za dwa pokoje z kuchnią płaciło się 15 zł, za pokój z kuchnią 10 zł. Niestety nie było kanalizacji, wodę przywoziły beczkowozy lub chodziło się do studni. Ubikacje były na zewnątrz.

Nasz dom był duży, na parterze były 3 duże mieszkania, a na piętrze 4 mieszkania. Myśmy mieszkali na parterze, jeden pokój był bardzo duży o 3 oknach, stał w nim wielki czarny kredens, zielona olbrzymia kanapa, tapczan, stół i krzesła, na oknach pełno kwiatów, drugi pokój był mniejszy, a trzeci zupełnie malutki – to był nasz z siostrą. Kuchnia była olbrzymia, w zasadzie całe życie skupiało się w kuchni. Po otynkowaniu i uporządkowaniu podwórka, parkanu, nasz dom wyglądał wspaniale. We frontowej części na górze była wnęka, a w niej figura Matki Boskiej.

 

Wakacje po ukończeniu I klasy nie były ciekawe. Chodziłyśmy często do Zielonej do naszej cioci. Tam nam było dobrze, ona też bardzo się cieszyła kiedy przychodziłyśmy. Wieś to była bardzo biedna, chałupy kryte słomą w izbach klepisko, chodziłyśmy z ciocią po tych chałupach, ciocia leczyła chorych, dawała im lekarstwa, czasami pieniądze. Była straszna służalczość tych Ukraińców, kiedy przychodziliśmy, klękali, łapali nas za nogi wołając “witajcie nasze barysznie”, potem okazali się kim naprawdę byli w czasie wojny.

Pokoje cioci były wysłane dywanami, piękne stare meble, pamiętam taką piękną stojącą lampę z takimi inkrustowanym stoliczkiem. Bardzo mi się podobała ta zabytkowa naftowa lampa. Prosiłam ciocię żeby nam ją dała, ale odpowiedziała - wszystko zabierzecie po mojej śmierci. Niestety, nic nie zabraliśmy, Ukraińcy ją zamordowali i zabrali wszystko. Krystyna zabrała tylko stary piękny piórnik.

 

W klasie II było bardzo dobrze. Oprócz mojej przyjaciółki Zosi zaprzyjaźniłam się z Walą i Leną. Były to córki popa prawosławnego. Mieszkały w Kowlu na stancji, a rodzice mieszkali we wsi Głuchy. Przychodziły do nas do domu, odrabiałyśmy lekcje razem. Nie miałam żadnych kłopotów z nauką, stopnie miałam dobre, byłam zadowolona i szczęśliwa, snułam marzenia na przyszłość, jak zdam dużą maturę to pójdę na studia na farmację do Wilna. Bardzo mi odpowiadała praca w aptece. Chciałam nawet, żeby rodzice założyli aptekę w naszym domu i oczywiście marzyłam o posiadaniu prawdziwego kostiumu i kapeluszu – to były tylko marzenia.

 

Szybko mijał czas, nadszedł piękny miesiąc maj. Wala i Lena jechały na 3 dni do domu, ponieważ w ich wsi i cerkwi miał się odbyć odpust, duże uroczystości religijne i one jako córki popa miały uczestniczyć w tych uroczystościach. Zaproponowały żebyśmy z Zosią też pojechały, zaprosiły też swoich znajomych chłopców ze szkoły drogowo – mierniczej.
Podróż miała się odbyć rowerami, ja niestety roweru nie miałam i nie umiałam jeździć więc chciałam zrezygnować ale moje koleżanki nie chciały się zgodzić, więc znalazły wyjście, jeden z kolegów zaproponował, że będzie mnie wiózł na ramie, początkowo nie chciałam się zgodzić, ale w końcu uległam.

 

Wyjechałyśmy w piątek rano na rowerach szosą z Kowla do Brześcia. Jechałam z bardzo miłym chłopcem Edwardem, na ramę założyłam poduszeczkę i było mi całkiem wygodnie. Mój partner nie narzekał mówiąc, że jestem lekka jak piórko i może ze mną jechać na koniec świata. Po drodze zatrzymywaliśmy się na posiłki, każda z nas miała koszyk a w nim jedzenie i picie. Humory dopisywały, pogoda była wspaniała, piękna świeża zieleń i całe pola kaczeńców. Szosa prawie była pusta, od czasu do czasu jakaś furmanka. Po 50 km skręciliśmy w bok na wiejską drogę i mieliśmy dotrzeć do rzeki, przepłynąć rzekę i już była wieś Głuchy. Nie było to proste dojście do rzeki, był to kilometr bagien, musieliśmy skakać na kępy traw żeby nie wpaść w bagno bo można było się utopić. Ciężka to była droga, chłopcy nam pomagali i jakoś dotarliśmy do rzeki zarośniętej szuwarami. Trzeba było poszukać Poleszuka z czółnem, żeby nas przewiózł na drugą stronę. W końcu przyszedł Poleszuk w rubaszce, długiej koszuli, lnianych spodniach, a na nogach miał ze słomy zrobione tak zwane sapogi. To był bardzo ubogi lud.

Pierwsza pojechała Wala z rowerami, następnie przewoził nas po dwie osoby na drugi brzeg. Ja i Edzio płynęliśmy ostatni. W końcu ukazał się brzeg i całe towarzystwo. Wsiedliśmy na rowery i dojechaliśmy do cerkwi. Obok pięknej wiejskiej cerkiewki była plebania popa, był wielki ogród, a w nim duży biały dom. 

Już czekano na nas. Rodzice Wali i Leny - pop w swoich szatach i jego małżonka, Wala była bardzo podobna do swojej mamy. Po umyciu się i zostawieniu swoich rzeczy w sieni przeszliśmy do dużej jadalni gdzie już byli goście, popi i ich rodziny z pobliskich cerkwi. Stoły były zastawione jedzeniem, przed posiłkiem odmówiono pacierze po ukraińsku i śpiewano pieśni, po kolacji wszyscy przeszli do salonu na herbatę z samowara z konfiturą.

Obok cerkwi była szkoła 4-klasowa, ładny budynek o dwóch klasach-salach. Kierownikiem i nauczycielem był Polak, młody, przystojny chłopak, on mieszkał w tej szkole. Tam mieliśmy przygotowany nocleg, w jednej sali chłopcy w drugiej dziewczęta. Wala i Lena tez spały z nami bo dom ich był zajęty przez gości. Rano po śniadaniu poszliśmy do lasu, a po obiedzie już zaczęły się uroczystości, nabożeństwa, modły i śpiewy, to był prawdziwy koncert, oni mają wspaniałe głosy.

W niedzielę doszliśmy lasem do małej stacyjki kolejowej i pociągiem przyjechaliśmy do Kowla. W poniedziałek w szkole wybuchła awantura, że opuściłyśmy lekcje, że z chłopcami pojechałyśmy na wycieczkę itd. Musieli przyjść do wychowawcy rodzice i usprawiedliwić opuszczone dni. Pan wychowawca chciał obniżyć nam zachowanie, ale jakoś ubłagałyśmy go, przyrzekając, że więcej się to nie powtórzy. Mimo tych kłopotów byłyśmy zadowolone z naszego wypadu. Zabrałyśmy się energicznie do nauki, oczywiście od czasu do czasu spotykałyśmy się z naszymi chłopcami, były to nasze sympatie.

Szybko minął czas i już koniec roku szkolnego, ukończenie 2 klasy gimnazjum i wakacje.
W lipcu Ojciec załatwił nam obóz dla dzieci legionistów w Wiśniowcu koło Krzemieńca. Mieszkaliśmy w pałacu książąt Wisniowieckich w pięknych komnatach. Kierowniczka obozu była panią profesor z Liceum Krzemienieckiego.
Nasza grupa liczyła 20 dziewcząt ze szkół średnich, miałyśmy bardzo miłą wychowawczynię. Obok pałacu był pięknie utrzymany stary park, piękne alejki, altanki i kort tenisowy. Pałac, ogród i ziemia były własnością Liceum Krzemienieckiego...

 

 ---------------

Wybór wspomnień.