WSPOMNIENIA ROMANA SZYMANKA
ZE WSI KOHYLNO W POW. WŁODZIMIERZ WOŁYŃSKI NA WOŁYNIU 1939 - 1944

Wspomnienia wysłuchał, spisał i opracował Sławomir Tomasz Roch, 2009 r. e-mail: rycerzniebieski(at)wp.pl 

 

 

Nazywam się Roman Szymanek, mam 71 lat, mieszkam we wsi Siedliska 101, gm. Zamość, powiat Zamość, woj. Lubelskie. Urodziłem się 23.12.1932 r. w Kohylnie, gm. Werba, powiat Włodzimierz Wołyński. Moja rodzinna wieś była bardzo duża, zamieszkana w ogromnej większości przez Ukraińców, których liczba mogła wynosić nawet 150 rodzin. Polskich rodzin było zaledwie 7. Ukraińcy byli przeważnie prawosławni i chodzili do cerkwi stojącej w środku naszej wsi, natomiast moja rodzina i inni Polacy należeli do katolickiej parafii w Swojczowie, gdzie był cudowny obraz Matki Bożej Swojczowskiej. Do Swojczowa z naszej wsi było ok. 9 km, jeździliśmy tam najczęściej furmankami.

Moja mama miała na imię Michalina z domu Roch, a tato Wacław Szymanek. Rodzice mojej mamy to Anna z domu Piasecka oraz Antoni Roch. O rodzinie Piaseckich praktycznie nic nie pamiętam, natomiast moja mama Michalina opowiadała mi, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem, że ród Rochów wywodzi się z dawien dawna z Zastawia. To było oddzielone osiedle położone około 1 km od Kohylna, należące jednak administracyjnie do wsi ukraińskiej. Oddzielone było małą rzeczką i drewnianym mostem, idąc z Kohylna drogą na Smolarnię znajdowało się już za mostem po prawej stronie. 

 

 

NA ZASTAWIU

 

Pamiętam też pewną historię, którą mama opowiadała mi o dziejach naszej rodziny. Otóż Antoni Roch, wspomniany już tato mojej mamy, miał trzech stryjów, którzy wspólnie mieszkali na Zastawiu. Ich to właśnie władze carskie w okresie rozbiorów zmuszały do porzucenia wiary katolickiej i do przejścia na prawosławie. Obiecano im przy tym, że jeśli przejdą na prawosławie to otrzymają w zamian za to po 10 dziesięcin ziemi, w zastępstwie za tę ziemię, którą im zabierano na Zastawiu. Zagrożono braciom jednocześnie, że jeśli nie przejdą na prawosławie to i tak zostaną wysiedleni z ich rodowej siedziby Zastawia i przeniesieni na inne miejsce. Można przypuszczać, że na piachy i kamienie, których w okolicy też nie brakowało. Mama opowiadała mi, że dwóch braci wyraziło zgodę na te warunki, przeszli na prawosławie i wyjechali. Jeden z nich miał zamieszkać w Ryłowicy na północ od Włodzimierza Wołyńskiego, drugi też gdzieś w okolicy, ale już nie pamiętam gdzie. Trzeci brat, przypuszczalnie ojciec Antoniego Rocha pozostał na Zastawiu zachowując wiarę katolicką.

Na Zastawiu, które ja pamiętam stało kilka domków, w tym jeden należał do mojego dziadka Antoniego i babci Anny. Dziadek sam pobudował swój nieduży, drewniany ale schludny dom, pracował bowiem w lesie przy wywozie drzewa z lasu Kohyleńskiego do Włodzimierza, a później do tartaku Żyda z Włodzimierza o nazwisku Kac. U dziadka Antoniego byłem przynajmniej kilka razy. Pamiętam, że w domu byli jeszcze Michał, Bolesław i Anastazja, to była młodzież oraz Stanisław Roch, który był już żonaty z Józefą z domu Balicka. Wszyscy mieszkali w jednym domku. Stanisław Roch jest moim ojcem chrzestnym, natomiast moją matką od chrztu świętego jest Józefa Pieczonka z domu Roch, żona Franciszka Pieczonki. Józefa Balicka i Franciszek Pieczonka pochodzili z Dobkowic koło Jarosławia, a w nasze strony przyjechali do pracy w tartaku w lesie Kohyleńskim. Tu się poznali z Józefą i Stanisławem Roch.

W drugim domu na Zastawiu mieszkał Grzegorz Roch, stryjeczny brat Antoniego. Czyli ojciec Antoniego i ojciec Grzegorza byli rodzonym braćmi. Grzegorz i jego żona Stanisława mieli razem siedmioro dzieci. Niektóre już odeszły do swoich rodzin: Stefan, Mieczysław, Stanisław, Sabina i Adela, a w domu zostało 3 dzieci, córka Janina lat ok. 20, była osobą nie w pełni dobrze rozwiniętą umysłowo oraz bliźnięta Marysia i Wacław. W trzecim domu na Zastawiu mieszkała wdowa Amelia Roch, jej mąż Władysław, rodzony brat Grzegorza zmarł wcześniej. Śmierć spowodowana została przez tężec, który rozwinął się z niewielkiego zranienia palca u nogi. Amelia miała 3 dzieci: w tym Roman, Tadeusz i Zofia, była drugą żoną Władysława, jego pierwsza żona Stanisława, rodzona siostra Amelii urodziła mu dwie córeczki: Helenę oraz Kazimierę. Jedna córka Amelii wyszła za mąż na Teresin jeszcze przed II wojna światową, około roku 1937 i tam z mężem zamieszkała. Mieli razem dwoje dzieci, podczas mordów w 1943 r. cała ich rodzina została zamordowana, ona, mąż i ich dzieci. Opowiadała mi o tym nieszczęściu wiele razy, szczególnie podczas wspólnych, okolicznościowych spotkań moja mama Michalina. W czwartym domu na Zastawiu mieszkała stara babcia Kuszpitowa, to też była nasza dalsza rodzina. Pamiętam dla przykładu, że moja mamusia mówiła o mężu babci Rozalii Kuszpit: “SZWAGIER”, czyli wygląda na to, że Rozalia była z rodziny Rochów. Cała placówka była wiec dość pokaźna i razem mogła liczyć nawet kilkanaście ha ziemi, razem z łąką.

Ja mieszkałem i wychowywałem się w Kohylnie, nasz dom stał ok. 150 m od cerkwi. Moi rodzice Michalina i Wacław Szymanek mieli swój drewniany dom i około 5,5 ha ziemi. Dom tato kupił w Kohylnie od Żyda, pozostałe budynki gospodarcze: stodołę i oborę tato postawił sam. Budynki gospodarcze były po drugiej stronie ulicy. Dziadek Jakub Szymanek przyjechał na Wołyń z centralnej Polski z Syrokomli nad Wisłą i zatrzymał się w tartaku w Kohylnie, gdzie pracował w okolicznych lasach, był bowiem „belczarzem”. Razem z nim przyjechała jego syn Józef. Nasi sąsiedzi to byli w większości Ukraińcy, przez miedzę mieszkał Woźjuk, a po drugiej Burys. Około 800 metrów od nas mieszkało także 2 inne rodziny polskie: Brzozowscy i Drabiki. Pani Wiera Brzozowska była Ukrainką. Leokadia i Franciszek Drabik mieli 4 dzieci: w tym Józef, Włodzimierz, Leokadia oraz czwarte dziecko, którego imienia nie pamiętam. Warto też dodać, że przy naszej wiosce był kawalerski folwark, niedaleko Zastawia, jego mieszkańcy zostawili wywiezieni przez Sowietów w 1940 r. na straszną Syberię.

Jako dziecko bawiłem się z dziećmi polskimi i ukraińskimi, miałem wtedy wielu kolegów i koleżanek i chcę podkreślić, że do wybuchu wojny nie było między nami żadnych zadrażnień na tle narodowościowym. Bywałem często w ukraińskich chatach i nigdzie nie powiedziano mi złego słowa z tego tytułu, że jestem Polakiem, nigdy nie odczułem wrogości do mnie, do mojej rodziny. Wszystko było tak, jak powinno być, chodziłem razem z dziećmi prawosławnymi do cerkwi, a moją koleżanką była córka prawosławnego popa, która miała chyba na imię Wiera. Często bawiliśmy się razem przy cerkwi, stała bowiem na górce otoczona lipami. W zimie lubiliśmy jeździć tam na sankach.


 
WRZESIEŃ 1939 ROK

 

Przypominam sobie, że do naszej wioski najpierw weszli Niemcy, a gdy się wycofali przyszli Sowieci. W tym czasie jeszcze nie spotkałem się z żadnymi wieściami o wrogim postępowaniu Ukraińców względem Polaków. Także za pierwszej okupacji sowieckiej, aż do czerwca 1941 r., nie przypominam sobie choćby jednego aktu wrogości w stosunku do Polaków, czy to dzieci, czy starszych. Tymczasem władza sowiecka zabrała nam rodzimą ziemię i zrobili kołchoz. Musieliśmy wszyscy razem pracować, nasz tata też poszedł pracować jako cieśla, gdy przyjechali po niego do domu żołnierze sowieccy. Okazało się później, że w naszym lesie Kohyleńskim Sowieci zakwaterowali, aż dwie dywizje sowieckie wojska: dywizje piechoty i pancerna. Nasz tato pracował tam jako budowniczy, był cieślą. Z tego co nam opowiadał, gdy wracał na noc do domu, stawiał baraki dla wojska.

Ten okres wojny był dla dość łaskawy, bowiem ojciec pracując przy budowie koszar znał wielu Rosjan i prawie każdego dnia załatwiał dla naszej rodziny i rodziny Rochów dużą ilość różnego rodzaju prowiantu. Najczęściej były to duże ilości ryby, pamiętam że z koszar przywoził je Michał Roch i dzielił w rodzinie. Mimo wszystko był to dla Polaków czas niespokojny, Sowieci masowo wywozili całe rodziny na Syberię. Także nasza rodzina była już na liście, zostaliśmy tylko dlatego, że ojciec był w tym czasie Sowietom bardzo przydatny. Na białe niedźwiedzie pojechało w zimie 1940 r. wiele rodzin z Barbarówki oraz wiele innych z Kohylna. Kolonia ta przylegała do Zastawia, tak że pierwszym sąsiadem Rochów był właśnie Wojciechowski. Powstała w latach 30-tych, po rozparcelowaniu polskiego folwarku. Na nowych działkach osiadło około 15 nowych rodzin, w tym przeważnie byli żołnierze Legionów Józefa Piłsudskiego. 


 
CZERWIEC 1941 ROK

 

Niemcy w pierwszy dzień napadu na ZSRR do naszej wsi nie weszli ale przeszli obok. Swoją uwagę skupili na sowieckich dywizjach ześrodkowanych w lasku Kohyleńskim. Sowietów zaatakowała piechota i czołgi. Pamiętam, że tej nocy spałem w stodole, gdy około 4.00 obudził mnie huk nisko lecących samolotów niemieckich, a wkrótce potem wybuchy bomb, zaledwie 1,5 km od nas. Walka trwała bardzo krótko, Sowieci poddali się bardzo szybko i Niemcy zagarnęli do niewoli ponad 20 tys. wojska, w tym podobno 9 generałów sowieckich. Następnie Niemcy ogrodzili nasz tartak oraz kawałek lasu i zrobili tam obóz jeniecki dla Sowietów, warunki w nim były makabryczne. Wiedziałem o tym nie tylko ze słyszenia, ale sam wielokrotnie pasłem krowy przy lesie przystającym do obozu i widziałem tych biednych żołnierzy, jak prosili nas o cokolwiek do jedzenia. Krzyczeli do mnie i do innych ludzi: „Proś chleba, kartoszka, buraka.” Trudno się jednak było do nich dostać, bowiem cały obóz otoczony był podwójnym rzędem drutów kolczastych, a co 50 metrów stały niemieckie wieżyczki wartownicze.

W tartaku było także kilka skromnych domków robotniczych, Niemcy tych ludzi nie usunęli. W jednym z nich mieszkał mój wujek Franciszek Pieczonka, on właśnie opowiadał mi osobiście, że już jesienią 1941 r. Niemcy przez dwa tygodnie nie dawali żołnierzom – jeńcom nic do jedzenia. Widać planowali ich w ten sposób zagłodzić i pozbyć niepotrzebnego ciężaru. W tej sytuacji w obozie wybuchł bunt, jeńcy doprowadzeni warunkami do desperacji, zwartą masą gwałtownie ruszyli na kolczaste ogrodzenie obozu. Wtedy Niemcy zaczęli ich niemiłosiernie kosić z karabinów maszynowych, jednak więźniowie nie cofnęli się. Ginąc setkami, kupą swoich ciał pokryli druty kolczaste, po których ci którzy mieli więcej szczęścia przedostawali się na wolność. Wielu wtedy zginęło, ale wielu zdołało zbiec do lasu, niektórych Niemcy zdążyli zatrzymać. Nie wiem co się stało z tą grupą, która została zatrzymana, prawdopodobnie zostali zamordowani, bądź zagłodzeni na śmierć. W każdym razie kilka tygodni później, Niemcy zlikwidowali obóz jeniecki do reszty.

Objęcie władzy na Wołyniu przez Niemców odbyło się w naszej okolicy zupełnie zwyczajnie i spokojnie. Nie przypominam sobie żadnej bramy powitalnej czy objawów nadzwyczajnej radości u Ukraińców z tego tytułu, że przyszli Niemcy. Między nami wciąż jeszcze panowała zgoda i pokój. Pamiętam jednak, że już jesienią 1941 r., gdy pasłem krowy na łące, słyszałem jak ukraińscy pastuchy naśmiewali się z nas Polaków, było nas kilku, mówiąc: „Gdzie wasza Polsza się podziała, mieliście nie oddać guzika, a zgubiliście nawet portki.” Tak się wtedy naśmiewali z nas i z naszej ojczyzny. W tym czasie Niemcy i Ukraińcy organizowali w naszej wiosce spotkania w „Domu Ludowym”, który mieścił się w budynku przedwojennej szkoły. Ja w tych spotkaniach nie uczestniczyłem, chodził na nie mój tato Wacław, bowiem miał taki nakaz od sołtysa, który był Ukraińcem. Tato opowiadał mi później, że podczas tych spotkań naśmiewano się z upadku Polski, z jej klęski. Przy czym Ukraińcy żywo zachwalali Niemców i ich naród, o których publicznie mówili: „Niemiec jest silny, dobry gospodarz, pomoże nam zbudować samostijną Ukrainę.”

Jednak muszę podkreślić, że na tych spotkaniach, jeszcze nikt otwarcie nie groził Polakom. Nie mniej jednak mój ojciec już przeczuwał coś złego, ponieważ zauważył, będąc parę razy w lesie Kohyleńskim, jak Ukraińcy przeszukują miejsca dawnego pobytu dywizji sowieckich. Wywozili stamtąd duże ilości pozostawionej broni i amunicji, głównie moździerze i miny oraz rozmaite karabiny. Potem gdzieś to wszystko skrzętnie gromadzili.

W drodze z Zastawia do Kohylna, był po prawej stronie, już za rzeką duży folwark, który po I wojnie światowej został rozparcelowany na działki. Na jednej z tych działek mieszkał Stanisław Roch, który był prawdopodobnie synem Grzegorza. Z żoną mieli wtedy tylko jednego syna Adama, z którym byłem u I komunii świętej. Uroczystość ta odbyła się we Włodzimierzu Wołyńskim w kościele farnym, w połowie czerwca 1941 r.

Boże Narodzenie 1941 r. w naszej wiosce przeżyliśmy jeszcze spokojnie i jeszcze właściwie nie odczuwaliśmy strachu przed Ukraińcami. Spokojnie dzieliliśmy się opłatkiem i wspólnie kolędowaliśmy. Po Nowym Roku, na przełomie stycznia i lutego 1942 r. do naszej wsi przyjechali Niemcy, którzy wraz z sołtysem wyznaczali ludzi na roboty do Niemiec. Brali zarówno Polaków jak i Ukraińców, przede wszystkim ludzi młodych. Zaczęliśmy się poważnie obawiać, bowiem oświadczono nam, że tato Wacław i starszy brat Tadeusz mają się szykować do Niemiec. W końcu jednak ojca zostawili, bo właśnie urodziła się kolejna córeczka Romualda. Nasz tato umiał trochę rozmawiać po niemiecku i prosił Niemca, aby mógł zostać. Ten po rozmowie z nim, ulitował się nad maleństwem i tata nie zabrali. Tadek tymczasem zaraz po zapowiedzi, wyjechał do rodziny i ukrywał się tam dwa tygodnie. Ojciec mówił nam wieczorami, że Ukraińcy częściej wyznaczają na wywózki Polaków, poza tym nie było między nami większych zadrażnień.

Pamiętam, że na wiosnę 1942 r., miałem wtedy już 10 lat, zaczęli Niemcy i Ukraińcy rozprawę z Żydami, gdzieś ich wywozili. W naszej wsi była tylko jedna rodzina żydowska, która mieszkała w środku wsi. Gospodarz nazywał się Moszko Bejder, znałem go dobrze, bowiem z polecenia taty pasłem krowy Bejderów, Ukraińca Borysa i nasze, razem miałem do pilnowania 9 sztuk. Pastwisko nasze znajdowało się przy Tartaku Kohyleńskim.


 
NADCHODZI NOC GROZY

 

Już latem 1942 r. zauważyłem, że zarówno starsi jak i młodzi Ukraińcy coraz częściej organizują gromadne spotkania, podczas których śpiewają wrogie piosenki dla Polaków. Osobiście słyszałem wiele razy jak śpiewali tak: „Smert Lachom, smert, smert Moskowskoj, Żydowskiej komunie.” W czerwcu tego samego roku, miało miejsce jeszcze inne, znaczące zdarzenie. Moja mama Michalina pracowała w konopiach przed naszym domem i wtedy zobaczyła, że idzie prawosławny pop z naszej wsi, na którego oczekiwał nasz sąsiad, Ukrainiec Burys. Gdy pop się przybliżył, poczęli rozmawiać, w chwilę później mama usłyszała następujące słowa popa do Burysa: „Ty nie ziewaj, masz młodych dwóch synów, niech idą, niech biją Lachiw. Jak zabiją, to mniej ich zostanie dla innych.” Słyszałam później osobiście, jak mama mówiła później o tym naszemu tacie w domu. Powiedział na to wtedy: „To co zrobić, trzeba mieć się na baczności.” Mama wielokrotnie później to wspominała, widać było jak głęboko ją to zraniło, jeszcze nawet po wojnie o tym mówiła.

W 1943 r. nasz tato Wacław poważnie już obawiał się o życie naszej rodziny, wyraźnie bał się napadu na nasz dom. Dlatego pilnował, abyśmy wszyscy nie nocowali razem w domu, wtedy w razie napadu, przynajmniej niektórzy zostaną ocaleni. Nocowaliśmy często na strychach, w oborze, w stodole. Ojciec wysyłał nas także często do innych rodzin, ja najczęściej chodziłem na Zastawie. Pamiętam jak w czerwcu 1943 r. Bolesław Roch, który miał już wtedy 23 lata, przygotowywał dla mnie kryjówkę w kopach siana. Spałem w nich wygodnie całą noc, nad ranem przychodził po mnie i zabierał do domu, w dzień wracałem do domu. Ukraińcy w tym czasie rozpowiadali, że ma być napad na naszą wieś, że Niemcy szykują się do zrobienia czystki. Wtedy nasz tato zrobił za stodołą duży, zamaskowany schron dla całej naszej rodziny.

W końcu czerwca 1943 r. grupki miejscowych Ukraińców, naszych sąsiadów z Kohylna zbierali się w grupki mniejsze i większe i śpiewając maszerowali w szyku oraz przeprowadzali wiele innych ćwiczeń wojskowych. Zauważyłem przy tym, że już w tym czasie stronili od nas Polaków i nie chcieli z nami ogóle rozmawiać, więcej wyraźnie wyczuwało się rosnącą nienawiść. Zdarzały się też coraz częściej przypadki napastowania. Dla przykładu kiedy byłem na pastwisku wraz z innymi kolegami w lesie Kohyleńskim niedaleko Teresina to ukraińskie pastuchy przychodzili do nas i nas przeganiali. Grozili przy tym, że jak się nie usuniemy, to nas pobiją. Jednego razu, mojego kolegę Józefa Drabika z Kohylna pobili. Józek był kaleką bez ręki, którą utracił, gdy latem 1941 r. rozbrajał pocisk z moździerza sowieckiego w naszym lesie. Podczas tego najścia Józkowi Ukraińcy skaleczyli rękę, wtedy on poskarżył się w tartaku mieszkającym tam Polakom. Po godzinie przyjechało na rowerach 5 pięciu młodych Polaków, którzy z kolei pobili Ukraińców. Od tego starcia, już zaczęła się między nami otwarta wrogość i omijaliśmy się z daleka. Wśród młodych Polaków, którzy brali udział w tej bijatyce pamiętam dobrze: Henryka Kukułkę oraz Stanisława Karbowiaka, syna gajowego.

Aleksander Roch syn Anny i Antoniego mieszkał z żoną Agnieszką w Futorze pod lasem Kohyleńskim. To było około 1,5 km od Kohylna i około 1,5 km do Tartaku. Tam stało chyba tylko 3 domy, w tym dom rodzinny Agnieszki. Było tam pięknie, przed domem rosło około 6 może nawet 200-letnich dębów.

Michał Roch mieszkał na koloni Ludmiłpol i był żonaty z Marią z domu Tymoczko. Ślub odbył się jesienią 1942 r. w kościele w Swojczowie, a potem młodzi zamieszkali razem u pani młodej. W początkach lipca 1943 r. do domu Michała przyjechali nocą, około 23.00 dwoma furmankami Ukraińcy. Załomotali do drzwi i chcieli koniecznie z rozmawiać z Michałem Rochem. Michał już wcześniej obawiał się poważnie o życie, czasy były bowiem bardzo niespokojne, dlatego niewiele się namyślając, wyskoczył oknem na podwórko, na tyłach mieszkania. Tu niestety ustawiony był już Ukrainiec, który zaraz wskoczył mu na plecy i powalił na ziemię. Wywiązała się gwałtowna walka, w której Michał zdołał wyrwać upowcowi karabin, zarepetował ale karabin nie wystrzelił. W tym momencie z tyłu zaatakował drugi Ukrainiec. On jednak i z tym sobie poradził, próbując odebrać mu broń tak jak pierwszemu. Jednak Ukraińcy nie puszczali. Wtedy zaczął ich obu odciągać w stronę ogrodu, w kartofle i tam zamierzał ich podusić. Jednak Ukraińcy widząc, że mocno ciągnie, przechytrzyli go i puścili nagle broń. Gdy Michał się przewrócił skoczyli gwałtownie na niego i gdy go obezwładnili, wezwali pospiesznie pozostałych. Tymczasem teść wpuścił partyzantów do domu, którzy gdy się dowiedzieli, że złapali Michała na dworze, udali się zaraz tam. Michał tylko w bieliźnie leżał na ziemi, gdy tymczasem Ukraińcy kołem stanęli dookoła niego. Widocznie poczuli się już panami sytuacji, ponieważ jeden z nich wezwał Michała do swobodnego powstania z ziemi. Michał czuł już śmierć na plecach, dlatego okazał się bystry i mężny i gdy wstawał, rzucił się gwałtownie na jednego z nich, przewracając go i uciekł. Chociaż do niego strzelali, udało mu się zbiec. Michał przybiegł tej nocy do Kohylna, do domu mojego ojca i ukrył się w stajni na strychu. Ponieważ pies bardzo szczekał, rano ojciec zauważył, że pies często spogląda na dach stajni. Poszedł zobaczyć co się tam stało i wtedy znalazł tam Michała, który był zupełnie nagi, gdyż wszystką bieliznę Banderowcy zdarli z niego podczas próby zatrzymania go.

Zaraz zapytał się mocno zaniepokojony co się stało, gdy się dowiedział o ostatnim, najściu na dom Michała, zaraz wysłał mnie, abym pobiegł do Ludmilpola i uspokoił wszystkich, włącznie z żoną Michała Marią i jej rodzicami. Marysia zaraz przybiegła do nas i przekazała Michałowi, wezwanie partyzantów, aby natychmiast wstawił się na ich partyzancką placówkę w lesie koło Świniarzyna. Obiecali przy tym, że nic mu nie grozi, wyjaśniali spokojnie, że chcą z nim tylko porozmawiać. Michał po rozmowie z żoną i jej rodzicami: Moniką i Filipem Tymoczko, obawiając się prześladowania i zemsty na rodzinie, postanowił tam pojechać.

Gdy przyjechał do lasu konno, postanowił wcześniej zajechać do swojego kolegi gajowego, który nazywał się chyba Karbowiak i zapytać o drogę do sztabu partyzantów. Na podwórku spotkała go żona gajowego i nakazała mu natychmiast zsiąść i ukryć konia w szopie. Bardzo się obawiała, aby nikt ich nie zauważył, a szczególnie Michała. Wzięła go więc na bok i zapytała po co przyjechał. Gdy powiedział, że jedzie na rozmowę do sztabu UPA, opowiedziała mu jak tydzień temu na taką samą rozmowę pojechał jej mąż, który już więcej do domu nie wrócił. Z tego co mówiła zorientował się, że podczas przesłuchania Ukraińcy chcieli się koniecznie dowiedzieć, gdzie jej mąż ukrył broń. Zadając kolejne pytania, zadawali mu kolejne pchnięcia bagnetem. W tych męczarniach wyznał im w końcu gdzie zakopał karabin maszynowy, jednak i tak zmarł w wyniku odniesionych ran. Razem dostał około 70 ran, wiedziała o tym dobrze, bowiem wykopała ciało męża z ziemi i jeszcze raz pochowała.

Banderowcy, gdy przyjechali w wyznaczone przez męża miejsce nie znaleźli broni, bowiem gdy dokopali się do szczątków zdechłego psa, porzucili dalsze szukanie. Karabin był pod tymczasem pod ciałem psa. Michał opowiadał mi także, że żona Karbowiaka wyznała mu, że jej mąż nie był jedyną ofiarą zamordowaną przez partyzantów w tym sztabie. Według niej w ten sposób zabito już przynajmniej kilka osób. W tej sytuacji Michał przejrzał na oczy, wsiadł na konia i wrócił pospiesznie do domu. Od tej pory ukrywał się, aż do naszej ucieczki do Włodzimierza, około 3 tygodni.

W tym czasie Ukraińcy już niemal codziennie śpiewali w naszej wsi wrogie piosenki na Polaków i nie kryli się przy tym wcale. Najczęściej śpiewano wieczorem w grupkach pod swoimi domami. Z tamtego okresu zapamiętałem także, jak często Ukraińcy w rozmowach wylewali swoje liczne żale na Polskę. Mówili o nierównym traktowaniu Polaków i Ukraińców, mówili o zabieraniu praw słusznie się im należącym i wielu innych przykrościach, których doświadczyli. Z kolei nasz tato coraz częściej informował nas wieczorami, że Ukraińcy zabierają pojedynczo Polaków z domu i gdzieś ich wywożą. Nikt nie wie potem co się z nimi stało, ślad po nich się urywał, można potocznie powiedzieć: „zapadali się pod ziemię.” W takich okolicznościach w sercach naszych rodziców, zrodziła się myśl o ucieczce do Włodzimierza Wołyńskiego. Tato wciągnął do tego pomysłu rodzinę Rochów mieszkających na Zastawiu.


 
UCIECZKA Z ZASTAWIA DO WŁODZIMIERZA

 

Ucieczkę wszystkich do Włodzimierza zaplanował mój tata, mama była przeciwna, nie chciała zostawiać tego, nad czym się tyle wszyscy napracowali. W końcu jednak podporządkowała się woli męża. Tej nocy kiedy mieliśmy uciekać do Włodzimierza, ojciec przygotował furmankę, a ja przygnałem krowy. Było już ciemno, gdy mama zrobiła ostatnią kolację w naszym domu, pamiętam jak dziś, że były smaczne ziemniaki z zsiadłym mlekiem. Jednak nie mogłem spokojnie zjeść, bowiem wszyscy mnie poganiali, widać było jak bardzo się śpieszą. Czekaliśmy do ciemnej nocy, w tym czasie ojciec zaczął szukać pistoletu, zapomniał bowiem gdzie go schował. Jak się później okazało, gdy zabezpieczał żywność, położył go do sieczkarni i zapomniał. W końcu, ponieważ cenny czas uciekał, nakazał nam wszystkim wyruszać do Aleksandra Rocha na placówkę, a on sam został i dalej szukał cennej zguby. My ruszyliśmy i polami szczęśliwie dotarliśmy do Oleśka, tam już wszyscy czekali tylko na nas, byliśmy bowiem spóźnieni. Zgromadzili się: Aleksander i Agnieszka Roch oraz ich dzieci: Czesława, Edward i niemowlę Felicja ok. 1 roczek, Stanisław i Józefa Roch, Michał i Maria Roch oraz ich zaledwie 1 miesięczne niemowlę Danusia, rodzeństwo Bolesław i Anastazja Roch. Czas uciekał, atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, a ojca wciąż nie było. Nagle w tej niepokojącej ciszy nocnej, około 23.00 posłyszeliśmy wystrzał z broni i to od strony, którą miał nadejść nasz tata Wacław. Michał Roch miał przy sobie karabin pobiegł ojcu na spotkanie. Wkrótce zobaczył, jak dwóch Ukraińców stoi nad Wackiem , który leży na ziemi, a oni coś do niego gadają. Okazało się później, że gdy Wacek szedł natknął się na ukraińską czujkę, która usiłowała go zatrzymać. Tato rzucił się wtedy do ucieczki, miał bowiem nie tylko złe przeczucia ale ponadto ponad 100 sztuk amunicji. Ukraińcy nawołując za nim zaczęli go gonić, jeden z nich podczas pościgu wystrzelił do ojca. I albo w tym momencie, albo za chwilę ojciec potknął się i przewrócił i wtedy właśnie Ukraińcy go złapali. Ojciec leżał chwilę na ziemi, bał się bowiem wstawać, gdyż miał przy sobie amunicję i spodziewał się najgorszego jeśli ją zauważą. Ukraińcy w tym czasie pytali go, gdzie ucieka i gdzie jego rodzina. Odpowiedział, że idzie do lasu, do swojej rodziny, bo spodziewa się napadu Niemców na wioskę. Właśnie w tym momencie zobaczył ich Michał Roch, kucnął i słysząc co mówią, wiedząc że każda sekunda jest ważna, zarepetował broń i wystrzelił do Ukraińców. Ukraińcy uciekli, a Michał pomógł tacie i przybiegli na podwórko do Oleśka. Teraz już nie było na co czekać, wiec szybko wyruszyliśmy wszyscy całą kolumną do Włodzimierza Wołyńskiego. Z nami szło wielu starców i dzieci, w tym staruszka Cichosz lat ok. 80, teściowa Oleśka. Jechaliśmy całą noc, przez rowy, a nawet przez jedną rzeczkę. Przeprawa była bardzo trudna, obecność dzieci i kobiet jeszcze bardziej utrudniała ucieczkę. Napotkane przeszkody wodne zasypywaliśmy kopcami z siana i wyłamywanymi gałęziami z krzaków, aby wozy z resztką naszego mienia mogły przejść. Tak potwornie umęczeni przybyliśmy około godz. 8.00 do miasta.

W trakcie nocnego marszu, gdy odeszliśmy już około 1 km Michał i Bolek Roch odłączyli się od nas i wrócili się do tartaku Kohyleńskiego, aby wyprowadzić stamtąd Franciszka i Józefę Pieczonka oraz ich dwu letnią córeczkę Danusię. Przed odejściem umówiliśmy się, że my nie będziemy na nich czekać, ale że spotkamy się dopiero w mieście. Bolesław Roch opowiadał później, że idąc inną drogą niż my, na łąkach niedaleko Chobułtowej, ok. 2 km od Kohylna, nagle zostali ostrzelani z karabinów przez jakąś liczną grupę i otoczeni. Zrezygnowani poklękali na ziemi, myśląc że to grupa banderowców i że właśnie wybiła ich ostatnia godzina. Nawet nie próbowali walczyć, była około 9.00 rano, a napastników było wyjątkowo wielu. Za moment okazało się jednak, że tym razem była to policja polska w służbie niemieckiej, stacjonująca w Chobułtowie. Policjanci rozpoznali Michała i Bolka i krótkiej rozmowie puścili ich do Włodziemierza, do którego przybyli przed południem. W trakcie strzelaniny, na początku całego zdarzenia, uciekł Franciszek Pieczonka, który dołączył do pozostałych dopiero po trzech dniach. Zaraz drugiego dnia po przybyciu Michał i Bolek poszli znowu w teren, tym razem do Teresina po Mariana i Annę Roch. Niedługo później ich też udało się sprowadzić do Włodzimierza całych i zdrowych.

We Włodzimierzu jako rodzina Szymanków zamieszkaliśmy na ulicy Kolejowej, obok Wieży Ciśnień, w starej szopie kolejowej. Mieszkaliśmy tam do jesieni 1943 r. Potem dzięki gościnności zawiadowcy stacji o nazwisku Łoniuk, zamieszkaliśmy w domu, w jednym z pokojów. Choć był Ukraińcem, okazał się dobrym człowiekiem, jego żona była Polką. Pozostali zaraz po przybyciu do miasta, rozeszli się każdy w poszukiwaniu mieszkania. Tak więc nie mieszkaliśmy razem, ale wciąż się spotykaliśmy i utrzymywaliśmy kontakty.

Zaledwie minęło kilka dni od naszej ucieczki, a już nasza mama Michalina nalegała abyśmy wracali do naszej rodzinnej wsi, ale tato nie chciał nawet o tym słyszeć. Poprosiła wtedy mnie i moja młodszą siostrę Janinę, abyśmy poszli do Kohylna z powrotem i zobaczyli co się tam teraz dzieje. Jak wygląda nasz dobytek, czy są krowy, czy jest jałówka i nasze owce. Jeśli będzie spokojnie, może wrócimy do Kohylna, bo w mieście nie ma z czego żyć. Poszliśmy więc i za pierwszym razem nikt nas nie zatrzymał, mimo że przed wioską mijaliśmy czujkę ukraińską, ubraną w sowieckie mundury. Dwóch wojaków leżało wygodnie pod topolami. Zauważyłem także, jak w naszej wiosce ktoś wygrywał na naszej harmonii. Poznałem ją po wyglądzie. W domu wszystko było poprzewracane i splądrowane, a co lepsze rzeczy zabrane. Z podłogi zabraliśmy wtedy nasze rodzinne zdjęcia i dokumenty. Okazało się, że nasze bydło jest na pastwisku i dogląda je Józef Drabik, mój przyjaciel. Poinformował nas o tym nasz sąsiad Ukrainiec Dziaduk. W tej sytuacji wybraliśmy przez wieś do domu Drabików, było wyjątkowo spokojnie, nikt nas nie atakował. Mama Józka namawiała nas wręcz, abyśmy wracali do Kohylna, bo w mieście przyjdzie nam pomrzeć z głodu. Tymczasem Józek jej syn, już za pierwszym naszym pobytem chciał z nami uciekać, ale matka go nie puściła, bowiem była sama z dziećmi i był jej bardzo potrzebny. Józek żalił mi się wtedy, że Ukraińcy biją go i ma bardzo złe przeczucia na przyszłość. Ukraińcy z naszej wioski też serdecznie namawiali, abyśmy wracali do naszego domu w Kohylnie. Zapewniali przy tym, że nikt nas nie będzie ruszał, powtarzali żywo: „Co tam będziecie siedzieć, jak tu macie wszystko, a tam nie macie nic.” Przenocowaliśmy u Drabików jedną noc i następnego dnia wróciliśmy z 6 kilowym sadłem oraz z dokumentami i koszulami do miasta.

W tym samym tygodniu, zaledwie parę dni później, w sobotę poszliśmy z siostrą Jasią do Kohylna jeszcze raz. Tym razem czujka ukraińska zatrzymała nas przed wsią. Wypytywali nas o nasze dane osobowe oraz interesowało ich po co idziemy do wsi. Powiedziałem, że chcę zobaczyć nasz dom, bo szykujemy się do powrotu z Włodzimierza. Kazali nam czekać, a sami posłali po swego „Komandira”. Gdy tak czekaliśmy jeden z Ukraińców robił właśnie duże toporzysko do siekiery. Po około pół godziny przybył na koniu od strony Zastawia, ich dowódca ubrany w galowy mundur polski. Rozmawiał zarówno ze mną jak i z siostrą, wypytywał nas na osobności o ojca, matkę, o całą naszą rodzinę. Szczególnie interesowało go co teraz robimy i gdzie się zatrzymaliśmy oraz jakie warunki panują we Włodzimierzu. Potem napisał pospiesznie jeden list do naszych rodziców, a drugi zapieczętowany na nazwisko Giergielewicz prosił, aby przekazać w mieście. Okazało się później, gdy mama otworzyła list, że zaadresowany został do Polki, która była jego narzeczoną. Przy pożegnaniu, gorąco namawiał nas, abyśmy śmiało wracali do Kohylna, abyśmy przyjeżdżali niczego się nie obawiając. Po tym swoistym przesłuchaniu poszliśmy na naszą wioskę. Z domu wzięliśmy słoninę oraz odzież, a następnie wstąpiliśmy do Drabików. Chwilę się u nich zatrzymaliśmy i rozmawialiśmy na temat naszego powrotu. Drabikowa powiedziała nam wtedy: „Już nie macie po co wracać, bo sprawy się bardzo pozmieniały. Zaczynają mordować Polaków w okolicy, wstrzymajcie się z przyjazdem.” Powiedziała wtedy, że ona też już by chętnie uciekła do miasta, ale nie ma jak się zabrać sama z tymi dziećmi. W domu było ich pięcioro: matka Leokadia lat ok. 45 i czworo dzieci: Józef lat 13, Władysław lat 10, Leokadia lat 8 i najmłodsza córeczka lat 5. Józek opowiadał mi wtedy, jak wiele razy widział Ukraińców ćwiczących na pastwiskach z kosami osadzonymi na sztorc. Zwierzał mi się wtedy ostatni raz w swoim życiu, że bardzo obawia się, że ich tutaj w Kohylnie Ukraińcy wymordują. Znów chciał ze mną i Jasią uciekać do miasta, ale matka i tym razem go nie puściła. U Drabików zostaliśmy do wieczora i gdy na dworze zrobiła się szarówka szybko wróciliśmy do miasta. Na drugi dzień była niedziela 11 lipca, właśnie tej nocy w całym naszym powiecie włodzimierskim, zaledwie kilka godzin po naszym powrocie, rozpoczął się straszny pogrom polskiej ludności.


 
POGROM LUDNOŚCI POLSKIEJ

 

Pamiętam, że obudziłem się około 8.00 i jeszcze nikt i nic nie mówił, dopiero około 11.00, przed południem zobaczyłem pierwszego, poważnie okaleczonego człowieka, który szedł ulicą Kolejową. Dookoła niego z każdą chwilą gęstniał tłum ludzi, żywo zainteresowanych tym co się wydarzyło. Gdy jeden przez drugiego pytali poranionego Polaka co się stało, on co chwila odpowiadał: „Jest pogrom, biją Polaków, zabili wszystkich moich sąsiadów.” Gdy mu się bliżej przyjrzałem, zauważyłem że jest to starszy człowiek lat ok. 40. Jego twarz była sina, ludzie tłoczyli się i wciąż obsypywali go kolejnymi pytaniami. Słyszałem jak odpowiedział: „Zostałem uderzony siekierą w skroń i straciłem przytomność. Oprawcy sądzili, że nie żyję i mnie zostawili. Gdy oprzytomniałem już nikogo nie było. Tylko leżeli dookoła zabici!” Pamiętam jak mówił, że jest z pierwszej wioski od północnej strony Włodzimierza Wołyńskiego.

W godzinach popołudniowych spotkałem jeszcze kilka osób idących ulicą, którzy jak się dowiedziałem, też uciekli z pogromu. Wiem to z posłyszanych rozmów jakie prowadzili miedzy sobą i z innymi mieszkańcami miasta. Niektórzy byli poranieni, inni zdrowi. Ludzie płakali widać było, że są mocno wystraszeni, tym co się wydarzyło. Tak naprawdę, trudno było się cokolwiek od nich dowiedzieć, niektórzy wciąż znajdowali się w tak głębokim stanie szoku, że nic nie mogli z siebie wydusić. Pod wieczór tej krwawej niedzieli, przyjeżdżało coraz więcej poranionych osób, nieomal z każdej strony powiatu włodzimierskiego. Niedobitki polskiej społeczności naszego powiatu gromadziły się na placach miasta, ludzie rozpaczliwie szukali noclegu lub chociaż prowizorycznego schronienia. Widziałem taką dużą grupę na rampie kolejowej, całkiem niedaleko szopy w której się tymczasowo zatrzymaliśmy. Mogłem się napatrzeć na tragedię i cierpienie tych ludzi, gdy chodziłem z moim tatem, aby z nimi porozmawiać. Ojciec wypytywał wielu z nich, skąd są i co się u nich we wsi wydarzyło. Dziś przypominam sobie następujące miejscowości: Chobułtowa, Barbarówka, Oseredek. 

Następnego dnia było już mieście dużo rozbitków. Pod wpływem kolejnych, mrożących krew w żyłach, relacji naocznych świadków ludobójstwa ukraińskiego, ludzi w mieście ogarnął strach. Powszechnie obawiano się, że Ukraińcy w ślad za uratowanymi ofiarami mordów, napadną zbrojnie na Włodzimierz. Niewiele brakowało, a doszło by do paniki. Kilka dni po pogromie ok. 15 lipca, do miasta przywieźli całą rodzinę z Chobułtowej. Ciała tych 7 osób widziałem osobiście, były wręcz nieludzko zmasakrowane, złożone na placu niedaleko stacji kolejowej wciąż przyciągały kolejnych ciekawskich. Moją uwagę od razu przykuły straszne cierpienia, jakie zadano tym ludziom: mieli poodcinane nosy, wydłubane oczy, a oczodoły zapchane sianem i słomą. Kobiety miały poodcinane piersi i porąbane nogi. Wywarło to na mnie niezatarte wrażenie, czułem wielki, piekący ból, przez kilka dni miałem nawet kłopoty z jedzeniem.

Około tygodnia po pogromie Michał i Bolesław Roch oraz Tadeusz albo Roman Roch poszli nocą w trzech na Zastawie, aby zobaczyć co się stało z naszą rodziną. Pamiętam, że wdowa Amelia była namawiana przez Michała Rocha do ucieczki, jednak mimo że jej dwaj synowie Tadeusz i Roman chcieli ona zdecydowała się zostać w domu.

11 lipca 1943 r. w nocy z soboty na niedzielę, na ich dom był napad podczas którego zamordowano wdowę Amelię lat ok. 60 oraz jej najmłodszą córeczkę Zosię lat ok. 14. Tej nocy Tadeusz Roch spał w swojej stodole, między słomą a ścianą, a jego rodzony brat Roman w ogrodzie w kapuście, niedaleko łąki. Romek Roch opowiadał mi osobiście, że nad ranem już robiła się „szarówka” posłyszał jakieś głosy, a w chwilę później jakieś głośne, przeraźliwe wręcz krzyki, dochodzące od domu Grzegorza Rocha. Jednak nie zdecydował się tam pobiec, gdyż na podstawie tego co słyszał, poznał, że są to krzyki mordowanych ludzi. Szybko ukrył się w pobliskich szuwarach i przesiedział tam cały dzień. Romek opowiadał mi także, że Tadek też obudził się w stodole, gdy Ukraińcy zaczęli dobijać się do drzwi domu Grzegorza. Widział przez szpary w ścianie stodoły, jak Ukraińcy wpuszczeni do domu, po chwili całą rodzinę wyprowadzili na podwórko. Przodem szły dzieci Grzegorza i jego żony. W tym momencie było jeszcze cicho i spokojnie, wszystko wskazywało na to, że gospodarze nie spodziewali się najgorszego. Na pewno mieli nadzieję, że to zwykłe najście, które zakończy się przesłuchaniem lub co najwyżej pobiciem i groźbami, tym razem było jednak inaczej. Gdy dzieci były już na dworze, Ukraińcy nagle uderzyli je siekierami w głowę, natychmiast zginęli wtedy: syn lat ok. 16 oraz dwie córki, starsza lat ok. 25 i młodsza lat ok. 20. Gdy matka zorientowała się, że dzieci zostały zaatakowane, dopiero wtedy zaczęła histerycznie krzyczeć i właśnie te krzyki słyszał Roman w ogrodzie. Możliwe, że któreś z dzieci też zdążyło krzyknąć przed samą śmiercią. Po zarąbaniu dzieci wyprowadzili Grzegorza i jego żonę, pierwsza porąbana została żona lat ok. 60. Wtedy bandyci zaczęli się zastanawiać jaką śmierć zadać gospodarzowi i wtedy Tadek usłyszał wyraźnie takie słowa jednego z Ukraińców do pozostałych: „Oo, uciekł nam do miasta i przyszedł z powrotem. Trza mu dać lekkie skonanie!” Zaraz potem Tadek zobaczył, jak za chwilę powiesili go na jabłonce, tuż obok ich domu rodzinnego. Tak skonał Grzegorz lat ok. 60.

Tadeusz widział też, jak zginęła jego matka, opowiadał wszystkim, że ta sama grupa Ukraińców po wymordowaniu rodziny Grzegorza przeszła pod drzwi jego domu i zaczęła się dobijać do środka. W końcu udało im się wejść do środka i po chwili słyszał niewyraźnie jak matka prosiła kilku oprawców o darowanie jej życia. Potem wszystko ucichło, po chwili zobaczył jednak, że mężczyźni opuszczają dom i odchodzą. Tadek wspominał także, że rozpoznał jednego z napastników, ale dzisiaj już nie pamiętam, o kim mówił. Wiem zaś na pewno, że to był Ukrainiec z Kohylna. Bandyci nie podpalili zabudowań i prawie na pewno nic nie wynieśli z domu. Po około dwóch godzinach na Zastawie przyszła druga grupa Ukraińców i zaczęli chować ciała pomordowanych. Całą rodzinę Grzegorza wrzucili do dołu po kartoflach, tuż przy ich własnej chałupie. Ciało wdowy Amelii Roch wrzucili do lochu po kartoflach i zawalili go.

Tadek siedział przez całą niedzielę w stodole, dopiero gdy już się zrobił wieczór, zobaczył idącego podwórkiem Romana i też wyszedł z ukrycia. Razem weszli do swojego domu i zobaczyli rozpuszczone pióra na podłodze. Zaraz opuścili dom i uciekli do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie się zatrzymali. Po kilku dniach odnaleźli Michała i Bolesława Rocha i nas i wszystko nam opowiedzieli. Wtedy właśnie zapadła decyzja, że pójdą do domów jeszcze raz i zabezpieczą ciała najbliższych przed zwierzętami.

Gdy przyszli na Zastawie była noc, poznali jednak, że wszystko w domach jest splądrowane, a co lepsze rzeczy zabrane, bydło też. U Grzegorza zabezpieczyli ciała, przysypując je bardziej ziemią i poszli do domu Amelii. Tam zobaczyli na podłodze wiele piór z rozprutej pościeli. Michał Roch przechadzając się po domu natknął się na jakiś spory przedmiot. Zatrzymał się i zaczął macać co to jest, w pewnym momencie poczuł, jak włosy „rosną” mu dosłownie na głowie, zrozumiał bowiem, że ma w rękach głowę ludzką. To była raczej na pewno głowa Amelii, gdyż tylko ona była w domu w czasie napadu. Tę głowę dołączyli do reszty pochowanych ciał. Zaszli też do domu Kuszpitów, dom był pusty i splądrowany, gdy nic nie znaleźli, opuścili Zastawie. Romek opowiadał mi jednak, że podczas napadu Ukraińców na Zastawie zamordowana została też pani Kuszpitowa lat ok. 65. Kuszpity to była dalsza rodzina Rochów. Jest mi wiadome, że mąż i dzieci pani Kuszpitowej uratowali się, bowiem w czasie napadu nie było ich w domu. Moja mama Michalina namawiała starą Kuszpitkę, aby uciekała razem z nami do miasta, kiedy była jeszcze szansa, wtedy ona zwierzała się mamie tak: „Ja się nie boję Ukraińców, oni mnie nie ruszą, bo ja ich wszystkich pomagałam odbierać przy porodach.” A znała się rzeczywiście dobrze na rzeczy, dlatego do wielu porodów była wzywana. Żyjąc tą nadzieją pozostała w domu i nie skorzystała z szansy ucieczki.

Michał, Bolek i jeszcze Romek albo Tadek Roch z Zastawia poszli na Barbarówkę, a potem wstąpili do Tartaku, gdzie też w ten sam dzień pogromu pomordowanych zostało wielu Polaków. W jednym z domów spotkali żywego Polaka, który opowiadał im nazwiska pomordowanych i wydarzenia jakie miały tu nie dawno miejsce. Gdy wrócili, opowiadali nam wszystkim, że tam na Tartaku Ukraińcy pomordowali dużo ludzi. Napad miał miejsce w tę samą niedzielę, co cały pogrom w okolicy. Z tartaku poszli jeszcze na Teresin, do którego nie było daleko. Michał Roch opowiadał mi także, że był po pogromie w Kohylnie, gdzie spotkał Ukraińca, który był sąsiadem Drabików. Czy to była ta sama wyprawa, czy inna, już nie pamiętam. Właśnie ten Ukrainiec opowiedział Michałowi jak została zamordowana cała ich rodzina. 11 lipca 1943 r., w niedzielny ranek przyszli do Drabików banderowcy i weszli do domu. Po chwili zaczęli mordować tych, którzy byli w domu. W chałupie zabili matkę i dwie córki, tymczasem dwaj synowie spali w stodole. Gdy Ukraińcy wykryli ich kryjówkę, jednego chłopca zabili na miejscu, a Józek rzucił się do ucieczki przez pola. Nie zdołał jednak uciec i gdy go dopadli to go też zabili. Prawdopodobnie miał przed śmiercią prosić bandytów, aby mu darowali życie. Michał dowiedział się także, że ciała pomordowanych Ukraińcy wrzucili do lochu, kopca z drewnianych kołków na kartofle, który znajdował się na miedzy Drabików i Żyda Moszko Bejdera, potem wszystko zawalili. Jeśli chodzi o rodzinę Brzozowskich, to prawdopodobnie ta rodzina się zachowała. Brzozowski był co prawda Polakiem, ale jego żona była Ukrainką, istnieje więc pewna nadzieja, że mogli zostać podczas tego samego pogromu oszczędzeni.


 
WYPRAWA NA KOHYLNO

 

Mój tato miał kontakty z policją polską w służbie Niemców. Ponieważ w mieście był głód, Polacy często, także mój tata wyjeżdżali pod osłoną wojska w teren, aby zdobyć pożywienie. Pamiętam, że takich wypraw było dużo. Jednego razu, w początkach września 1943 r. ja i mój tato też pojechaliśmy, bowiem Niemcy szukali kogoś z okolic Kohylna jako przewodnika. Gdy przyjechaliśmy dużą kolumną samochodów do Barbarówki, ludzie rozeszli się po domach, ogrodach i polach. Ja i mój starszy o kilka lat brat Tadeusz też zaczęliśmy kopać ziemniaki na polu. W pewnym momencie ktoś zaczął strzelać z Kohylna, prawdopodobnie z wierzy cerkwi. Mało brakowało, a zostałbym ranny, gdy kula odbiła się od metalowej poręczy wozu i upadła tuż przy mnie jeszcze sycząc i dymiąc. Skryłem się razem z Tadkiem pod drewnianym wozem.

Barbarówka liczyła około 20 do 30 drewnianych domów, była też szkoła podstawowa, zamieszkana była przez byłych osadników wojskowych. Zimą 1940 r. Sowieci wywieźli ich na Syberię, o czym już wcześniej pisałem. Opuszczone domy szybko zostały jednak zajęte przez rodziny, które nie miały dotychczas gdzie zamieszkać. Byli to przybysze z różnych stron. Na Barbarówce mieszkał też nasz kuzyn Jan Roch, który ożenił się z wdową po jednym z tych osadników o nazwisku Bieliniak. Przypominam sobie, jak przychodził w czasie wojny do naszego domu i rozmawiał z rodzicami. Opowiadał mojej mamie, że pracuje w Getcie Żydowskim we Włodzimierzu, gdzie pracuje jako stróż, pilnując rzeczy po Żydach. Pokazywał przy tym pieniądze, które otrzymywał od Żydów. Dziś trudno mi go osądzać, a tym bardziej jego działalność jako magazyniera w służbie Niemców oraz charakter jego pracy. Jest mi natomiast wiadomo, że także on został zamordowany na Barbarówce podczas pogromu w lipcu 1943 r., ale dokładnej daty nie znam.

Teraz Barbarówka była opuszczona, domy stały puste, ani jednej żywej duszy. Nie wiem jak wyglądały domy w środku, bowiem do środka z bratem nie wchodziliśmy, tam poszli inni. Słyszałem jednak od innych ludzi, że tu mało Polaków Ukraińcy pobili. Tymczasem Niemcy po pierwszych strzałach z Kohylna pojechali kolumną samochodową, wojskowymi „Vilisami” do wioski przez Zastawie. Z nimi pojechał też nasz tata Wacław. Gdy byli w drodze, kilku uzbrojonych Ukraińców pośpiesznie opuściło swoją placówkę na Zastawiu i zaczęło polami uciekać, aby dalej od drogi. Niemcy zaraz pytali ojca, kto to jest? Wtedy on rzekł: „Bandit!”, na te słowa Niemcy otworzyli silny ogień z karabinów i położyli trupem wszystkich uciekających. Tak ustrzelili na Zastawiu 3 i przy wiosce kolejnych 3. Po dojechaniu do obrzeży Kohylna, Niemcy nie wjechali jednak do wioski, tylko pozbierali karabiny po zabitych i nawrócili z powrotem do Barbarówki. Gdy już wracali, wtedy zobaczyli mężczyznę klęczącego przy drodze i chcieli go zastrzelić myśląc, że to jeden z bandytów. Wtedy tato się za nim wstawił mówiąc, że to Polak, że trzeba mu udzielić pomocy. Słowa ojca poskutkowały, Niemcy go ostrożnie ominęli i pojechali dalej. Gdy go jednak mijali, ojciec dał mu znać, aby za nimi biegł. Gdy przejeżdżali przez Zastawie i skręcali właśnie na Barbarówkę, zobaczyli kobietę z dwójką dzieci na rękach. Ona również klęczała i miała przy sobie obraz Matki Bożej. Niemcy i tym razem wcale się nie zatrzymywali, tylko ojciec zdążył jej krzyknąć, aby za nimi szła. Zaraz po przyjechaniu na Barbarówkę, Niemcy zarządzili powrót do miasta.

Po pewnym czasie ojciec spotkał na posterunku policji polskiej owego mężczyznę, któremu w Kohylnie życie ocalił. Nazywał się chyba Krawiec, kiedy poprosił ojca o pomoc, o bezpieczne przenocowanie, tato zaprosił go do naszego tymczasowego, pierwszego miejsca zatrzymania, w szopie kolejowej. Gdy trochę odpoczął, zaczął nam wszystkim opowiadać, co przeżył. Krawiec był Polakiem, mieszkał gdzieś dalej na wschód, dziś już niestety nie pamiętam miejscowości z której pochodził. Z tego co się jednak zorientowałem, już tydzień czasu był w drodze do Włodzimierza. Opowiadał, że miał żonę i dwoje dzieci, mieszkali w polskiej wiosce, gdzie był szewcem. Ukraińscy partyzanci zlecili mu podczas wojny robienie dla siebie nowych butów, dla ukraińskich oficerów. Dużo miał z tym pracy, więc był potrzebny i kiedy wszyscy Polacy dookoła zostali już pomordowani, tylko jego rodzinę Ukraińcy jak na razie oszczędzili. Zresztą wcale przed nim tego nie ukrywali, mówili wprost: „Ty jesteś niewinny, tamci których pobiliśmy byli winni, bo mieli broń i byli powiązani z partyzantami, dlatego musieli zginąć. Ty będziesz żył, Będziesz pracował i będziesz nam buty robił.” Po kilku dniach, znowu przyszli, aby odebrać tę partię butów, którą już zrobił. Jednocześnie nakazali mu, aby zabił swoją żonę, która była Polką ponieważ znaleźli nagle jej jakąś winę. Namawiali go przy tym gorąco, aby przystał do nich, aby stał się jednym z nich. Krawiec okazał się człowiekiem i nie chciał zabić swojej żony, upierał się, że nie może tego zrobić. Wtedy oni sami zamordowali w domu na jego oczach jego małżonkę i jego dzieci, wszystkich porąbali siekierami. Następnie kazali mu w ich obecności posprzątać ciała i zmyć z podłogi kałużę krwi. Po wykonaniu polecenia, pogrzebał ciała. Potem znowu zaczął robić buty swoim oprawcom, cały czas planując ucieczkę. Nie miał już prawie żadnych wątpliwości, że gdy tylko wykona swoją pracę załatwią też jego. Na dzień przed zapowiedzianą wizytą, mimo że był pilnowany zdołał zbiec z domu. Idąc następnie już tydzień na Włodzimierz, zabłądził i trafił na Ukraińców w Kohylnie, którzy wzięli go pod straż i trzymali na posterunku. Właściwie spodziewał się już najgorszego i właśnie wtedy najechali ciężarówkami Niemcy z moim ojcem. Ukraińcy spłoszeni, rzucili się do ucieczki, a on uwolniony wyszedł na spotkanie wracającej kolumny niemieckiej z Kohylna. Krawiec około 3 miesięcy mieszkał z nami, a potem gdzieś odszedł i od tej pory nie wiem, co się z nim później stało.

We Włodzimierzu w domu Łoniuka mieszkaliśmy do marca 1944 r., gdy front przybliżył się do miasta nasz dobrodziej zaczął namawiać nas, abyśmy wyjechali do Polski centralnej. Dał nam też wagon towarowy, którym zajechaliśmy aż do Dęblina. Podróż miała jednak swoje bardzo dramatyczne chwile, kiedy przejeżdżaliśmy przez Lublin, Niemcy skierowali nasz wagon na Majdanek, gdzie jak wiadomo był jeden z najstraszniejszych obozów śmierci II wojny światowej. Ponieważ jednak nasz tata Wacław, znał język niemiecki, zdołał porozumieć się z Niemcami, którzy puścili nas w dalszą drogę do Dęblina, gdzie mieszkała bliska rodzina taty. 



NA WYGNANIU

 

Belina Jan był rodzonym bratem mojej babci Anieli, właśnie u niego zatrzymaliśmy się prawie do końca wojny. Zaraz po naszym przybyciu Niemcy zabrali tatę i brata Tadeusza do niebezpiecznej pracy w prochowni, nie płacąc za to ani grosza. Pamiętam, że na dzień przed nalotem na Dęblin, Niemcy wygnali wszystkich ludzi z miasta. Naszego tatę natomiast zabrali ze sobą za Wisłę, jako furmana, przewoził im różne ich tabory. Tymczasem w nocy Sowieci zrównali z ziemią miasto Dęblin, szczególnie mocno bombardując samo lotnisko. Na szczęście dla nas byliśmy już w jednej z wiosek pod Dęblinem. Podczas bombardowania, nasz tato mimo wielkiego niebezpieczeństwa, zdołał jeszcze przejechać przez most na Wiśle i wrócił na prawy brzeg. W samą porę bowiem front zatrzymał się właśnie na rzece. Ojciec z łąk obserwował jak wszystko do okoła magluje się od sowieckich bomb, potem zaczął nas szukać w okolicy. Odnalazł nas dopiero trzy tygodnie później pod Dęblinem, niedaleko prochowni, zatrzymaliśmy się w pierwszej wsi na wschód od Dęblina. Gdy tato nas odnalazł rozpoczęliśmy wspólne poszukiwania konia, którego tato zostawił na łąkach koło Dęblina i szczęśliwie znaleźliśmy na forcie. Musieliśmy jednak przedstawić świadków, że koń rzeczywiście należał wcześniej do nas. Tymczasem w mieście byli już Sowieci. Po odnalezieniu naszego konia załadowaliśmy naszą rodzinę na wóz i wyruszyliśmy na południowy wschód, zamierzaliśmy w tym momencie powrócić za rzekę Bug do naszej rodzinnej wsi, do Kohylna.

Do Zamościa jechaliśmy trzy dni, po drodze wstąpiliśmy na Majdanek i po raz pierwszy w życiu widziałem coś podobnego, obóz i to co po nim pozostało. Najbardziej utkwiła mi w pamięci duża góra butów. W Zamościu zatrzymaliśmy się na krótko, zaraz na początku tato spotkał swojego kolegę z Wołynia, chyba Zygmunta Zawadzkiego, który pochodził z Włodzimierza. Tato zwierzył mu się, że zamierza wyjechać za Bug, wtedy on odradzał mu ten pomysł, bowiem granica na rzece została na dobre zamknięta. Jako dobry przyjaciel proponował nam, abyśmy na razie zatrzymali się u niego w domu. Tato nie chciał jednak zostać w mieście i pilnie poszukiwał swojego szwagra Oleśka Roch, o którym dowiedział się, że pracuje w folwarku w Zawadzie, niedaleko Zamościa. Wyruszyliśmy więc do Zawady i tam rzeczywiście odnaleźliśmy Aleksandra Roch, który mieszkał u rodziny swojej żony Agnieszki z domu Cichosz we wsi Niedzieliska. Bardzo się ucieszył, gdy nas zobaczył i pomógł jak umiał, zamieszkaliśmy na razie we wsi Niedzieliska na poddaszu, warunki były jednak bardzo trudne. Tak mieszkaliśmy przez czerwiec 1944 r., a na jesień przenieśliśmy się do niedalekiej wsi Wielącza i tam zamieszkaliśmy u państwa Parczałów.

Rozpoczęła się trudna walka o przeżycie, tym razem z głodem. Tato pracował przy remontach domów, a brat Tadeusz robił w tym czasie koniem w polu. Ja w tym czasie udałem się do wsi Księżostany w gminie Komarów i tam zatrzymałem się u mojego stryja Michała Rocha. Po kilku dniach przenieśliśmy się do miejscowości Krzywostok i tam mieszkaliśmy przez kilka miesięcy, aż do zimy. Właśnie tam odwiedził nas mój stryj Bolesław Roch, który w tym czasie wciąż jeszcze służył w oddziale partyzanckim “Kozaka”, który stacjonował we wsi Księżostany. Pamiętam bardzo dobrze, że stryjek Bolek przychodził do nas uzbrojony w broń krótką, o ile dobrze pamiętam to był pistolet “VIS”. Jestem tego pewien bowiem sam mi o tym powiedział, poza tym miał jeszcze ukryty karabin 10-strzałowy, chyba był niemiecki. Nie nosił jednak broni na wierzchu, gdyż już ścigało ich NKWD. Partyzanci z jego oddziału, nocą spali w stodołach i oborach wiejskich, jeszcze wtedy było ich około 30 -stu. Stan ich oddziału także znam od stryjka Bolesława, z tego co zrozumiałem to była jedna kompania, a druga zakwaterowana była w drugiej wiosce.

Ponieważ Sowieci wiedzieli o obecności partyzantów w terenie, co jakich czas robili w tym terenie rozpoznanie. Pewnego razu przyjechali do wsi Krzywostok samochodem, było ich czterech, wstąpili do mieszkania, gdzie mieszkał tymczasowo Michał Roch i ja, dlatego mogłem sie spokojnie przysłuchiwać tej rozmowie. Gdy na początki stryj zaproponował po kielichu samogony, goście chętnie się zgodzili i rozpoczęła się popijawa. Jak na Sowietów przystało zakrapiali ostro, a jak sobie popili chętnie wyjawili cel swojej dzisiejszej wizyty, powiedzieli: “Szukamy w okolicy partyzantów!” Po libacji wyszli na dwór i w biały dzień zaczęli strzelać w niebo i po stodołach, aż tynk leciał na ziemię. Gdy po pewnym czasie ktoś po nich przyjechał, wsiedli na samochód i odjechali, mówiąc przy tym naiwnie: “Jak by się pojawili partyzanci, dajcie nam znać!

Pewnego razu stryjek Bolesław pojechał do miasta Zamościa, a tam milicja utworzona przez komunistów urządziła łapankę, ponieważ nie miał przy sobie żadnych dokumentów, został zatrzymany do rozpoznania. Tymczasowo wsadzili go do więzienia przy ulicy Okrzei, skąd udało mu się jednak wydostać. Od tej pory jednak starał się nie pokazywać zbyt wiele bowiem podał o sobie fałszywe informacje.

Z Krzywestoku wyjechałem gdzieś około grudnia 1944 r. Do wsi Siedliska, gdzie mieszkało wielu Ukraińców, a którzy teraz opuszczali swoje gospodarstwa i wyjeżdżali w ramach wymiany ludności za graniczną rzekę Bug. Opuszczone domy i zabudowania gospodarcze specjalna komisja państwowa przydzielała takim Zabużniakom jak nasza rodzina. Ziemię, która w okolicy leżała odłogiem, każdy zajmował gdzie chciał, co kto zajął stawało się jego. Największym problemem w tym czasie były jednak narzędzia do pracy na roli, po prostu nie było czym robić w polu. We wsi Siedliska osiadło ostatecznie trzech braci: Aleksander Roch z rodziną. Michał Roch z rodziną i Bolesław, który był jeszcze kawalerem i tymczasowo zamieszkał z Michałem w domu, niedaleko dzisiejszego wiaduktu kolejowego, oraz ich dwie rodzone siostry: Michalina Szymanek, moja mama i nasza rodzina oraz Anastazja Roch, która wyszła za mąż za Władysława Garbatego. Rodzina Władka pochodzi także z Wołynia, ze wsi Smolarnia, gm. Werba w powiecie Włodzimierz Wołyński.

Bolesław Roch działał czynnie w partyzantce do jesieni 1944 r., a potem osiadł taj jak my we wsi Siedliska pod Zamościem. Jest mi jednak wiadome, że przez całe następne lata utrzymywał stałe kontakty ze swoimi kolegami z oddziału, co najmniej do 1952-3 roku, później zresztą też. Pamiętam dla przykładu, że wielu jego kolegów przyjeżdżało do niego do domu i wtedy mieli okazję powspominać nie jedną przygodę z dawnych lat. Niedługo później się ożenił z Wacławą Albingier, której rodzina także pochodzi z Wołynia. Jako młode małżeństwo otrzymali małą działkę w naszej wsi i tam zamieszkali budując swój dom pod numerem 88 i zakładając liczną rodzinę. 
 



Powyżej spisane świadectwo osobiście podyktowałem panu Sławomirowi Tomaszowi Roch w moim domu, zostało mi przeczytane po przepisaniu i prawdziwość zawartych w nim treści potwierdzam własnoręcznym podpisem.

 

Roman Szymanek

 


Tekst przysłał Wiesław Tokarczuk

---------------

Wybór wspomnień.