Kazimierz Zasępa

BYŁEM WIDZIAŁEM INACZEJ

(tylko rozdziały dotyczące Wolynia)

ROZDZIAŁ 1 
BEZTROSKIE LATA

Marzec 1939 roku był ciepły i wilgotny. Wracając ze szkoły piaszczystą drogą, spotkałem ojca idącego na gromadzkie zebranie. 
- No pociesz się synu, pojedziesz z Lutkiem (to jest moim bratem) na Wołyń.

Napisała to ciotka Zofia, żona legionisty Romana Tuszewskiego, posiadająca 25 hektarów bardzo dobrej ziemi, z czego 16 hektarów było wujka nadane mu przez Marszałka Józefa Piłsudskiego za służbę w Legionach. Z mieszanym uczuciem przyjąłem wiadomość o wyjeździe z Łeby. Żal mi było pozostawić te piękne lasy, łąki, piaszczyste drogi, gdzie każdy kawałek lasu, łąki i pola miał swoją nazwę, niby w mieście ulice. I tak niektóre odcinki rzeki nazywano Błonie, Łęgi, Kąty, Łączki, zaś części pól i lasów nazywano: Cyganki, Kosmocki, Szewski Zauk, Wykrocina itd. Szczególnie żal mi było ulubionej rzeki Warty z jej wielkim zasobem ryb. Wzdłuż rzeki było dużo dołków i zalewów. Wiosną smugami leśnymi płynęły na tarło piękne szczupaki, które później wracały z powrotem do rzeki, pozostawiając swe potomstwo w rozlewiskach na łąkach i leśnych smugach. Same padały najczęściej ofiarą kłusowników. Młode szczupaki zwane „latuskami” po opadzie wody stawały się łatwym łupem ludzi jak i nie wiadomo skąd przybyłej rybitwy. Mimo całego piękna rodzinnych stron sytuacja materialna rodziny zmuszała mnie tam jechać.

Ze względu na krótki czas nie zdążyliśmy załatwić legitymacji szkolnej na zniżkę kolejową z prozaicznej przyczyny. Nauczycielka, pani Hrabowska, pierwszy raz w swojej 15-letniej pracy zawodowej spotkała się z taką potrzebą. Z tej wioski nikt z uczniów jeszcze nie jechał koleją. Trzeba więc było jechać na normalny bilet tracąc 12 zł, co było niebagatelną sumą. Po pożegnaniu się z domem rodzinnym i rodzeństwem poszedłem pożegnać się do wujostwa Kowalczyków. Był tam mój rówieśnik Olek – kompan do łowienia ryb i chwytania w sidła kuropatw i zajęcy. Odprowadził mnie ojciec. Przeczuwał chyba, że żegnamy się na zawsze. Tak serdecznie mnie uściskał, że chętnie bym zrezygnował z tego wyjazdu, ale odwrotu już nie było. Trzeba było siadać na wóz wyszykowany na tę uroczystość w miękkie siedzenie ze słomy, nakryte świeżą derką a kobyła, własność rodziny odwiozła nas na stację w Radomsku. Tam pożegnaliśmy się z braćmi ostatecznie. Nikt nie przewidywał, że to na przeszło na 5 lat. Teraz byłem zdany na opiekę brata Lucjana. Nadjechał pociąg z Częstochowy w kierunku Warszawy. Wsiedliśmy do wagonu III klasy i wieczorem byliśmy w Warszawie. W myślach dumny byłem, że pozostali w Łęgu koledzy zazdroszczą mi jazdy koleją, że mnie właśnie spotkał ten zaszczyt. Ich ta przyjemność mogła spotkać dopiero po wezwaniu do wojska. Po przyjeździe do Warszawy brat wyprowadził mnie do wyjścia chcąc pokazać mi neony, co nie bardzo mnie interesowało. Byłem znużony jazdą a poza tym chęć poznania miasta była mi obca. Na poczekalni zaobserwowałem dwa zdarzenia. Pierwsze to jakiś garbusek wyglądający na bezrobotnego urzędnika zemdlał z głodu lub wyczerpania; drugi: pijany kominiarz śpiewał „... niech się cały świat na głowę wali ...”. Dyżurny policjant wesołego kominiarza zabrał do komisariatu. Nie pamiętam jak wsiadłem do pociągu zmierzającego na wschód. Ocknąłem się rano na stacji Chełm Lubelski, gdzie zobaczyłem spacerujące po peronie kawki, którym pasażerowie rzucali chleb. W pewnym momencie walkę o chleb rozpoczęły dwie kawki z których jedna drugiej wsadziła pazury w brzuch, a ta nie mogła ich wyrwać. Pociąg ruszył i nie widziałem zakończenia.

Zdarzenie to nasunęło mi myśl, jak okrutna jest walka o chleb, co zawsze przypominało mi się, później gdy byłem głodny. 

W Łucku na poczekalni brat spotkał znajomych uczniów Gimnazjum Łuckiego, synów sąsiadów wuja Tuszewskiego. Wreszcie w godzinach popołudniowych jadący z Łucka do Lwowa pociąg zawiózł nas do stacji Jankowice, skąd pozostało nam pokonać około 2 km drogi pieszo do kolonii Kościuszków, gdzie mieszkało wujostwo. Kolonia ciągnęła się około 8 km z drogą wzdłuż kolonii i dojazdami do poszczególnych gospodarstw. Siedziba wuja była usytuowana pośrodku kolonii około kilometra od drogi głównej. Był to dom mieszkalny składający się z dwóch izb oraz zadaszonego ganku. Przedłużeniem domu mieszkalnego była obora na około 20 szt. bydła. Oddzielnie była stajnia na 3 konie. Wszystko to otoczone było owocowym sadem w którym rosły wspaniałe wiśnie, czereśnie, gruszki, jabłka a także maliny.

Po kolacji ustaliliśmy, że pójdę z ciotką do Ławrowa tj. ukraińskiej wioski, gdzie była siedmioklasowa szkoła, bo jako absolwent drugiego roku czwartej klasy szkoły czteroklasowej miałem ambicję pójść do piątej. Tu popełniliśmy błąd. W Kościuszkowie była czteroklasowa szkoła i powinienem był te niecałe 3 miesiące dokończyć tutaj. Byłoby to pewne zaaklimatyzowanie się do nowych warunków. Na podręcznikach dostosowanych do czteroklasówki osiągałem w Łęgu niezłe wyniki z języka polskiego, geografii, historii i przyrody. Przejście w miesiącu marcu z klasy czwartej do piątej na podręczniki dostosowane do siedmioklasówki spowodowało moja całkowitą dezorientację. Siedzenie nad książkami nic nie dawało. Po prostu z tych nowych podręczników nic nie rozumiałem. Sposobem na uzupełnienie wiadomości były korepetycje udzielane mi w każdą niedzielę przez młodą nauczycielkę pannę Stosurównę. Właściwie szkoda, było na to pieniędzy brata. Tak dobrnąłem do końca roku z awansem do klasy szóstej.

Coraz częściej mówiło się o wojnie. Był kwiecień lub maj 1939 roku. Zaraz po moim wyjeździe z Łęgu został zmobilizowany mój starszy brat Stanisław. Listy jakie dochodziły do nas były adresowane na pocztę polową i numer jednostki. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że stał koło Bydgoszczy i tam dostał się do niewoli.


ROZDZIAŁ 2
W KOŚCIUSZKOWIE

W Kościuszkowie zapowiadały się urodzajne żniwa. Do nich bogaci osadnicy-gospodarze najmowali sezonowych robotników. Byli nimi biedni Poleszucy. Płynęli rzeką Styr do Łucka, a zainteresowani osadnicy niemieccy, czescy lub polscy najmowali ich do żniw jak konie na jarmarku. W tym roku wujostwo nie wynajmowało Poleszuków. Zatrudniali miejscowych małorolnych Ukraińców płacąc im po 1,20 zł za dniówkę wynoszącą 12 godzin czynnej pracy, z trzygodzinną przerwą obiadową od godz. 12. Trzeba przyznać, że ciotka dawała robotnikom obfity obiad. Składał się z dwóch dań i sporej ilości mięsa wieprzowego. Robotnicy lubili sobie dobrze zjeść. Pewnego piątku ciotka ugotowała po dwa jaja zamiast mięsa. Robotnicy poskładali jaja na kupę i nie przystąpili do pracy. Nie było rady, trzeba było obiad gotować od początku. [...]

Tymczasem do Kościuszkowa docierały inne niepokojące wiadomości. Ten i ów otrzymał tzw. „powiastkę” czyli wezwanie do wojska. W ostatnich dniach sierpnia mój wujek (pięćdziesięcioletni były legionista w stopniu chorążego) otrzymał wezwanie do stawienia się w Rejonowej Komendzie Uzupełnień w Łucku w dniu 1 września. Wujek jako wzorowy legionista i dobry obywatel stawił się na czas. Przy pożegnaniu wujek oświadczył nam, że Niemcy wydali Polsce wojnę o godz. 4 rano, o czym dowiedział się z radia na słuchawki. Radio to było jedynym łącznikiem ze światem. Niestety ilość bezpośrednich słuchaczy wynosiła jeden. W tej osadzie było kilka takich odbiorników.
Wezwanie do wojska otrzymali nasi sąsiedzi-Ukraińcy. Wśród robotników ukraińskich dało się odczuć atmosferę podniecenia. Niektórzy pozwalali sobie na głośne wyrażanie swej niechęci do Polski śpiewając:

Jeszcze Polska nie zginęła, ale zginąć musi.
Jeszcze Polak mużykowi czyścić buty musi.

Na śpiewy te zareagowała moja bratowa słowami: Faina! Uważaj bym ja Ci czasami butów nie wyczyściła. Ukrainka zamilkła i dalej zgodnie pracowały. Ukrainiec był mużykiem choć często był bogatszy od Polaka. Wieczorem tego samego dnia wujek wrócił do domu. Oświadczono mu, że jest na razie niepotrzebny a jeśli będzie potrzebny to go wezwą. Nie uczyniono tego. Dziwiono się, że nie zostali wezwani moi bracia przebywający na Wołyniu którzy niedawno odsłużyli zasadniczą służbę wojskową Starszy brat 34-letni odbył służbę wojskową w KOP-ie na granicy polsko-litewskiej. Był w wojsku szoferem i dosłużył się stopnia kaprala. Drugi brat, 24-letni, odbył służbę wojskową w Równem. Nikt ich nie potrzebował. Tymczasem wypadki potoczyły się szybko niezależnie od nastrojów ludności. Do Kościuszkowa docierały różne, często sprzeczne wiadomości. A to, że klasztor w Częstochowie został zbombardowany, ale obraz Matki Boskiej pozostał nienaruszony, że czołgi niemieckie wpadają w zamaskowane doły i stamtąd się nie wydostają, że Niemcy niecelnie strzelają i wiele innych bzdur. Jedyną prawdziwą wiadomością było to, że Anglia i Francja wydały wojnę Niemcom w dniu 3 września. Wiadomość ta dodała pewności siebie mieszkańcom Kościuszkowa, gdyż nie do pomyślenia było, by Niemcy mogli się równać Francji z jej linią Maginota. Powstało znowu wiele plotek i to takich, które ludzie chcieli by usłyszeć np. że Polacy zajęli bliżej nieokreślone tereny niemieckie i w zawziętości wyrżnęli wszystkich mieszkańców tego obszaru. Jak można się było domyśleć te plotki puszczane były przez miejscowych Niemców, by usprawiedliwić ich zbrodnie na terenach Polski, w pierwszych dniach września. Inne pocieszające nieprawdziwe wiadomości były takie, że polskie samoloty zbombardowały Berlin, następnie poleciały do Francji, nabrały bomb i w drodze powrotnej zrzucały je na Berlin. Niestety te optymistyczne wiadomości cieszyły ludzi tylko kilka dni. Niemcy nieubłaganie zbliżali się do Warszawy jak donosiło nasze radio. Pierwsze objawy wojny dotarły również do Kościuszkowa. Około 10 września zaczęły się naloty na Łuck, penetrując jednocześnie okolice. Polska obrona przeciwlotnicza była stosunkowo skuteczna. Broniąc Łucka artyleria przeciwlotnicza odpierała eskadry niemieckie. Niestety dział było za mało.

Stojące za Ławrowem działo w pierwszych dniach nalotu było omijane przez samoloty niemieckie. Gdy działo przewieziono na stację Jankowice tj. około 7 km od Ławrowa, Niemcy lecieli na Łuck nad Ławrowem. Patrząc na te naloty na Łuck z punktu widzenia dnia dzisiejszego dziwnym się wydaje po co Niemcom były one potrzebne, skoro 23 sierpnia Polska była już podzielona, a ta część przydzielona była Związkowi Radzieckiemu. Rosjanie nie musieli długo czekać na efekty lub nie chcieli dokonać większych szkód.

Pewnego pięknego popołudnia Niemcy większą grupą samolotów wyruszyli na Łuck. Niektórzy doliczyli się nawet 70. Artyleria polska, dzielnie odpierała te ataki tak, że Niemcy nie dokonali większych szkód. Dla mnie cały ten nalot budził nienasyconą ciekawość. Pamiętam jak wszedłem na stertę zboża i przyglądałem się pękającym pociskom powstającym dymom i prześlizgującym się w nich samolotom. Wujek Kot zawołał mnie i uświadomił, że siedzenie na stercie jest niebezpieczne.

Wujek Kot, którego prawdziwego nazwiska nie pamiętam, był legionistą i kolegą wujka Tuszewskiego, przybyły w pierwszych dniach września z Warszawy jako uciekinier. Mimo doświadczenia z I wojny światowej, z ciekawością przyglądał się obecnym samolotom. Trzeba przyznać, że przy tej pogodzie i zbliżającym się zachodzie słońca błyszczące samoloty stanowiły wspaniały widok. Trwało to do czasu kiedy jeden z samolotów oderwał się od grupy i lecąc wzdłuż pola sołtysa pana Zygarlińskiego zaczął zrzucać bomby z dużej wysokości. Tych niewielkich bomb było około 13. Skutek tego bombardowania był taki, że ostatnia z nich spadła tuż przed domem sołtysa raniąc lekko jego parobka. Z wujem Kotem przyglądałem się temu zjawisku. Wspaniale lśniły w słońcu samoloty a spadające bomby robiły niesamowite wrażenie. Wujek tylko z podnieceniem mówił:
- A widziałeś go? widziałeś?

Staliśmy jak kołki w malinach, około 800 m od spadających bomb. Bombardowanie akurat posiadłości sołtysa nasuwało nam rożne domysły, przede wszystkim szpiegostwa. Każdy włóczęga czy żebrak posądzany był o szpiegostwo. Chodziły różne plotki, że żebraka o kulach widziano jak fotografował maszerujące wojsko polskie. Mimo tych wszystkich niedorzeczności zagadkowym zdarzeniem było zbombardowanie posiadłości sołtysa. Niedaleko Łucka była bogata kolonia niemiecka. W wiosce tej mieszkało również dwóch braci mojej ciotki, jako jedyni Polacy. Jeden z nich sprawował tam funkcję wójta. Jak ważne było to stanowisko niech świadczy fakt, że koloniści niemieccy kupili dla niego samochód i przydzielili na koszt gminy kierowcę. Kolonia nazywała się Hnidawa.

W parę dni później po Kościuszkowie rozeszła się wieść, że samolot który zbombardował posiadłość sołtysa został zestrzelony gdzieś za Kiwercami. Lotnika wzięli do niewoli miejscowi chłopi a okazał się nim być mieszkaniec Łucka z mniejszości niemieckiej, podchorąży Wojska Polskiego. Nie wiem czy to prawda. Wiadomości, zarówno z radia jak i z doniesień poczty pantoflowej, były coraz bardziej przygnębiające. Jedni mówili, że Niemcy są pod Lwowem i że toczą się tam zacięte walki. Niektórzy twierdzili, że słychać już strzały artyleryjskie i widać łuny strzałów. By się przekonać wychodziłem wieczorem za stodołę, przykładałem ucho do ziemi i zdawało mi się, że słyszę wystrzały i widzę ich odblaski. Do tego mobilizowała mnie ciotka, która w swej filozofii twierdziła, że dawniej ludzie byli tak zdolni, że po przyłożeniu ucha do ziemi wiedzieli jaka idzie siła przeciwnika. Rozpoczęcia roku szkolnego 1939/40 nie było. 

Do Kościuszkowa nadal docierały najbardziej fantastyczne wiadomości. Jak w każdej plotce jest zawsze trochę prawdy tak i tu. Były wiadomości o paleniu przez Niemców całych wiosek i rozstrzeliwaniu ludności. W Kruszynie 4 września rozstrzelano moją wujenkę za to, że pyskowała na Niemców. Rzeczywistość była taka: 
4 września 1939 roku Niemcy wkroczyli do Kruszyny. Pierwsze oddziały zajęły kwatery w domach. W jednym z nich niemiecki żołnierz golił się w oknie. Jechały dalsze kolumny samochodów. Golący się żołnierz, rozebrany do koszuli, stał w oknie i machał ręką do jadących. Naraz z jednego samochodu padł strzał i zabił go na miejscu. Był to prawdopodobnie oficer. Niemcy rozpoczęli obławę i zabrali z całej wioski mężczyzn na miejscowy cmentarz. Mego wuja Włodarczyka zabrano z dwoma synami. Wujenka nie mogąc się z tym pogodzić wszczęła alarm. W swojej bezsilności w pewnym momencie wykrzyknęła:
- Zabijcie mnie!
Okazało się, że Niemiec doskonale znał język polski i powiedział:
- Chcesz, żeby cię zastrzelić?, Proszę bardzo!
I rzeczywiście ją zastrzelił. W czasie tego zamieszania wpadł oficer niemiecki i zaczął krzyczeć na swoich żołnierzy by zostawili w spokoju tych ludzi, bo oni nie mieli nic wspólnego ze śmiercią żołnierza. Po tych słowach natychmiast podeszło dwóch drabów niemieckich, wsadzili oficera do samochodu i samochód ruszył. Mężczyzn trzymanych na cmentarzu zwolniono. Ale jednak jakieś represje były. Niemcy zamordowali kilka rodzin żydowskich - mieszkańców Kruszyny.

Tymczasem do Kościuszkowa napływało coraz to więcej uciekinierów z zachodnich ziem polskich i z Warszawy. Do naszego domu przybyło jedenaście osób: burmistrz Raciąża, czyli brat wuja, jego żona i dwójka dzieci, wujek Kot z żoną (z Warszawy) i pewien buchalter pan Jędrzejczyk (z Warszawy). Poza wymienionymi przybył do nas oficer oraz dwóch podoficerów i junak z kompanii kwaterujących niedaleko Kościuszkowa, którymi z chwilą wybuchu wojny władze przestały się interesować i każdy musiał szukać pożywienia na własną rękę. Jeden z nich tj. porucznik Kaczmarek był narzeczonym 15-letniej Renaty - uczennicy z Łuckiego gimnazjum i córki mojego wuja. W tej sytuacji trudno było odmówić gościny trzem pozostałym żołnierzom i junakowi. Razem więc do stołu zasiadało 16 osób (nie licząc Renaty która przebywała w Łuckim gimnazjum). Przy tak dużej ilości osób wujek nie musiał wynajmować robotników do zbioru jabłek.

Wiadomości były coraz bardziej przygnębiające. Nadeszła wiadomość, że 6 września zginął sąsiad pan Duda - Ukrainiec z Ławrowa zmobilizowany w końcu sierpnia. Orientowaliśmy się, że Niemcy są pod Horochowem. Zatrzymano również trzech dezerterów z Wojska Polskiego, których osadnicy odprowadzili na posterunek policji do Ławrowa. Dla wyjaśnienia należy powiedzieć, że każdy osadnik wojskowy posiadał w domu karabin. Nikt się nie dowiedział co policja z nimi zrobiła. Wiadoma już sytuacja na froncie skłoniła naszych gości-żołnierzy i mego brata Lucjana do opuszczenia Kościuszkowa. Zaprzęgli więc konia kasztana zwanego „Selim” i wieczorem 16 września pożegnali się i wyruszyli na wschód w nadziei, że ktoś się nad nimi zlituje i weźmie do wojska by bronić ojczyznę. Dojechali do Łucka, przejechali w nocy miasto i rano dowiedzieli się, że z naprzeciwka idą Rosjanie. Nie pozostało im nic jak powrót do Kościuszkowa. Był już 19 wrzesień 1939 roku. Wszyscy czekali na dalszy rozwój wydarzeń.

Tymczasem pracy w polu było dosyć. Był to czas wykopków ziemniaków, zbioru buraków pastewnych i jabłek. Wszystko to w tym roku jak na przekór wspaniale obrodziło. Inwentarz składający się z 22 krów, 6 owiec, maciory z prosiętami, kilku warchlaków, 3 koni i około 100 kur nadal był utrzymywany. Radio na słuchawki przestało być użyteczne ponieważ radiostacje polskie przestały nadawać. Jedynym źródłem informacji było „ Radio Moskwa”. Biegle język rosyjski znali bracia Tuszewscy i wujek Kot, który był kadetem w carskiej Rosji. Wiadomości były tak chaotyczne, że przez pierwsze 2-3 dni szczerze wierzyliśmy, że Rosjanie idą nam na pomoc. Sprzyjającą Niemcom pogodę ustalił chyba sam czort, ponieważ 17 września rozpoczęła się mgła i dżdżyste dni. Złudzenie co do pomocy Rosjan minęło szybko. Szczególnie gdy pojawiła się prasa sowiecka, w tym „Czerwony Sztandar” z którego treści wynikało, że Rosjanie przybyli by wyzwolić braci Słowian od jarzma polskich panów. Pierwsze ich „odwiedziny” w naszym domu odbywały się podczas wykopków, kiedy to jakiś patrol niepostrzeżenie podszedł pod zabudowania. Junak będący w malinach zaczął szybko biec by uprzedzić o zbliżających się Rosjanach. Zaalarmowani ruszyli nad stajnię by ukryć mundury. Nie zdążyli. Rosjanie krzyczeli:
- Stój! stój!

Za chwilę znaleźli się obok kopca, gdzie domownicy obcinali buraki z liści. Ich dowódca rozpoczął śledztwo. Ustawił karabin maszynowy a przed nim wszystkich mężczyzn. Pierwszym był junak. Rozpoznali go jak przed nimi uciekał. Mądrze się tłumaczył, że biegł by zawiadomić mieszkańców o zbliżającym się wojsku, którego on nie zna. Rosjanie dali mu spokój ze względu na jego młody wiek. Następnie wypadło na gospodarza, czyli wuja Tuszewskiego. Pytał: co to za ludzie, skąd się wzięli i co w ogóle tu robią. Wujek doskonale znał ich język więc nie miał trudności by wytłumaczyć, że są to uciekinierzy od Germańców. Ich domy zostały zbombardowane więc tu szukają schronienia i pracy. Zeznanie to konfrontował z następnymi przesłuchiwanymi. Wszystko wskazywało, że NKWD-stę bardziej interesowały dorodne jabłka składane w chłodnej piwnicy oraz warchlaki w chlewie niż całe dochodzenie. Śledztwo dobiegło końca, gdy na podwórze zajechała bryczka. Powoził nią pan Szymański - Ukrainiec z sąsiedniej wioski. Towarzyszyło mu dwóch milicjantów po cywilnemu, z czerwonymi opaskami na rękawach. Nie wiadomo czy to był pech czy donos sąsiadów, bo pan Szymański posługujący się piękną polszczyzną wszedł do spichlerza nad stajnią i znalazł mundury. Narobił przy tym dużo szumu. Pokazywał je Rosjanom i milicjantom, lecz oni nie podzielali jego euforii. Musieli jednak coś z tym zrobić. Zabrali wuja i trzech żołnierzy na odległą o 3 km komendę. Tam jakoś się wytłumaczyli, niby że mundury należały do żołnierzy polskich którzy ubiegłej nocy spali w spichlerzu. Następnego dnia po południu zajechała ciężarówka z kilkoma szeregowymi bojcami i dwoma oficerami. Bez wstępów nabrali do samochodu: jabłek i ubitego przez siebie warchlaka, ważącego około 100 kg. Wystawili pokwitowanie, że to dla Krasnej Armii. Jakiś czas mieliśmy spokój.

Tymczasem w kilka dni po śledztwie przez Kościuszków ciągnęły dniem i nocą pułki Armii Czerwonej. Żołnierze byli tak wystraszeni, że mimo marszu obok sadu nie skusiły ich dorodne jabłka. Na twarzach malował się głód i okrutne wyczerpanie. Podczas krótkiego postoju jeden szeregowiec podszedł do nas. Sieliśmy siewnikiem żyto.
- Szto sejetie, pszenicu? – zapytał
- Niet, roż – odpowiedział wujek
Był to około 40-letni szeregowiec, średniej budowy ciała. Tak na oko to chyba miał jakieś 175 cm wzrostu. Podejrzewam, że był kułakiem bo z żalem patrzył na nas. Jego spojrzenie zdawało się mówić:
- Pożytku z tego nie będziesz miał.

Jesień zbliżała się coraz szybciej. Uporano się z wykopkami. 
W ogrodzie pozostały na drzewach pojedyncze owoce. Szczególnie cieszyły mnie te ostatnie słodkie gruszki. Zaczęto młockę zboża. Wujek chodził za kieratem, reszta przy maszynie. Omłócono parę ton 
i martwiono się co z tym zrobić. Wiadomo było, że Rosjanie jak tylko to zobaczą zaraz zabiorą lub od razu dadzą do młyna do przerobu na mąkę dla wciąż głodnej „Krasnej Armii”. Postanowiono więc część zboża ukryć. Wykopano doły w polu i ukryto tam około 4 tony z nadzieją, że na coś się przyda. Przyszły długie wieczory przy lampie naftowej i oczekiwanie na otwarcie granicy między Niemcami i Związkiem Radzieckim.

W tym celu wyjechali do Przemyśla niektórzy bardziej niecierpliwi. Brat wuja (burmistrz Raciąża) z rodziną oraz pan Jędrzejczyk. Udało się wynająć pokój tylko dzięki znajomościom. Ubyło więc pięć osób. Z początkiem listopada otrzymaliśmy wiadomość, że otwarto granicę i możemy przyjechać do Przemyśla. Tym razem było nas osiem osób tj. ja i mój brat Lucjan, czterech żołnierzy oraz wujostwo Kot. Pierwszą noc spędziliśmy w seminarium duchownym greko-katolickim a na dalszy czas zamieszkania obraliśmy sobie opuszczone przez kleryków katolickie seminarium duchowne. Obecnymi „lokatorami” byli nam podobni czyli uciekinierzy z Polski Zachodniej, pragnący powrócić do domu. Niestety wieczorem po przyjeździe do Przemyśla spotkało nas rozczarowanie. Okazało się, że owszem granica jest otwarta ale tylko dla wymiany jeńców polskich. Pozostało nam tylko czekać na całkowite otwarcie granicy. Ciocia Kotowa zamieszkała w pokoju wujostwa burmistrzów, ale dla wuja Kota miejsca zabrakło. Spaliśmy w 7 chłopa w jednym pokoju. Na podłodze bez żadnego nakrycia i pościeli, ale byliśmy szczęśliwi, bo wielu koczowało po prostu na dworcu przemyskim. Oficerowie rosyjscy nagabywani przez nich, kiedy będą puszczać przez granicę odpowiadali szablonowo: „jutro albo pojutrze”.

Tymczasem napływali inni: ze Śląska, Pomorza i Poznania. Wszyscy zaczynali odczuwać głód. Członkowie Polskiego Czerwonego Krzyża robili co mogli by ulżyć cierpiącym rodzinom. Odwiedzali ich i badali komu by udzielić pomocy żywnościowej. Przedstawiciel PCK przyszedł również do naszego pokoju z takim pytaniem. Wujek Kot powiedział, że jest bardzo biedny. Wskazał na 5 drabów i mnie mówiąc:
- To moi synowie i nie mają co jeść.

Wizytator był oburzony lekceważeniem jego osoby i sytuacji. Powiedział, że są bardzo biedni ludzie, którzy rzeczywiście potrzebują pomocy. Wizytator zapisał mnie na zupę: garnuszek dziennie. Był to mój jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia, a więc byłem mu wdzięczny. Nie był zbyt treściwy gdyż było to trochę ciepłej wody z 3 lub 4 kostkami ziemniaka i do tego kromka chleba wagi 10 dkg. Na taką stawkę żywnościową skazana była duża część uciekinierów czekających na otwarcie granicy. Mieli nadzieję, że po powrocie do domu coś się im poprawi. Pozostała nuda czekania.

Pewnego dnia naszą nudę przerwał jakiś dwupłatowy samolot, który nisko leciał wzdłuż Sanu, do którego nikt nie strzelał. Wszyscy cieszyli się, że to polski samolot, który przyleciał z Rumunii.
Na drugi dzień nad Przemyślem ukazała się grupa samolotów, do których strzelano z karabinów maszynowych, ale nikt nie wiedział kto strzelał, Rosjanie czy Niemcy. Samoloty te były przedmiotem wielu dyskusji.

Chodziłem głównie nad San gdzie znajdowały się pozostałości okopów z września. Jeden chłopak, też uciekinier znalazł czapkę rogatywkę. Innym zajęciem było noszenie drzewa z lasu do domu by ugotować wodę na herbatę. W końcu i nam żywność się wyczerpała. Pieniądze również. Nie było innej rady jak wracać do Kościuszkowa.

Postanowiono więc, że trzej żołnierze i ja wracamy a brat Lucjan, junak oraz wujek Kot pozostaną w Przemyślu z zadaniem natychmiastowego zawiadomienia nas o otwarciu granicy gdy to nastąpi. Wkrótce to wszystko się zmieniło. Wujek spotkał w Przemyślu pułkownika niemieckiego, który był zatrudniony przy przesiedlaniu Niemców na zachód. Okazało się, że Niemiec i wujek służyli jako kadeci w carskiej Rosji. Dla Niemca przewóz wujka z żoną i rodziny burmistrza nie stanowiło żadnej trudności. Junak Wojtuś znalazł sobie jakąś dziewczynę a brat Lucjan pozostał sam.

Z powrotem jechaliśmy na gapę, co żołnierze załatwili z polskimi kolejarzami. Na gapę zmuszeni byliśmy jechać ponieważ w tym czasie zostały unieważnione polskie pieniądze. Polscy kolejarze przyjmowali je nadal. Na dworcu we Lwowie porucznik Kaczmarek wręczył kolejarzowi dwa złote i przeszliśmy bez kłopotu. Na stacji Nieświerz wysadzono mnie. Kolejarz dobrze się mną opiekował bo wyprowadził z błędu, gdy zamiast iść w kierunku Jankowic szedłem w odwrotnym, czyli na Dębową Karczmę. A było to jeszcze przed świtem Żołnierze pojechali do Łucka mając tam jakąś sprawę do załatwienia. Tak więc znaleźliśmy się w Kościuszkowie. Życie było tu bardzo monotonne. Żołnierze myśleli o walce, ale nie mieli pojęcia jak to zrobić. Konieczność podjęcia walki udzieliła się i mnie, bo zrobiłem sobie drewniany karabin i porucznik Kaczmarek uprawiał ze mną musztrę w zakresie ”na ramię broń, do nogi broń na prawo patrz” itp. Porucznik stwierdził, że byłem tępym żołnierzem. Jednak nie wszystkie stwierdzenia były prawdziwe, bo odróżniałem lewą nogę i rękę od prawej, więc nie musiałem przywiązywać słomy i siana by odróżnić lewe od prawego. Mimo wszystko nadal mnie ćwiczył. Rosjanie uruchomili nową szkołę w Ławrowie i polscy nauczyciele nadal w niej uczyli. Nie poszedłem do tej szkoły bo cały czas myślałem o wyjeździe do ojca w rodzinne strony, a po drugie strach było iść do tej szkoły ze względu na dzieci ukraińskie.

Jeden uczeń z Kościuszkowa, syn osadnika Krzysztofa Kądzieli doznał złamania ręki. Przyczyniły się do tego czeskie dzieci, rodziny mieszkającej w Kościuszkowie a która za czasów carskich przeszła na prawosławie. Ukraińcy na ogół dawali nam spokój, ponieważ bardzo byli podzieleni pod względem ideologicznym na komunistów i nacjonalistów. Szczególnie ujawniło się to w śród najbardziej prostego ludu, którego ciemnotę wykorzystywali różni prowodyrzy ukraińscy. Do wujka przychodził Ukrainiec nazwiskiem Duda, który skarżył się na obecne czasy mówiąc, że za Polski zarobił 1,20 zł, kupił sobie słoniny, cukru i żył. Obecnie w sklepie nie ma nic. Z Łucka dochodziły wiadomości, że w sklepach pustka i że Żydzi bardzo żałują Polski, bo teraz nie ma chleba dla dzieci. Była to prawda. Najczęściej jednak dyskutowano na temat wojny fińsko-radzieckiej. Jeżdżąc po kolędzie ksiądz dodawał rodakom otuchy a to że Finowie odnoszą sukcesy, że pomagają im zarówno Niemcy jak i Anglicy co nie bardzo było zrozumiałe dla przeciętnego mieszkańca Kościuszkowa.

Tak zeszło nam do 10 lutego 1940 roku, kiedy to wczesnym rankiem poczułem, że ktoś mnie lekko uderza po twarzy i jednocześnie odkrywa koc. Otworzywszy oczy ujrzałem młodego i sympatycznego” bojca”. Gdy budzono kaprala Walaszczyka ten mówił:
- Czego? jeszcze noc!

Nie pamiętam jak dalej toczyła się rozmowa pomiędzy NKWD-stami, a pozostałymi mieszkańcami naszego domu. W każdym bądź razie, gdy już było widno byliśmy na podwórku, gdzie stało dwoje sań, do których kazano nam ładować najbardziej potrzebne rzeczy. Do pakowania włączyli się woźnicy sań, chowając pod sukmany podkradzioną odzież. Jednemu z nich wystawał rękaw fartucha ciotki. Bratowa wskazała ten fakt NKWD-ście, lecz on tak samo jak my zlekceważył to. Nie myślałem o tym zupełnie, lecz dorośli na pewno myśleli jak nisko upada człowiek zdzierający odzież z człowieka. Zdzieranie odzieży z rannych żołnierzy niemieckich oraz butów z rozstrzeliwanych zdarzały się również w centralnej Polsce, w kraju najbardziej katolickim - o czym dowiedziałem się po wojnie. Kto za to winę ponosi niech się nad tym zastanowią wszelkiej maści politycy, działacze społeczni, filozofowie, psycholodzy itp. W każdym bądź razie Żeromski nas o tym uprzedził w „ Rozdziobią nas kruki, wrony ...”

W końcu znaleźliśmy się na drodze do Ławrowa a stamtąd na stację kolejową w Nieświczu. Na drodze spotkaliśmy się z sąsiadami, towarzyszami naszej podróży. Wszyscy ustawieni byli w kolumnie obok swych sań i ze swoimi NKWD-stami. Z naszego domu zabrano worek mąki dla naszego sąsiada Pana Wysockiego, który oddał zboże do przemiału, lecz mąki jeszcze nie odebrał. Mąka ta była przedmiotem kłótni pomiędzy moim wujem a panem Wysockim. Mianowicie wujek zarzucił panu Wysockiemu niedbalstwo pozostawienia ziemniaków na polu oraz inne zaniedbania. Na nieszczęście władowano nas do jednego wagonu co było przyczynkiem do dalszych sporów. Pan Wysocki przedłożył kwity z młyna co załagodziło nieco konflikt. Na stację odprowadziły nas psy. Jednego z nich zabrała sąsiadka – Ukrainka, którą skrzyczał NKW-sta. Wujek wyskoczył z kolumny i zwrócił się do znajomego Ukraińca:
- Panie Korolczuk, bułku, chliba na dorogu!
Pan Korolczuk wpadł do izby i co miał chleba podał wujkowi. W końcu zamknięto nas w wagonie z dwiema pryczami po obu stronach wagonu i żelaznym piecykiem po środku. Z boku stał kibel osłonięty płachtą i wystającą rurą na zewnątrz. Tą właśnie rurą oblałem na stacji Trzepietówka NKWD-stę stojącego przy pociągu. Rosjanin klął wszystkimi rosyjskimi przekleństwami ale nie mógł mi nic zrobić, bo właśnie pociąg ruszył. Dzięki temu przypadkowi stałem się bohaterem dnia. Wydarzenie to widziało kilku pasażerów naszego wagonu, wyglądając przez kraty w okienku. Załatwiając swoją fizjologiczną potrzebę nie wiedziałem o tym. Dopiero po wyjściu za zasłony dowiedziałem się o wszystkim.

Nazajutrz pozwolono mężczyznom nabrać wody na stacji w Nieświczu. Zgłosili się więc nasi żołnierze i zabrali ze sobą wszystkie wiadra. Po powrocie z wodą mówili, że nie byli pilnowani i mogli uciec. Nie wiadomo czy to nie była zasadzka Wszystko to działo się przy 20 stopniowym mrozie. W naszym wagonie umieszczono 6 rodzin. Najstarszym pasażerem był pan Swobodzian, liczący sobie 75 lat, najmłodszym natomiast – niemowlę jeszcze przy piersi. Po tygodniowym postoju pociąg ruszył. Ludzie buchnęli płaczem. Rozległo się „ Boże coś Polskę” a potem inne pieśni religijne. Tak dojechaliśmy do Zdołbunowa, gdzie przeładowaliśmy się na szerokotorówkę. Prysła więc nadzieja, że jedziemy za Bug pod okupację niemiecką. W Trzepietówce polski kolejarz przez kratę w oknie podał nam butelkę mleka. Przekazano je matce karmiącej. Tak jechaliśmy dniem i nocą nie myśląc już co będzie dalej. Kilka razy wzywano nas po wodę, więc nasi żołnierze chętnie to czynili mogąc trochę rozejrzeć się po terenie. Nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Patrząc przez małe okienko niektórzy domyślali się po krajobrazie, że jesteśmy jeszcze w Rosji. Dokąd jedziemy nie mogliśmy się dowiedzieć nawet od konwojującego nas czerwonoarmisty (Czech z pochodzenia). Bał się z nami rozmawiać. Raz jechaliśmy przez długi most. Wujek który znał nieco Rosję domyślał się, że przekraczamy Wołgę. Po przejechaniu mostu w parę godzin później stanęliśmy na jakiejś stacji. Wujek przez okienko zawołał przechodzącą Rosjankę chcąc się dowiedzieć gdzie jesteśmy. 
- Wy od Moskwy ?- zapytała
- Ja nie znaju – odpowiedział wujek
- Och! – krzyknęła Rosjanka i dała susa przez tory.

Na pewnej stacji żołnierze którzy wrócili z wodą opowiadali, że widzieli dziwnie ubranych ludzi. Nie znali oni śniegu czego można było się domyśleć po ich zachowaniu. Na pewno niektórzy byli skazańcami. Tak po trzytygodniowej jeździe otworzono drzwi na szerokotorowej stacji końcowej. Czekały tam na nas sanie zaprzężone w 2 konie. Szybko przeładowano na nie bagaż. Był już wieczór gdy ruszyliśmy przez las w kierunku Harytonowa.

Autor, Radomsko 1939 r.

 

---------------

Wybór wspomnień.