Pamiętnik Jerzego Dytkowskiego

Rokitno Wołyńskie 1920-1944


wstęprozdziały 1-10 - rozdziały 11-20 - rozdziały 21-30  - rozdziały 31-40  - rozdziały 41-47komentarze czytelników


11. WALKA Z PRZEJAWAMI TARGOWICY.

Remont lokalu przygotowywanego przy ulicy Snowidowickiej na pomieszczenie naszego klubu został zakończony. Przed rozpoczęciem użytkowania prezes zarządził posiedzenie zarządu ZZ, na którym omawiano szczegóły programu jego otwarcia. Planowano wykorzystanie uroczystości dla zacieśnienia współpracy z instytucjami kulturalnymi i społecznymi, oraz osobami sprawującymi władzę. Taki zamiar wiązał się z potrzebą zewnętrznej prezentacji działalności naszego klubu. Prezes przygotował referat i zobowiązał aktyw do udziału w dyskusji.
Zaproszono zainteresowanych gości w osobach: Dowódcy 18 Baonu KOP ppłk. Kotarby, ks. proboszcza dr Wyrobisza, kierownika szkoły pana Lisieckiego, dyrektora huty pana Stępińskiego, oficera wyszkolenia strzeleckiego kpt. Chomicza, przedstawiciela klubu obywatelskiego pana Bolesława Niedbała i leśniczego majątku Rokitno, którego nazwiska już nie pamiętam.
Otwarcie zagaił i okolicznościowe przemówienie powitalne wygłosił nasz prezes. W swym wystąpieniu Kazimierz podkreślił znaczenie działalności naszego klubu, jako pierwszej, stałej instytucji kulturalnej na tym terenie. Nawiązał do spontanicznego początku, w czasach zagrożonych rusyfikacją, kiedy to wśród dzikich ostępów leśnych w 1896 roku, zadymił po raz pierwszy komin fabryczny huty, a środowisko hutników wniosło język polski i polskie obyczaje do praktyki kultury współżycia społecznego. Zaprezentowane wówczas zasady i solidaryzm z innymi środowiskami etnicznymi stanowiły o naszej wyższości kulturowej i pozytywnie wpłynęły na okoliczną ludność mazurską, poleską i ukraińską. Dzięki podjętym wówczas działaniom i wpływom, okolica nie uległa rusyfikacji i carskiemu naciskowi. My hutnicy, jesteśmy - mówił prezes - dumni z wyników tego pierwszego pionierskiego wysiłku naszych ojców. Jego owocem jest m.in. powstałe na terenie dawniejszego Ochotnikowa dzisiejsze, polskie miasto Rokitno. Duma nasza nie wyrosła z fikcji, jest uzasadniona realnym, widocznym wokół wkładem pracy. Obecnie Rokitno Wołyńskie to nie tylko ośrodek polskości, w którym obywatele posługują się promieniującym na całą okolicę językiem polskim, ale także rozbudowujący się ośrodek przemysłowo - gospodarczy na wschodnich rubieżach kraju. Jako hutnicy stanowimy o dalszym jego rozwoju, umacniając tym samym nie tylko zaplecze polityczno -ekonomiczne naszego państwa, ale również cały system bastionów granicznych.
W klubie który teraz otwieramy, będziemy kontynuować poczynania naszych ojców, wychowując młodzież w duchu polskości, tak aby mogła ona skutecznie i z przekonaniem bronić swojej ojczyzny przed napaścią wrogów zewnętrznych - zakończył przemówienie prezes.
Po zasłużonych oklaskach przemawiali byli hutnicy - Jan Duchnowski i Aleksander Arasimowicz, a po nich zabrał głos ppłk. Koterba. Mówca w gorących słowach wyraził wysokie uznanie dla środowiska hutników. Jestem wprost zafascynowany bohaterską postawą tych bezimiennych i mało znanych pionierów polskości. Ich bowiem osiągnięcia są żywym sprawdzianem prężności Polaków. Jest zadziwiające, że to właśnie dzięki tutejszym hutnikom język polski znalazł się w praktycznym użyciu, u większej części tutejszej ludności ukraińskiej. Takich wyraźnych i dodatnich śladów kultury obyczajowej jakie spotyka się tutaj w Rokitnie, nie znajdowałem na całym naszym wschodnim pograniczu. Mocne słowa waszego prezesa mają więc szczególną wymowę. Użyty przez niego przymiotnik „dumni" to zapowiedź właściwego kierunku wychowania w tym klubie. Ja ze swej strony, mówił pułkownik - mogę waszym poczynaniom tylko przyklasnąć i jako dowódca jednostki wojskowej w tym mieście, deklaruję pomoc /oklaski /. Praca wasza - ciągnął dalej - bierze swój początek w dorobku starszego pokolenia hutników. Dziś, a przyznaję to z całą szczerością, że nie była ona łatwa, szczególnie w okresie ucisku okrutnego zaborcy wymagała wielu wysiłków i wyrzeczeń. Tym bezimiennym pionierom polskości, należy się nie tylko uznanie, ale i awans do historii walk o naszą tożsamość narodową. Dzięki wysiłkom waszych ojców, obecna praca wychowawcza weszła na szeroki gościniec i zmierza do celów, jakie były kiedyś ambitnym marzeniem starszych pokoleń. Na tej drodze życzę wam osiągnięć, aby ci, których wy wychowacie, mogli także kiedyś powiedzieć znamienne: to My, to nasze dzieło, jak to uczynił obecnie wasz prezes, podkreślając zasługi ojców!

Gorące słowa uznania i cenne obietnice dowódcy KOP-u zostały nagrodzone burzą niemilknących oklasków. Nastąpiła mała przerwa, bo prezes spodziewał się zabrania głosu przez księdza Wyrobisza. Obiecujące uzupełnienie jednak nie nastąpiło. Na zakończenie tylko jeszcze jedna osoba była przewidywana do zabrania głosu. To właśnie ja miałem wystąpić, więc Kazik oddał mi głos.

- Wobec licznych wyrazów uznania dla naszych poczynań - podkreśliłem rozpoczynając przemówienie, poczuwam się do obowiązku wnieść swoje skromne uzupełnienie. Praca poprzedzającego nas pokolenia, to trudna, często wyboista droga, usłana cierniami carskiego przymusu i wynaradawiania. Otóż śmiem twierdzić, że niebezpieczeństwa nadal istnieją. Zagrożeń zewnętrznych i wewnętrznych jest tak wiele, że jesteśmy zmuszeni nie tylko do nieustannego czuwania, ale również do ubezpieczenia swojego marszu. Gdybyśmy tego nie uczynili, zdobycze naszych ojców, w mig zostałyby zaprzepaszczone i wkrótce stałyby się żerowiskiem dla obcych, wrażych sił. Hutnicy idąc tą, zdawało się prostą drogą, nie zamierzają bez potrzeby ginąć, chcą być pewni, że tu pozostaną, a ich dzieci będą żyć godnie. Zawdzięczając przezorności kierownictwa naszego związku, chcemy zapewnić wszystkich obywateli Rokitna, że my hutnicy jesteśmy przygotowani do pracy w każdych warunkach i nie zejdziemy z raz obranej drogi sprzyjania rozwojowi polskości Rokitna. Taki kierunek wybraliśmy na przyszłość, bo jest on wynikiem przykrych doświadczeń z przeszłości. Przykładem niechaj będą dla nas nasi poprzednicy i ojcowie. Znamienne są przecież wydarzenia, jakie miały miejsce na Polesiu, w których oni uczestniczyli. Przez nikogo nie kwestionowaną prawdą jest, że spontanicznie zorganizowana brać hutnicza, samorzutnie ustanowiła na terenach położonych za hutą w Rokitnie, zbrojny pas granicy naszego państwa, a miało to przecież miejsce w nad wyraz niepewnych czasach, kiedy właściwie granicy państwa jeszcze nie ustalono. Nasi hutnicy pełnili wówczas służbę wartowniczą honorowo, na odcinku najbardziej zagrożonym bandytyzmem. Zostali zluzowani dopiero po wytyczeniu obecnej granicy i objęciu na niej służby przez policję państwową. A były to czasy pełne niepewności, bezprawia i znamiennego bandytyzmu Polesia. 
Jednak zrodzona z patriotyzmu postawa hutników z Rokitna zdołała wówczas ochronić i utrzymać ten najniebezpieczniejszy odcinek wschodniej granicy młodego państwa polskiego. W najbardziej najeżonymi przeciwnościami okresie, to oni powtarzali często przypowieść: …Nie ma takich problemów, których zorganizowana brać hutnicza nie pokona! 
Siłę do takich zachowań czerpaliśmy z naszej przebogatej historii, bo tkwi w niej również i taka, szczera i bardzo mądra myśl, wypowiedziana przy dawnym biesiadnym stole:... że dla Polski, polskiego trzeba bohatera, nie Francuza, ani też Niemca, ale Polaka Piasta, Jana albo Józefa lub Maćka… i basta!

Tym cytatem z Pana Tadeusza zakończyłem swoje przemówienie.
Długotrwale oklaskiwała mnie brać hutnicza, a pan pułkownik swoje uznanie wyraził uściskiem mojej prawicy, a za jego przykładem poszli pozostali zaproszeni goście. Było widać, że pan pułkownik był wyraźnie zaskoczony treścią mojego przemówienia, podczas kiedy najważniejszy czynnik społeczny, proboszcz, jakoś nie podzielał jego i pozostałych zaproszonych gości zdania.
Uroczystość przebiegała dalej w bardzo przyjemnej i miłej atmosferze towarzyskiej. Uraczyliśmy gości lampką wina i zgodnie z przyjętym staropolskim zwyczajem poczęstunkiem „czym chata bogata". Nasze hutniczki w kunszcie kulinarnym nie zamierzały ustępować swoim współzawodniczkom z pokrewnych organizacji. Było więc co jeść, a jakość i smakowitość jadła, nie ustępowała najprzedniejszym stołom. Prezes bawiąc gości, konwersował z panem dyrektorem Stępińskim, Jan Duchnowski bawił kierownika szkoły, księdzem Wyrobiszem zajął się Arasimowicz. Ja byłem zajęty rozmową z panem pułkownikiem Koterbą i oficerem reprezentującym nieobecnego kpt. Chomicza. Obydwaj bardzo interesowali się naszym Strzelcem. Pułkownik obiecał mi uzupełnienie naszej biblioteki.
Tak upływał czas naszego spotkania z osobami bądź co bądź sprawującymi władzę w naszym mieście. Jak później informowano nas, w opinii gości otwarcie klubu wypadło bardzo dobrze i przyniosło dodatni efekt.
Życie hutników potoczyło się dalej, pełne trosk, cieni i blasków, jakie ludziom pracy przynosi szarzyzna codzienności. Praca w hucie przebiegała spokojnie, a Kazik po odniesionym zwycięstwie obrony stawek płacowych i właściwym postępowaniem przy otwarciu klubu, zyskał sobie zaufanie nie tylko hutników, ale i osób z innych środowisk. Taka pozycja społeczna, chociaż uczciwie zasłużona rzetelną pracą, bywa zazwyczaj przedmiotem zazdrości u przyjaciół i co gorsze, jest powodem złości u wrogów. W podobnych sytuacjach Kazik na pewno nie był wyjątkiem tym bardziej, że jego przeciwnicy to ludzie możni na wysokich stanowiskach zawodowych i społecznych. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń, bo oto prezes otrzymuje zawiadomienie o kolejnym zebraniu Zarządu Głównego ZZ, na które jako członek jest zaproszony. Dziwnym się wydało, że plan i tematyka obrad tego zebrania był utrzymany w ścisłej tajemnicy. Dopiero po kilku dniach od powrotu prezesa, dnia 30 sierpnia 1938 roku przed godziną ósmą, prezes nagle zarządził przerwę w pracy. Zapanowało ogólne poruszenie, lecz wszyscy robotnicy bez szemrania podporządkowali się nakazowi i zeszli z warsztatów. Kierując pytający wzrok na prezesa czekali na wyjaśnienia. I nie bez przesady, bo w normalnych warunkach taka przerwa, bywała zwiastunem poważnych wydarzeń. Tym razem też tak było, bo kiedy wszyscy mistrzowie i pomocnicy opuścili stanowiska robocze, prezes zdawałoby się jeszcze na coś wyczekiwał. Wtedy podszedł do niego urzędnik dozorujący pan Chajfec pytając
- panie Dytkowski, co to wszystko ma znaczyć?! Muszę wiedzieć niezwłocznie, tego żąda dyrektor…
- Dowie się pan z treści mojego wystąpienia - przerwał prezes i znów zapanowała cisza.
Kazik zachowując spokój, rozejrzał się po zebranych, po czym wszedł na podium warsztatowe, zdawałoby się spokojnie spojrzał na zegarek i rzekł:
- Koledzy, Obywatele! O godz. 8.00 ogłaszam strajk okupacyjny na 24 godziny! Zapanowała cisza. Przystępujemy do tego strajku na znak protestu przeciwko uchwałom Związku Fabrykantów, który ponownie przygotował zamach na nasze zarobki. Planują obniżki płac wymuszane rosnącym bezrobociem, chociaż produkcja szkła przynosi niemałe, a nawet nadmierne dochody pracodawcom, kosztem naszych sił i naszego zdrowia. To oni zmniejszają obroty gotówki w obiegu i potęgują kryzys gospodarczy kraju, sami godząc w podstawowe interesy państwa! Naszym obowiązkiem obywatelskim jest obrona praw zagwarantowanych ustawą, a ogłoszony strajk niech będzie tego wyrazem! Zarządzam, aby koledzy wyznaczeni do służby wartowniczej, zajęli swoje posterunki! Obowiązkiem wartowników jest: wpuszczanie na teren zakładu wszystkich transportów z zawartością opału i ładunkami innych towarów, oraz blokada towarów i osób z terenu huty. Nie wolno wypuszczać z terenu huty nic i nikogo, za wyjątkiem funkcjonariuszy policji lub wojska. Bliższych informacji wartownikom, udzieli kolega Amer.
- Czy mogę zabrać głos? zapytał hutnik Arasimowicz.
- Teraz nie ma czasu na zabieranie głosu. Sytuacja jest nader poważna. Należy wykonywać zarządzenia w imię naszych dobrze pojętych interesów, proszę zastosować się do tego obowiązku. Mogą mieć miejsce jedynie pytania o charakterze formalnym i nic więcej, odpowiedział prezes.

Kierownik ruchu ciągłego kol. Wołodkiewicz i inne osoby pomocnicze, same zgłosiły się do prezesa po instrukcję dalszego postępowania. Prezes krótko udzielał informacji zgodnie z zasadami instrukcji na okres strajku.
Urzędnik Chajfez po przemówieniu prezesa, pobiegł natychmiast zawiadomić dyrektora Stępińskiego, który jak się okazało telefonicznie powiadomił o wszystkim właścicieli huty i poruszył wszystkie możliwe sprężyny władzy. Jak nas później informował urzędnik Mingałło, dyrektor po rozmowie z księdzem, nerwowo odłożył słuchawkę i wybiegł z biura. Kazał zawieźć się prosto na plebanię. Rezultat interwencji u księdza był taki, że wartownicy z bramy głównej przysłali meldunek, o przyjeździe do biura dowódcy Baonu z sześcioma uzbrojonymi żandarmami. Wieść ta wywołała niepokój i dreszcz strachu. Hutnicy trwożnie spoglądają na prezesa związku, ale on jak zwykle zachowuje spokój. Niebawem powraca Chąjfez i zdradzając wesołe podniecenie powiadamia, że pan prezes proszony jest do biura.
Z uśmieszkiem dodaje: może ktoś jeszcze ma zamiar towarzyszyć prezesowi, to może pójść razem, proszę.
- Tutaj w hucie, podczas strajku, o tym co kto chce i co może, to ja decyduję, panie Chajfez. Następnie spokojnie wydobył zegarek i powiedział: jest godzina 9.45, a więc reagują dość szybko. Zwracając się do Bolesława Amera i Edwarda Zdrojewskiego, rzekł stanowczo: idziemy.

Prezes rozmyślnie nie przekazał ogółowi robotników informacji o tym, że strajk został nakazany przez Zarząd Główny ZZ, aby wiadomość o zamiarze obrony, nie dotarła przedwcześnie tam, gdzie montowano kontratak. Takie utrzymanie tajemnicy było niezbędne z różnych względów. Nie dawało też nikomu szans, na bezpodstawne posądzenia i obawy.
Przed wejściem do biura,, sześciu uzbrojonych żandarmów, z paskami pod brody, stwarzało atmosferę grozy i demonstrowało siłę władzy, ale prezes i jego koledzy nie przelękli się wojskowych.. Śmiało minęli uzbrojonych i zachowując powagę jaką nakazuje charakter powierzonej misji, stanęli przed marsowym obliczem siedzącego za biurkiem oficera i triumfująco spoglądającego dyrektora Stępińskiego.

- Co, wam zachciewa się czerwonego raju! - podniesionym głosem wykrzyknął na powitanie ppułkownik i mierząc delegację groźnym wzrokiem ciągnął dalej. Pachnie Wam bolszewicka Rosja i komunistyczny ustrój? Pamiętajcie, że Rokitno leży w granicach Polski i ja tu sprawuję władzę! Nie pozwolę na żadne strajki okupacyjne i demonstrację bolszewickich praktyk! Moskwa wam nakazała ten strajk, co? Tu oficer przerwał i groźnie spoglądając na prezesa oczekiwał na jego odpowiedź, ale Kazik nie poddał się prowokacji i będąc pewny siebie, odpowiedział spokojnie:

- Pan jest w błędzie panie pułkowniku, nam Warszawa, a nie Moskwa, nakazała strajk okupacyjny, wyjaśnił.
- Aha, rozumiem, odpowiedział pułkownik, to wy już w Warszawie macie swoją jaczejkę komunistyczną... ładne kwiatki. Chyba szczegóły, opowie nam pan w innym lokalu, bez świadków....!
- Nie panie pułkowniku - przerwał Kazik - ten lokal bez świadków niech pan pułkownik zarezerwuje dla tych, którzy pana wprowadzili w błąd, bo ja mogę i będę odpowiadać na pańskie pytania tu, przy świadkach, ale przedtem, proszę zapoznać się z tym pismem.

Nie bez powodów pułkownik był zdumiony śmiałą odpowiedzią prezesa i pewnością siebie, więc gorączkowo chwycił podany mu papier i z ciekawością przebiegł wzrokiem jego treść, a zauważywszy w rogu znak tajności i nadruk Zarządu Głównego ZZ, oraz okrągłą pieczęć z godłem państwowym, a także podpis Malinowskiego, nie miał ju żadnych wątpliwości i nagle zmieniwszy wyraz twarzy rzekł z rezygnacją:
- tak...ja rzeczywiście byłem błędnie poinformowany. Ale dlaczego Związek nie powiadomił o tym miejscowy BBWR, zapytał.
- Dlatego panie pułkowniku, ażeby „Targowica" przedwcześnie nie podnosiła głosu, a Rejtan nie potrzebował rozdzierać szat, odpowiedział prezes.

Pułkownik poruszył się znacząco i groźnie spojrzał na dyrektora Stępińskiego, który, zrobiwszy minę sztubaka pochwyconego na kradzieży, nie starał się nawet tłumaczyć.
- Przepraszam pana - rzekł pułkownik wstając- i podawszy Kazikowi rękę, oddał mu pismo Zarządu Głównego - mówiąc: wybaczy pan, mnie rzeczywiście wprowadzono w błąd i z tego powodu jest mi bardzo przykro. Sprawa wyjaśniona. Popieram waszą walkę i proszę to przekazać hutnikom. Jeżeli by zaszły jakieś trudności i sprzeciwy, proszę zwracać się do mnie bezpośrednio panie prezesie, rzekł pułkownik.

- Dziękuję w imieniu całej załogi huty - rzekł Kazik - sądzę jednak, że taka potrzeba już nie zaistnieje.
Tu prezes ukłonił się grzecznie i wraz z towarzyszącymi mu osobami, opuścił gabinet dyrektora huty. Jak wynikało z przebiegu spotkania, rozmowa dowódcy Baonu z dyrektorem huty nie należała do przyjemnych, bo zaraz, po odejściu delegacji pułkownik wraz z żandarmami, którym nakazał podnieść paski do góry, odjechali do koszar. Później informował mnie pracownik biura Aleksander Mingałło, że wkrótce po opuszczeniu biura przez pułkownika zadzwonił telefon. Dyrektor szybko podniósł słuchawkę i powiedział: znów nockaut, księże doktorze, a po chwili, pułkownik wyjechał już bardzo oburzony do księdza i odłożył słuchawkę. Słychać było nerwowe bieganie po gabinecie, głośne trzaskanie drzwiami i turkot odjeżdżającej w kierunku miasteczka bryczki.

Kazik i tym razem odbierał mnóstwo gratulacji od hutników, a kol. Amer i Zdrojewski, przebieg rozmowy z pułkownikiem przekazywali ogółowi robotników. Odważna i należyta postawa prezesa były przedmiotem rozważań całej załogi. Toteż hutnicy - mając świetną okazję zamierzali opić sukces. Prezes jednak kategorycznie sprzeciwił się urządzaniu takich imprez. Z okazji zwycięstwa - powiedział Kazik - urządzimy wspaniałą ucztę bezalkoholową, na której będziemy się raczyć królewskim przysmakiem i częstować nim tych, którzy pragną widzieć nas pijanych w zakładzie pracy i uczynić z tego donosicielską aferę.
Tym królewskim przysmakiem - mówił dalej prezes - będą śledzie przyprawione oliwą i ziemniaki pieczone na foremszatanie, a napój to herbata z wody źródlanej gotowana w „szklanej bańce", przy otworze na „wannie". Propozycja została przyjęta burzą oklasków. W tym miejscu muszę wyjaśnić, że herbata z wody, takim sposobem ugotowana w ręcznie formowanym ze szkła, dmuchanym naczyniu, smakiem przewyższa nawet rosyjski czaj z tulskiego samowara, a ziemniaki pieczone w tzw. foremszatanie, są smaczniejsze niż świeże z polnego ogniska w czasie wykopek.

Możnaby się domyślać, że rozmowa jaka nastąpiła w związku ze strajkiem, między księdzem Wyrobiszem, a ppłk Koterią, nie należała do przyjemnych. Dowódca Baonu był oburzony na księdza i miał rację, bo zaistniała kompromitacja władzy jest upokarzająca i niedopuszczalna. Jeżeli ksiądz ma jakieś osobiste porachunki z prezesem Dytkowskim, to nie wolno łączyć ich ze sprawami państwa i robić ze mnie pośmiewiska.
Księżulo pienił się i tłumaczył, że to przecież jego wystrychnięto na „dudka” bo nie zawiadomiono o planowanym strajku na terenie, który leży w zakresie jego kompetencji, jako prezesa powiatowego BBWR. Pułkownik jednak, nie dał się przekonać, a oskarżenie prezesa związku uznał, jako złośliwe i słusznie uznane przez hutników jako udaremniony chwyt Targowicy.
Po tym, jeszcze raz odniesionym sukcesie, praca w hucie przebiegała spokojnie. Załoga huty zachowała daleko idącą wstrzemięźliwość demonstracji zwycięstwa, ale solidarnie okazywała jedność. Toteż władze administracyjne huty, wkrótce zauważyły właściwą postawę hutników i zdawałoby się przegraną znosiły godnie, chociaż z nadzieją na odwet. Po zakończeniu akcji, nadano do Zarządu Głównego ZZ w Warszawie depeszę o pomyślnym przebiegu i spokojnym zakończeniu strajku. Odwrotną pocztą otrzymano podziękowanie za sprawne jej przeprowadzenie. Po upływie trzech tygodni Kazik otrzymał pismo, z Zarządu Głównego ZZ. Został w nim oficjalnie powiadomiony, o odwołaniu z członkostwa w Zarządzie Głównym tego Związku bez podania przyczyn. Kazik domyślał się powodów tej decyzji i nie mylił się, bo to ksiądz Doktor domagał się takich ustępstw. Jak się okazało, poruszył on wszystkie sprężyny swoich wpływów, aby chociaż w taki sposób wyhamować jego działalność. Nie zależy mi wcale na tym członkostwie - mówił- lecz wiem już którędy żądło puściło jad!. Pozbawienie członkostwa Zarządu Głównego Kazik przyjął ze spokojem i obojętnością, a zachowanie księdza raczej usposobiło go na wesoło. Jak zawsze w każdą niedzielę wraz z małżonką, zdążał do kościoła, aby w czasie sumy brać czynny udział w śpiewie chóru kościelnego, to zaledwie zespół kilkuosobowy, lecz aktywny i dobrze wyszkolony. Głosami prowadzącymi w nim byli: Kazik, piękny bas baryton, Kazia, jego żona, sopran, Zofia Trojanówna, alt i także Władysław Kozłowski. Ich przepiękne głosy należycie zharmonizowane w śpiewie chóralnym pieściły słuch uczestników nabożeństw i stanowiły o wzorowej obsłudze kościoła na tych terenach. Miejscowi parafianie bardzo wysoko oceniali nasz chór, a postronni, przypadkowo biorący udział w nabożeństwach z ciekawością odwracali głowy, aby ujrzeć tych którzy tak pięknymi głosami współuczestniczą w nabożeństwach. Nasza matka jako członkini III zakonu, uczestniczyła we wszystkich nabożeństwach, a w śpiewanych obowiązkowo. Wtedy miała okazję łączyć modlitwę z głosami swojego syna i synowej. Ale nie tylko ona była urzeczona głosami swych dzieci. Cała rodzina nie wyobrażała sobie obchodu świąt, bez śpiewu Kazika i Kazi. Na ogół hutnicy zdradzali skłonność do śpiewu. Dmuchacze butelek mają nawet zwyczaj śpiewać podczas pracy. Toteż wolny czas w przerwach technologicznych, wykorzystywali na słuchanie brygady rozśpiewanych braci Dębińskich. Przy tej okazji znawcy ręcznego formowania szkła, chętnie przyglądali się mistrzom. Taka forma wypoczynku była praktykowana również dla zaspokojenia ciekawości, bo w procesie dmuchania szkła uwydatniają się zdolności artystyczne jak w muzyce. Stwierdzono nawet, że tak jak u skrzypka jednakowo grającego na swym instrumencie, tak samo nie ma mistrza dmuchacza szkła o jednakowej zręczności i harmonii ruchów, którego można by porównać z innym, wykonującym taką samą czynność. Jako hutnik, także nie byłem wyjątkiem i z przyjemnością przyglądałem się twórczej pracy braci Dębińskich. Tym artystom ręcznego formowania szkła, z tzw. „burgulca" mógł dorównać w Rokitnie tylko jeden mistrz dmuchacz, Ignacy Bader. W naszym tzw. „tafelnickim" mistrzostwie produkcji szkła okiennego na wyróżnienie ładnego „gryfu" /zręcznego układu / w procesie tej pracy zasługiwali: Czesław Kosiński, Władysław Dylewicz, Leon Talma, bracia Klonowscy i Englerhartowie. Dytkowscy natomiast, chociaż produkcję taką wykonywali dobrze, to jednak nie uchodzili za mistrzów o lekkim „gryfie". Nas bowiem więcej niż kunszt dmuchania szkła, interesował handel i przemysł. Ja osobiście dorabiałem prowadząc w Rokitnie sklep spożywczo - cukierniczy, a brat Bogdan, biorąc przykład ze mnie, otwiera również sklepik z konfekcją galanteryjną. Były to nasze uboczne źródła dochodu. Bogdan miał trudności z wynajęciem lokalu do tego rodzaju działalności, więc początkowo jego „interes" mieścił się kątem w moim sklepie.

12. DOM, MOWA OJCZYSTA, WOLNOŚĆ.

Zażywając zasłużonego wypoczynku podczas cyklicznej przerwy w pracy spowodowanej remontem pieca w hucie, dociera do mnie niezwykłe przyjemna wiadomość. Dyrekcja Szkoły Powszechnej informuje mnie, o wyróżnieniu mojego synka za dobrą naukę. Podczas egzaminu nadano mu prawo dalszego kontynuowania nauki w Państwowym Liceum w Krzemieńcu. Była to dla mnie i dla mojej małżonki wielka radość, tym bardziej, że również młodsza córeczka uczyła się podobnie.
Toteż, poruszeni tą wieścią oboje rozpoczęliśmy przygotowanie potrzebnej wyprawki, korzystając z przerwy produkcyjnej w hucie. Byłem obecny w Krzemieńcu, przy składaniu przez syna egzaminów wstępnych. Okazało się, że asystowałem dwóm wyróżnionym. Drugim, okazał się Zbigniew Bursztynowski, syn kolegi, takze hutnika. Egzaminy wypadły dobrze, co oznaczało, że zostali przyjęci do Liceum bez zastrzeżeń. Było to w naszym środowisku wydarzenie, więc na mój powrót z Krzemieńca czekali w Rokitnie bracia i koledzy.
W tym czasie zaistniała nowa sytuacja. Argentyna wybudowała w swoim kraju hutę szkła okiennego i rozpoczęła na terenie Polski werbunek specjalistów, w tym dmuchaczy ręcznego formowania szkła. W tej sprawie do ambasady argentyńskiej w Warszawie udał się nawet Kazimierz Jaworski, a później z kolegami przyszedł do mnie po poradę. Jak wynikało z jego relacji, Argentyna oferowała dobre warunki i wysokie płace, oraz pokrywała koszty podróży.

- Nie podniecajcie się, warunki są oczywiście dobre, ale ja z tego nie skorzystam. Na obczyźnie już byłem i znam tęsknotę za ojczystym krajem i polską mową. Teraz mamy Polskę wolną, moje dzieci uczą się w polskich szkołach, a Zbyszek nosi mundur harcerski i rogatywkę na głowie. Czy mam prawo pozbawiać go tych bezcennych wartości? Nasze dzieci przesadzone na argentyński grunt, szybko zapomną ojczystej mowy, przyjmą obce obyczaje, a polski język zupełnie zniekształcą, a ja takiej straty nie mógłbym już przeżyć. Wolę znosić upokorzenia i szykany we własnym kraju. Razem, czynimy to zresztą godnie i coraz lepiej.
W tym wspólnym układzie uzyskujemy moc, która pozwala nam nawet na przetrwanie najgorszego, tam zaś będziemy osamotnieni.

Po tej rozmowie, nie tylko moi bracia, ale i reszta kolegów odmówiła wyjazdu za ocean. Czy dobrze postąpili słuchając mojej rady? Wkrótce odpowiedziała na to przyszłość, bo wydarzenia na arenie politycznej świata i groźba wojny przekreślała racje moich sentymentów. Po kilku dniach dotarły do nas niemiłe wieści. Pojawił się zdenerwowany Kazik.
- Słuchaj uważnie. Spotkałem się dzisiaj na terenie huty z dyrektorem Stępińskim, który przedstawił mi jakoby„ przyjacielską” propozycję. Panie Dytkowski – mówił -wiem, że jest pan wytypowany przez robotników huty na radnego miasta. Radzę panu po przyjacielsku, niech pan nie podejmuje się tej funkcji.
- To panu dyrektorowi zależy na tym, abym nie został radnym? - zapytał Kazik.

- Pan wie, że nie – odpowiedział.
- Jeżeli nie panu więc komu, skoro to pan proponuje i w dodatku po przyjacielsku? Nie rozumiem również, dlaczego zainteresowana osoba, nie powie mi tego w oczy, nie ujawni powodów ostrzeżenia i w dodatku przedstawia propozycję za pańskim pośrednictwem.
- Nie potrzebuję odpowiadać dlaczego, bo pan sam wie i rozumie.
- Może tak, i właśnie dlatego dobrowolnie nie zrzeknę się kandydatury – powiedziałem stanowczo.
- Pańska nieustępliwość nie zmieni postaci sprawy. Po co panu ten kłopot? Czy panu potrzebna jest dodatkowa praca? Jakie ona przyniesie korzyści? – indagował.
- Hm..., ale nie zrzeknę się – odpowiedziałem stanowczo - Namyśliłem się już i wstydzić się tego nie będę. Co o tym sądzisz?

- Dobrze zrobiłeś Kaziu. Księżulo z BBWR będzie musiał sięgnąć po swoją „władczą” broń – odpowiedziałem.
- Uważasz, że posunie się aż tak daleko?
- Tak, jestem tego pewny – zawyrokowałem.

Nie czekaliśmy długo na spodziewane działania, bo Zarząd ZZ został oficjalnie powiadomiony przez Starostwo, że nie wyraża zgody na kandydaturę Ob. Kazimierza Dytkowskiego na radnego miasta i na jego miejsce wskazuje Ob. Kazimierza Artowicza. Trzeba przyznać, że proboszcz miał dobre rozeznanie środowiska hutników, bo Artowicz był rzeczywiście jednym z najinteligentniejszych wśród nich, ale w łonie swego środowiska, trzymał się zawsze na uboczu. Był cichy, nie udzielał się społecznie, nigdy nie zabierał głosu na zebraniu, nie miał własnego zdania w sprawach zawodowych i publicznych i zgadzał się zawsze z tym, co postanowiła większość. Jednym słowem na radnego, w świetle życzeń księdza doktora nadawał się doskonale. Prezes – rzecz oczywista – nie był przeciwny jego kandydaturze, a innych oponentów powstrzymał. W taki oto sposób Ob. Artowicz został radnym miejskim z ramienia związku zawodowego robotników huty, tylko, że wyboru na to stanowisko dokonała jedna osoba. 
W 1938 roku przypadała dwudziesta rocznica ogłoszenia niepodległości Polski. Z tej okazji zasłużeni obywatele kraju, byli dekorowani odznaczeniami państwowymi. Na nasze miasto przypadły aż cztery brązowe krzyże zasługi. Wnioski do odznaczeń – rzecz oczywista – wystawiał prezes BBWR ks. Dr Wyrobisz. Z przyznanych czterech, na środowisko hutników przypadło trzy. Otrzymali je: Aleksander Arasimowicz, Józef Kopke, i dawny stróż huty Iwan Buńko. Ponadto zasłużonym obywatelem do tego wyróżnienia okazał się pocztylion pan Legenza. Do wiadomości publicznej nie podano za jakie zasługi uhonorowano tych obywateli. Dekoracja, a raczej wręczenie odznaczeń, odbywało się po cichu, w Zarządzie Miasta. Uhonorowany był zawiadamiany, przychodził do biura i odznaczenie otrzymywał. Powodowało to różne domysły i przypuszczenia, z których wynikało, że Arasimowicz został odznaczony rzekomo za pracę społeczną wśród hutników. Stawiano wręcz pytanie konkretne, za jaką działalność i kiedy przejawioną, bo Arasimowicz pracował w Rokitnie zaledwie niepełnych pięć lat. Drugi odznaczony, Ob. Józef Kopke, jako hutnik o średnim stażu pracy, był obywatelem polskim narodowości niemieckiej, społecznie nie udzielał się w ogóle i nikt nawet nie pamięta, aby kiedykolwiek zabierał głos na zebraniu załogi. Nikt zatem, nie mógł doszukać się jego zasług. Szeptem pytano więc za co ten obywatel został odznaczony? Trzecim, jakoby zasłużonym dla środowiska hutników, był gospodarz ze wsi Iwan Buńko, narodowości ukraińskiej, którego wyróżniono ponoć za to, że był pierwszym robotnikiem huty w czasie jej budowy, a później pracował jako stróż nocny. Od czasu naszej niepodległości, Buńko nie pracował w hucie. Jak z tego wynika, uhonorowano go za pracę fizyczną, świadczoną zakładowi jeszcze za cara batiuszki. Czwarty odznaczony, pan Legenza, przybył do naszego miasteczka zaledwie przed kilkoma miesiącami, a jego zawodowym zajęciem świadczonym obywatelom było wyłącznie roznoszenie listów.
Toteż o przyznanych odznaczeniach krążyły różne plotki m.in. i takie, że na przyznanie wyróżnień, decydujący wpływ miały ponoć przystojne żony. Jak wynikało z wypowiedzi najbardziej rozsądnych i uznanych hutników, w miejsce Arasimowicza, winien być odznaczony w pierwszej kolejności prezes Oddziału ZZ. Pozostałe dwa natomiast, powinni otrzymać hutnicy o największym stażu pracy Aleksander lub Józef Kozłowscy, a ponadto stary i zasłużony topiarz szkła Mingałło. Dzięki podejrzanym machinacjom księdza instytucja odznaczeń państwowych stała się powodem licznych i niesmacznych komentarzy. Oprócz oburzonego miasta, najbardziej upośledzono środowisko hutników. Prezes wprawdzie był przeciwny jakimkolwiek osądom tej haniebnej sprawy i nie stawiał jej na porządku dziennym zebrania związkowego, ale w wolnych wnioskach zabrał w tej sprawie głos kol. Bolesław Amer. Chciałem poruszyć sprawę niesprawiedliwej oceny zasług hutników – powiedział. O odznaczeniach państwowych dużo mówi się w hucie i całym miasteczku. Zaistniała sytuacja jest wynikiem decydowania o nas bez nas!. Dużo krąży na ten temat pokątnych pomówień i dlatego chciałbym położyć kres niesmacznym wersjom. Na ocenach naszych zasług, tendencyjnie przypisanych innym osobom, do nieba ktoś jedzie, więc musimy uprzedzić Świętego Piotra, że to grzesznik! Uważam – mówił dalej Amer – że tu chodzi o honor hutników, bo przecież takim podziałem, z pominięciem naszego prezesa jawnie z nas zadrwiono. Musimy ostrzej postawić sprawę, że nic o nas bez nas! /dużo oklasków/ O takich przekonaniach załogi, odnośne władze na wszystkich szczeblach powinny być oficjalnie powiadomione /oklaski stanowiły poparcie wniosku/.
Zaoponował prezes: odrzucam wniosek kol. Amera. Robię to dlatego, że my hutnicy nie zamierzamy spowiadać grzeszników. Uważam koledzy, że nam taka rola wprost nie przystoi. Czynnik nadrzędny posądziłby nas wtedy o wkraczanie w zakres jego kompetencji. Chociaż mamy do tego prawo i obowiązek, takie działanie uważam jednak za niepożądane. Odznaczania, niezależnie od wysokości klas, nadawane przez państwo w uznaniu zasług, są wyróżnieniem poniekąd drugorzędnym.
Pierwszorzędnym i najwyższym uhonorowaniem zasłużonego jest jego zadowolenie z dokonanego czynu. Kol. Amer, ja taką pierwszorzędną i najwyższą nagrodę już mam, bo jestem usatysfakcjonowany i zadowolony z tego co zrobiłem dla was. Zrozumcie koledzy, gdybym nie stawał w waszej obronie i zdradzał wasze interesy, to kompetentni w zakresie przyznawania odznaczeń byliby bardziej zadowoleni, a w uznaniu tego rodzaju „zasług” udekorowanoby moją pierś. Wtedy jednak nie posiadałbym tego pierwszorzędnego wyróżnienia, a w miejscu mojej satysfakcji i zadowolenia pojawiły by się przykre wyrzuty sumienia. Stanowiłoby to obrazę mojego i waszego honoru - rozważcie więc, jak dobrze się stało. Dlatego pragnę, aby ustały wśród was wszelkie posądzenia i rozmowy na ten temat. O cudze grzechy również nie troszczmy się zbytnio, bo Judasz i tak Nieba nie osiągnie /oklaski/.

Wezwanie prezesa tylko pozorny odniosło skutek, bo na wieść o postawie huty, w miasteczku aż huczało, od różnych posądzeń i niesmacznych żartów. Ksiądz proboszcz poinformowany przez swoich donosicieli o przebiegu zebrania, wszelkimi możliwymi środkami starał się hamować nieprzyjemne objawy opinii publicznej dotyczące spraw będących w jego kompetencji. Beształ więc niemiłosiernie niesfornych głosicieli wersji godzących w jego autorytet, a oponentów upokarzał niełaską, co z pozycji jego władzy stanowiło groźną i skuteczną broń. Z miasta docierały wieści, że hutnicy pod przywództwem niesfornego śpiewaka chóru kościelnego, są powodem załamywania się jego autorytetu. Postanowił więc znaleźć słaby punkt niepoprawnego środowiska hutników, aby niespodziewanym atakiem upokorzyć śmiałków. Doszukanie się złych przywar w dużym zespole, nie nastręczało trudności, bo – prawdę mówiąc – hutnicy mieli zwyczaj po każdej wypłacie trochę sobie popić. W każdą sobotę po wypłacie na terenie osiedla spotykały się osoby przy piwie lub „setce”. Nie czynili to wszyscy, ale niektórzy nadużywali alkoholu twierdząc, że należy im się to po ciężkiej pracy. Niemniej jednak jego spożycie nie było tutaj większe niż w innych środowiskach. Takie spotkania towarzyskie i zabawy zazwyczaj miały miejsce w mieszkaniach prywatnych, ale tam nigdy nie dochodziło do nadużycia alkoholu, awantur i bijatyk. Na takich domowych i koleżeńskich przyjęciach, hutnicy mieli zwyczaj śpiewać, w czym wyróżniali się bracia Dębińscy. Pierwszym sygnałem wesołego nastroju po wypłacie, był zawsze śpiew starego Tuza. Tuz pracował w hucie na tzw. „sypce” jako robotnik niewykwalifikowany. Śpiewał po ukraińsku i rosyjsku, bo był jak wielu innych emigrantem. Ten stary dziwak tuż po otrzymaniu wynagrodzenia wypijał „jednego” i ze śpiewem wracał do domu. Śpiewał zawsze ładną piosenkę ale rozpoczynał ją dopiero po znalezieniu się na osiedlu. Jego żona słysząc znajomy głos wychodziła mu naprzeciw i zapraszała podchmielonego do domu. W przypadku, gdy zaproszenie nie zaistniało, pan Tuz śpiewał stojąc pod oknem jeszcze co najmniej przez pół godziny, później zawiedziony nieobecnością żony wracał do miasteczka na „drugiego”. Zwyczajem tego dziwaka było śpiewanie tylko raz w tygodniu i to po wypłacie. Podczas pracy w hucie nikt nigdy nie usłyszał jego melodyjnych pieśni. Z dziedziny dziwactw i nadzwyczajnych wyczynów popełnianych przez hutników będących w stanie nietrzeźwym, jest i taki, zdawałoby się wspaniałomyślny przypadek. Otóż hutnik Rudolf Pleban będący nieco „na gazie” spotkał przypadkowo jakiegoś obdartusa. Zaprowadził go do sklepu odzieżowego i na swój rachunek ubrał w nową bieliznę, ubranie i buty. W małym miasteczku takie przypadki nabierają szybko rozgłosu i zwykle były przypisywane na dobro hutników. Nigdy jednak nie były powodem zakłócenia spokoju publicznego. Najlepiej o tym świadczą notatki w dzienniku służbowym posterunku policji, gdzie brak jest jakiegokolwiek zapisu o złym zachowaniu się hutników. Toteż ogólne zdziwienie i oburzenie wywołały kolejne piętnowanie z ambony kościelnej rzekomego pijaństwa hutniczej braci. Tym razem nasz duszpasterz beształ hutników za niedopuszczalne awantury i burdy uliczne zakłócające spokój publiczny demoralizujące złym przykładem i niewybrednym słownictwem naszą młodzież. Jeżeli u hutników pijaństwo tkwi w tradycji, mówił to niech przynajmniej nie wychodzą z tym gorszącym nawykiem na ulicę naszego spokojnego miasteczka.
Po usłyszeniu tych oszczerstw, długo nie mogłem się uspokoić. No cóż – pomyślałem – widocznie jakaś pijacka awantura musiała mieć miejsce, a ksiądz korzystając z okazji, dał upust umoralniającym pouczeniom, chociaż nie powinien tego robić z ambony. Tak czy inaczej, zaistniały fakt należy sprawdzić. Wracając z kościoła, udałem się niezwłocznie na posterunek policji z prośbą o wyjaśnienie. Informacji udzielił mi dyżurny st. post. Gąsior. Ten funkcjonariusz sprawdził notatki służbowe z poprzedniego tygodnia i oznajmił mi, że zatrzymanymi sprawcami pijackiej awantury, która rzeczywiście miała miejsce w piwiarni Bendera, byli dwaj ładowacze. Pobili oni szewca Rdzanka za pchanie się w ich towarzystwie na tzw. „darmochę”.
- A czy wśród awanturujących się, nie było przypadkiem hutnika? – zapytałem.
- Nie, nie było – brzmiała odpowiedź.
- Chciałbym upewnić się całkowicie panie dyżurny, bo my hutnicy pijaństwo i wszelkie awanturnictwo zwalczamy w ramach przepisów naszego związku. Stosujemy surowe kary we własnym zakresie.
- Nasze protokóły wypadków i awantur są prawdziwe. Żadne z trzech odnotowanych nazwisk nie jest personalią hutnika, brzmiała stanowcza odpowiedź dyżurnego.

Takie informacje policjanta były wystarczającą podstawą do żądania sprostowania i odwołania oszczerstw, więc z niecierpliwością wyczekiwałem kolejnego zebrania związkowego i w jego końcowej fazie, zabrałem głos w tej sprawie w trakcie wolnych wniosków.
- Koleżanki i Koledzy! – powiedziałem donośnym głosem. Wszystkim jest wiadomo, że społeczność hutnicza została obrażona i niesłusznie napiętnowana z ambony kościelnej, za rzekome gorszące młodzież pijackie burdy i awantury. Słysząc te obrzydliwe obelgi, byłem – jak zresztą każdy z nas – do głębi oburzony. Ten karygodny postępek, miejsce i osoba ogłaszająca parafianom kościelne potępienie środowiska hutników, nie dawało mi spokoju. Toteż prosto z kościoła udałem się na posterunek policji, aby sprawdzić nazwiska tych awanturników i zastanowić się w naszym związku jak ich przykładnie ukarać. Okazało się, że hutnicy nie mają z tym nic wspólnego, a awanturę wywołała w krytycznym czasie, grupa obywateli nie zatrudniona w hucie i nie mieszkająca w naszym osiedlu. A więc rzucone na nas oszczerstwa są zmyśloną złośliwością i nie odpowiadają prawdzie! Zresztą podobne wyjaśnienia na policji uzyskałem ongiś w czasie, kiedy z tejże ambony byliśmy besztani, za rzekome kopanie po brzuchu komendanta posterunku policji. Nieżyjący już ówczesny komendant posterunku Matraszek, w rozmowie ze mną kategorycznie zaprzeczył, aby kiedykolwiek był znieważony przez hutników. W swoim czasie wystawił nam nawet bardzo pochlebną opinię. Jak z tego wynika, pierwsza nagonka na hutników była również krzywdząca i tendencyjna, a informacje przekazane z ambony nieprawdziwe. Ksiądz proboszcz w niesłusznym poniewieraniu naszego środowiska, nie operował nazwiskami i używał liczby mnogiej, a więc dopuścił się poniżania wszystkich hutników! Zapytuję, w jakim świetle stawia nas ksiądz przemawiając do wiernych z ambony kościoła? Niech więc tych obrzydliwości złośliwego piętnowania wstydzi się wreszcie sam sprawca, a nie obrażony! /oklaski/ Dlatego w imieniu własnym jak i waszym Koleżanki i Koledzy, z tej oto trybuny związkowej wyrażam głębokie oburzenie i protestuję przeciwko dalszym praktykom poniewierania i zniesławiania parafian! /oklaski/.
Ksiądz dr.Wyrobisz, występuje tu w roli nauczyciela moralności i propagatora cnót obywatelskich, powinien przede wszystkim sam świecić dobrym przykładem. Duszpasterz winien pamiętać, że ambona kościelna nie jest miejscem wyrażania wątpliwych poglądów i nie może służyć wygłaszaniu ani niezasłużonych pochwał, ani też niesłusznych zniesławień. Ta ambona kościelna jest bowiem naszą własnością. My hutnicy wybudowaliśmy ją dla głoszenia słowa Bożego i takim celom powinna ona służyć w przyszłości, o czym ksiądz proboszcz musi pamiętać. My hutnicy, wybudowaliśmy ten kościół na chwałę Bożą i nie pozwolimy, aby stał się miejscem przetargów politycznych i wątpliwych osobistych animozji / burza oklasków świadczyła o poparciu wyrażonego protestu i oburzenia/.

Koledzy spoglądali na mnie z uznaniem, ale jednocześnie z wyrazem współczucia. Takim ostrym postawieniem sprawy, naraziłem się osobie, z którą walka nie jest łatwa i stanowi znaczne zagrożenie. Zdawałem sobie sprawę z uwag i przestróg jakie otrzymałem od przyjaciół hutników. Byłem przygotowany na najgorsze, ale ksiądz nie odważył się reagować. Wprost bał się niepożądanego rozgłosu tej sprawy, który nie usprawiedliwi go i może nawet przynieść klęskę. Zrozumiał, że przeciągnął strunę, więc chociaż pienił się ze złości, wolał udać, że nic nie stało się godnego uwagi. Znamiennym jest, że od tego czasu z ambony nikt już nie posłyszał tak namiętnie głoszonych nagan i pochwał. Księżulo stał się pokorny, udawał obrażonego i czynił wszystko, aby nie pamiętano o proteście nieujarzmionych hutników.

13. SZPIEGOWSKA BRYKA.

Ciężka, niebezpieczna praca w hucie wymagała wypoczynku fizycznego i psychicznego. Ja odprężałem się nieco za ladą sklepową, wyręczając żonę, zmęczoną pracą w domu i sklepie. Szczególnie w dni sobotnich wypłat, przy wzmożonym ruchu, a także w dni jarmarczne, pomoc ta była niezbędna. W czasie takich przesileń przy obsłudze klientów, pracy wystarczało na dwie osoby. Nie zawsze mogłem służyć taką pomocą, więc powoli przyuczałem Zbyszka. Synek odrobiwszy lekcje, właśnie przybył do sklepu. Udzieliłem małemu zastępcy potrzebnych pouczeń i oddaliłem się, aby zażyć spaceru, a następnie snu, bo praca w hucie wymagała pełnej regeneracji sił. Tym razem oczekiwał na mnie interesant. Był nim pan Aleksander Moroźko, którego przed kilkoma miesiącami zwolniono z pracy w biurze huty. Pan Moroźko przywitawszy się, prosił o chwilkę poufnej rozmowy, więc zaprosiłem go do mieszkania.
- Bardzo przepraszam – rzekł na wstępie – zabieram panu cenny czas, ale sprawa moja jest ważna i wymaga ścisłej tajemnicy. Przychodzę do pana gdyż wiem, że pański stosunek do spraw ludzkich, jest najlepszym gwarantem jej zachowania. Pan zna dobrze moją sytuację i nie tylko to, że zostałem skrzywdzony, pan zna całe moje życie. Ja przecież jestem pełnym sierotą. Wie pan, że dawniej pracowałem w Zarządzie Miasta i że tam, także zwolniono mnie z pracy. Wie pan również, że w 1924 roku uciekłem do Rosji, bo myślałem wówczas wyłącznie o poprawieniu mojej sytuacji, ale po kilku miesiącach przekonałem się, że popełniłem błąd … i wróciłem do Rokitna. Odsiedziałem karę za nielegalne przekroczenie granicy i rozpocząłem pracę w Zarządzie Miasta. Tym razem jednak nie na długo, bo trzeba było zrobić miejsce takiemu przybłędzie i dezerterowi jak Stanisław Bracki, który szybko potrafił wkraść się w łaski i poparcie Żydów. To sprzyjało mu w dalszej karierze w tym urzędzie, a ja musiałem ustąpić. Niestety nie miałem nikogo kto mógłby podać mi przyjazną dłoń. Upokorzony uprosiłem o pracę w biurze huty. Pan wie jak ciężko pracowałem na kawałek chleba, ale zżyłem się ze środowiskiem hutników i uważam go za cząstkę samego siebie. Ożeniłem się z Polką, zmieniłem wyznanie wiary i ślub brałem w kościele. Jednym słowem spolonizowałem się i jest mi z tym dobrze. Teraz mam już dwoje dzieci i zdawałoby się, że szczęście trzymam za nogi. Teraz jednak wypowiedziano mi pracę bez podania powodów. Okazało się, że moje stanowisko potrzebne jest dla Aleksandra Mingałły, bo firma jest zobowiązana w stosunku do rodziny Mingałłów. Ich ojciec, topiarz, jakoby coś wie o właściwej przyczynie pożaru huty. Twarde życie jakie mam za sobą nauczyło mnie, że w stosunkach pracy należy samemu zabezpieczyć się przed siłami zła. Tym razem moje wysiłki nie poszły na marne. Wszedłem w posiadanie tajemnic o wielu nadużyciach mojego pracodawcy w stosunku do państwa. Toteż wymówienia pracy nie przyjąłem żądając wyjaśnienia i podania powodów. Dyrektor jednak odmówił uczynienia zadość moim prośbom i wprost mnie wykpił. Nazwał mnie niepoprawnym głupcem. Po upływie jednak ustawowego terminu wypowiedzenia, przyszedłem do pracy. Jak się pan domyśla nie dopuszczono mnie i wyproszono z biura. Cóż w tej sytuacji byłem w stanie uczynić? Po cichutku wyniosłem się, ale na pierwszego zgłosiłem się po wypłatę za nieprzepracowany miesiąc. Wynagrodzenia nie otrzymałem bo nie było mnie na liście. Udałem się więc na rozmowę z dyrektorem. Nie czekałem długo, bo dyrektor widocznie myślał, że przyszedłem błagać o litość i zmierzywszy mnie wzrokiem władcy, czekał na moją wypowiedź.
- Przyszedłem po wypłatę moich wynagrodzeń panie dyrektorze stwierdziłem jednak, że nie umieszczono mnie na liście. Proszę pana o sprostowanie pomyłki.
- Coooo!....., pan chyba oszalał. Przecież stosunek pracy z panem został rozwiązany i wypłacono panu wszelkie należności – oznajmił dyrektor z oburzeniem.
- Ja wcale nie oszalałem panie dyrektorze. Jestem przy zdrowych zmysłach, wypowiedzenie uważam za nieważne i proszę o wypłacenie mi moich poborów – rzekłem spokojnie.
- Jeżeli tak pan uważa, to proszę zaskarżyć nas do sądu, odpowiedział lekceważąco dyrektor.
- Oświadczam panu, że jak ja zaskarżę, to firma zapłaci nie tylko moje należności, ale ponadto grube sumy na skarb państwa, za sprzeniewierzenie, a panu dyrektorowi taka skarga, też na sucho nie ujdzie....
- Coooo!..., przerwał zirytowany dyrektor. Pan jest szantażystą!
- Na jednym wózku jedziemy – odpowiedziałem spokojnie.
- Cóż pan chce u diabła? – krzyknął ze złością.
- Bardzo niewiele panie dyrektorze.
- Co pan wie i czego chce, konkretnie? – padło pytanie.
- Wiem tyle, że wystarczy aby pana zamknięto. Mam wynotowane ważne i interesujące pozycje księgowania, a chcę, aby mi wypłacono pobory i umieszczono na liście wypłat każdego miesiąca, bo ja będę punktualnie przychodził po pieniądze – panie dyrektorze.

Dyrektor milcząc, nerwowo przemierzał gabinet i ostatecznie, zatrzymał się patrząc na mnie z niedowierzaniem, po czym oświadczył pojednawczo:
- Panie Moroźko, a może my się ułożymy...
- Nie panie dyrektorze – odpowiedziałem stanowczo. W żadne układy nie wejdę, bo taki naiwny to ja nie jestem! Wiem także o tym, że pan, będąc na moim miejscu, żądałby więcej, niż postawione przeze mnie warunki.
- No to niech pan idzie do kasy, ale proszę zastanowić się nad moją propozycją, bo byłaby ona korzystniejsza – podkreślił.

I tak to, panie Dytkowski, przychodzę już do kasy przez trzy miesiące i wypłacają mi wynagrodzenie za czas nie przepracowany. Jak z tego wynika, pan dyrektor już coś wymyślił i zastawia na mnie pułapkę. To zmusza mnie, abym zdradził panu tajemnicę firmy „Vitrum” i jej wspólników.

- To co pan powiedział panie Moroźko, jest rzeczywiście bardzo ważne i te tajemne sprawki należy w pełni rozpoznać. Wprawdzie w solidność „Vitrum” nigdy nie wierzyłem, ale niech mi pan zdradzi, co to są za nadużycia.
- To są poważne sumy nie zapłaconych państwu podatków od wynagrodzeń oraz składek ubezpieczeniowych na rzecz Kasy Chorych. Nadużycia polegają na rozmyślnym i celowym ukrywaniu list płacy wynagrodzeń pracowniczych.
W przekupstwie urzędnika w Sarnach, uczestniczył Żyd Szulman, który dawniej trudnił się dostawą opału do huty. 
- Co pan wobec tych nadużyć chce i może uczynić? – zapytałem.
- A co ja mogę? odpowiedział pytaniem i dodał: właśnie przyszedłem prosić o radę, bo zagraża mi niebezpieczeństwo utraty życia!
- Jak to, grożono panu śmiercią?
- Uczyniono propozycję, która równa się śmierci – odpowiedział, opowiem panu w szczegółach:

Nie tak dawno, po niedzielnym nabożeństwie, ksiądz Wyrobisz zaprosił mnie na plebanię. Byłem tym bardzo zdziwiony a nawet zaskoczony, bo dotychczas proboszcz nie zauważał mnie w tłumie wiernych w kościele. Ksiądz z
wyszukaną czułością już na wstępie, wyraził ubolewanie z powodu pozostawania bez pracy, a jednocześnie pocieszył mówiąc, że nad dotkniętymi bezrobociem czuwa opatrzność. Jestem jej rzecznikiem, bo uśmiech szczęścia mogę przekazywać. Słysząc tyle ciepłych słów, wprost nie wierzyłem i nie mogłem zrozumieć, do czego zmierza mój rozmówca, a ksiądz mówił dalej. Mam dla pana dobrą posadę i jest mi bardzo przyjemnie, tą wiadomość przekazać. Otóż dyrektor Stępiński prosił mnie, abym w jego imieniu i firmy "Vitrum", zaproponował panu dobrze płatną posadę w Dermance. Opowiadał mi również, że w swoim czasie był zmuszony wymówić panu pracę w hucie. Jest mi z tego powodu bardzo przykro. Prosząc mnie o pośrednictwo, dyrektor Stępiński oświadczył, że wysoko ceni pańskie zdolności organizacyjne, pracowitość i sumienność. Dlatego w Dermance chciałby mieć dobrego pracownika. No i co pan na to? – postawił pytanie, świdrując mnie swoim przenikliwym wzrokiem. 
Domyśla się pan – mówił dalej Moroźko – że potokiem słów księdza i rutyną wymowy i gestami byłem wprost wytrącony z równowagi i zmieszałem się. Zrazu nie wiedziałem co odpowiedzieć i ścisnęło mnie w gardle, jakaś nieznana siła szeptała mi: trzymaj się, bo tu kryje się fałsz i obłuda!
Toteż już odważniej ale bardzo niedokładnie odpowiedziałem, że to jest daleko od domu, muszę jeszcze pomyśleć i porozumieć się....
- Pan zamierza jeszcze namyślać się? – przerwał wyrażając zdziwienie ksiądz i dodał nie spuszczając mnie z oczu: myślałem, że zrobię panu przyjemność. Śledził każdy mój ruch i czekał. Ja jednak trwałem w milczeniu i nie wyobrażam sobie teraz jak to wypadło. No, trudno - powiedział – jednak nie radzę panu zwlekać, bo to naprawdę dobra okazja i może umknąć sprzed nosa. W dzisiejszych czasach taka posada – perswadował, to skarb.

Moje zachowanie musiało wypaść dziwnie, ale jakoś obroniłem się, bo w podstępnej grze czułem wyraźnie zamach na moje życie! – wyznał Moroźko.

- To co pan opowiada jest intrygujące, ale wydaje się, że niezwykłością wydarzeń jest pan przewrażliwiony. Ja nie widzę w tej propozycji zagrożenia życia. Należałoby zastanowić się, co kryje zagadkowa propozycja księdza, bo Stępiński swoją porażkę z panem, nie miał powodów zdradzać księdzu – zastrzegłem.
- Dzieje się wręcz odwrotnie, mój panie – zaoponował Moroźko. Ksiądz wie o wszystkim, znane są mu wszystkie sprzeniewierzenia firmy „Vitrum” w stosunku do skarbu państwa. Bierze on w tych machinacjach bezpośredni udział, wykorzystując stosunki i nacisk na władzę i prowadzi sprytna dyplomację. Czerpie z takich działań korzyści, na równi ze Stępińskim. Ujawnienie tych tajemnic godzi nie tylko w ciemne interesy firmy, ale również w reputację interesów księdza, na równi z dyrektorem Stępińskim.
- To bardzo ciężkie oskarżenie, jakie ma pan na to dowody? – zapytałem.
- Otóż to mój panie....! W rękach zdawałoby się żądne, ale wynotowałem pozycje księgowania, a nie da się je wyrąbać nawet siekierą. Są one tak zagadkowe, że tylko skorumpowani kontrolerzy uznają je za realne. Trzeba panu wiedzieć, że firma „Vitrum”, w celu ukrycia swoich rzeczywistych dochodów dla zmniejszenia podatku dochodowego, utrzymuje fikcyjny etat „naczelnego
dyrektora firmy” z wynagrodzeniem miesięcznym około 40.000 zł! Tym naczelnym, jest jakiś wpływowy, lecz zbankrutowany hrabia, który nigdy nie był w żadnej z hut firmy, lecz za to otrzymuje swoją prowizję, każdego miesiąca podpisuje listę płacy, a niekiedy pro forma inne pisma. Reszta kwitowanej sumy przeznaczona jest dla różnych Stępińskich, Wyrobiszów, Forajsenów i innych. Ci zaangażowani w korupcji służalcy, w obronie własnej skóry, nie cofną się przed niczym. Tam gdzie chodzi o ujawnienie brudnych machinacji i to przez takiego szaraczka jak Moroźko, który odważył się wykraść tajemnicę i grozi kompromitacją. Najprościej unieszkodliwić go, trupy przecież milczą.
- Rozumiem..., ale gdzie dopatruje się pan tej śmiertelnej pułapki? – zapytałem.
- To jest bardzo proste – tłumaczył Moroźko. Dermanka leży tuż przy granicy państwa, w głuchym ostępie leśnym w powiecie Kostopol. Kopalnię kaoliny prowadzi tam spółka żydowska, w której firma „Vitrum” ma ponad 50 % udziałów i finansuje to intratne przedsiębiorstwo. Ci uprzywilejowani dobroczyńcy, proponują mi tam zatrudnienie nie z litości nad biednym bezrobotnym, lecz w celu dokonania zbrodni doskonałej, by pozbyć się niebezpiecznego wroga, który odkrył ich tajemne przestępstwa. Gdybym zgodził się na ich propozycję i objął proponowaną posadę, to wkrótce dowiedziałby się pan, że pracownik kopalni kaoliny w Dermance Aleksander Moroźko, uległ nieszczęśliwemu wypadkowi przy pracy na skutek własnej nieuwagi i poniósł śmierć na miejscu. W ten najprostszy i najtańszy sposób zażegnałoby grożące niebezpieczeństwo. Nasza władza nawet nie odważyłaby się robić dochodzenia, bo to wydałoby się głupie, tylko ksiądz Wyrobisz demonstracyjnie wypowiedziałby z ambony kilka słów współczucia i może nawet uczyniłby łaskę odprawiając mszę żałobną za duszę nieszczęśnika, nie biorąc od wdowy opłaty za fatygę...! Ale Moroźko doświadczony trudnościami życia i utratą zaufania, ośmielił się nie przyjąć posady stanowiącej „ pułapkę” i postanowił pokrzyżować podstępne plany zmówionych przeciwko niemu nieprzyjaciół.
- Do księdza już nie pójdę, mówił dalej Moroźko. Nie chcę patrzeć na jego wężowe oczy i widzieć ten drgający nerw na jego szczęce. Boję się tego duchownego. Zamówię wizytę u Stępińskiego i powiem mu, że odmawiam przyjęcia proponowanej przez księdza posady. Że czynię to za pośrednictwem dyrektora, bo nie chcę zdradzać proboszczowi znanych mi tajemnic. Domyśla się pan, jaki charakter może przybrać taka rozmowa ze Stępińskim. Powiem mu również, że wszelkie próby zamachu na moje życie, nie odniosą skutku, bo swoje zeznania w tej sprawie spisałem i złożyłem do depozytu osoby pewnej i niezależnej od firmy „Vitrum”. Rozumie pan również, że wtajemniczenie osoby niezależnej od firmy, jest sposobem na wykluczenie podejrzeń powierzenia tajemnicy, któremuś z Dytkowskich. Zrobiłem to w tym celu, aby ewentualne dociekania w tej sprawie odwrócić i upozorować, że 
tajemnica nie została ujawniona nikomu.
- Rozumiem, ale czym ja posłużę się w razie zaistnienia potrzeby udzielenia panu pomocy – zapytałem.
- Moje zeznanie sporządziłem w dwóch egzemplarzach i złożyłem w depozyt w zalakowanych kopertach. W przypadku zamachu na moje życie, pan taką kopertę otrzyma natychmiast. Do braci Dytkowskich mam zaufanie i wiem, że postąpi pan zgodnie z prawem i nakazem sumienia. Nie pozwoli pan aby moje dzieci pozostały bez opieki – powiedział Moroźko z przekonaniem i najwyższą powagą.
- Kto jest depozytariuszem tej cennej tajemnicy? – zapytałem.
- Jest nim bardzo zaufany człowiek, pan inż. Zawijenko.
- Dokonał pan dobrego wyboru powierzając dokument tej osobie.
- Uważam, że w naszym miasteczku trafniej nie można było postąpić. Pan raczył to potwierdzić, to bardzo dobrze. Teraz już mam pewność i czekam jedynie na wizytę u dyrektora huty. Przepraszam za zabranie tak wiele cennego czasu. Dla dobra sprawy od dziś zachowujemy się tak, jakby współdziałanie między nami nie istniało – powiedział Moroźko i pożegnawszy się – oddalił.

Jak stwierdziłem później, Moroźko postąpił tak, jak zamierzał. Nadal otrzymywał wynagrodzenie w hucie za nie przepracowany czas, o czym wiedziałem tylko ja. Moroźko odkrył tylko jedną z wielu wilczych ścieżek, ale nie unieszkodliwił drapieżników. Następnego dnia siedziałem prawie bezczynnie za ladą sklepu i oglądałem świat przez szybę wystawową.
Obserwując ruch uliczny ujrzałem pędzący wehikuł dyrektora Stępińskiego, a tymczasem do sklepu wszedł brat Janek.
- Spójrz – zauważył ułan rezerwista – jak on często gania te bułanki, jak zawsze śpieszy się, po co i dokąd? Mógłby wcześniej wyjeżdżać do przyjaciół i kasyna. Zauważyłem nawet, że kiedy jedzie do lasu za wieś, to także goni konie, co zastanawia mnie najbardziej. Na te leśne wycieczki nigdy nie zabiera ze sobą małżonki, nikt jej tam dotąd nie widział. Sprawdzę to, bo w stronę Kobyły, gdzie jeździ zwykle dyrektor, wybieram się właśnie na grzyby.
- To niezły pomysł Janku, sprawdź, co tak często robi w lesie samotnik dyrektor i dlaczego zawsze tak się śpieszy.
- Załatwione, pojadę na rowerze bocznymi ścieżkami i obejrzę wszystko na miejscu – upewnił mnie Janek.

Minął kolejny pracowity tydzień i zbliżała się wyczekiwana niedziela. Miałem zwyczaj po nabożeństwie odwiedzać rodziców. Teraz mieszkali oni we własnym domku, w nowej części miasteczka. Kiedy wyszedłem z kościoła, zagadnął mnie Wincenty Kuty, współwłaściciel warsztatu stolarskiego, grzecznie przywitał i złożył gratulacje.
- To jakaś pomyłka panie Wincenty, niczego nie wygrałem na loterii.
- Właśnie, że wygrał pan i główna wygrana padła na pańskie nazwisko. Tylko nie na loterii, lecz na trybunie robotników huty i to z tego tytułu należą się panu gratulacje.
- Uprzejmie dziękuję panie Wincenty, ale z tą główną wygraną to pan przesadził.
- To nie przesada panie Jerzy, gratulacje i jeszcze raz gratulacje. Zdobycie się na tak śmiałe, publiczne zaatakowanie księdza doktora i nazwanie po imieniu jego niecnych pomówień z ambony, naprawdę graniczy z wyjątkową odwagą. Pan na tej trybunie zademonstrował siłę prawdy i śmiałą obronę honoru hutników, bezpodstawnie zniesławionych przez autorytet, który swą złośliwością sam siebie poniża. Pan okazał się silniejszy niż ksiądz na ambonie i tu tkwi pana największa zasługa.
- Przesada panie Wincenty. Niech pan zważy, że to nie ja, lecz hutnicy posiadają siłę, z którą również ksiądz musi się liczyć. Gdyby nie oni, nikt by mnie nie pomógł i leżałbym na deskach.
- Słusznie panie Jerzy, hutnicy stanowią siłę, ale właściwe jej wykorzystanie do pana należało. Dzisiaj całe miasteczko mówi tylko o hucie i o tym, że nareszcie znalazł się ktoś odważny, kto tak skutecznie poskromił wszechwładnego i nieuczciwego proboszcza. Teraz zachowuje się on grzecznie, cicho i potulnie, jak uczniak zbity po łapach i tym właśnie przysłużył się pan społeczeństwu, panie Jerzy.
- Słyszałem, że ponoć ksiądz, już odchodzi od nas, ale czy to prawda, zapytałem zmieniając nieco temat.
- Taką pogłoskę to chyba on sam puścił w obieg – rzekł Kuty. Powiedział jakoby, że to co należało zrobić w naszej parafii, on już dokonał, teraz ma prawo do awansu i nie będzie dalej marnować się w takiej dziurze jak Rokitno. Opinie o porażce stara się tłumić w zarodku, aby nie nabrała rozgłosu, ale kuria biskupia i tak już wie co powinna wiedzieć.
- Słyszałem, że ma odejść na kapelana KOPu? czy to prawda?
- Tak by to wyglądało, bo nawet zamiast sutanny płaszcz wojskowy z dystynkcjami kapitana wdziewa, ale moim zdaniem jest to tylko gra pozorów.
- Czy ksiądz takich argumentów używa w swojej obronie? – zapytałem.
- Tak, tylko nieoficjalnie, już nie z ambony, ale przez tubę zależnych od siebie sługusów, czynią to oni bardzo ostrożnie, gdyż zawsze spotykają zdecydowany sprzeciw parafian. Mówię to aby pana zorientować Panie Jerzy, bo ksiądz Wyrobisz wcale nie zamierza opuścić Rokitna, tylko celowo stwarza takie pozory. Mam do pana zaufanie i muszę poinformować, że ja z ramienia Stronnictwa Ludowego Piast, mam obowiązek obserwowania poczynań tego księdza. Na Rokitno i okolicę jestem pełnomocnikiem tej organizacji, a ten proboszcz, zawsze staje po przeciwnej stronie naszej działalności i bardzo nam przeszkadza. Pełniąc funkcję przewodniczącego BBWR, kompromituje kościół i daje dowody nie licujące z działalnością osoby duchownej. Mając silne poparcie firmy „Vitrum” i miejscowego „kahału” uczynił z siebie nieposkromionego działacza powiatu. Najgorsze jest to, że ten duchowny, dla swoich prywatnych, egoistycznych celów i własnego wygodnictwa, sutannę i ambonę wykorzystuje jako narzędzie walki, a z parafian uczynił tarczę obrony i poparcia brudnych poczynań. Stąd wynika mój obowiązek obserwacji tego doktora obojga praw, który wykonuję już od dłuższego czasu. Pan nawet nie wyobraża sobie wagę przysługi, jaką uczynił naszej organizacji swoim rzeczowym wystąpieniem i to z trybuny robotników huty! My także pańską wypowiedź doceniliśmy i na naszą pomoc, zawsze może pan liczyć. Musi pan wiedzieć, panie Jerzy, że to, co zostało skrytykowane, dotyczy nie tylko widocznej, moralno – politycznej strony działalności księdza, lecz również tej drugiej, ukrytej, dotyczącej materialnych źródeł jego tajemnych dochodów. W tej dziedzinie ksiądz już dawno wszedł w kolizję z prawem i dobrymi obyczajami, o czym pan zapewne jeszcze nic nie wie.
Domyśla się pan zapewne, mówił dalej Kuty, że ksiądz Wyrobisz świadcząc usługi firmie „Vitrum” nie robił tego bezinteresownie. Tu bowiem wchodzi w grę nie tylko układ robotnik – pracodawca, ale i przedsiębiorca – państwo. Nie wiem co panu jest wiadome, o różnych grach i naciskach kapitału na gospodarkę państwa i urzędników sprawujących władzę. W tych ciemnych machinacjach na naszym terenie, bierze czynny udział ksiądz Wyrobisz, a specjalnością jego jest, stwarzanie podatnego gruntu wśród urzędników wyznaczonych do korumpowania. Kapitałowi żydowskiemu na tym zależy, więc dobrze opłaca i korumpuje sługusów i otacza opieką swej potęgi. Dam panu przykład takiej praktyki. Otóż ksiądz Wyrobisz występujący jako proboszcz parafii nadgranicznej, rzekomo w trosce o zatrudnienie parafian zamieszkałych nad granicą wystarał się w GISZ o pozwolenie na otwarcie kopalni kaoliny w Dermance. Jak panu wiadomo, teren, na którym znajdują się złoża tego surowca, przylega bezpośrednio do granicy. Dlatego eksploatacja złóż może odbywać się tylko za zgodą najwyższej władzy wojskowej. Ale ksiądz Wyrobisz takie pozwolenie zdobył, a spółka żydowska dobrze opłaciła mu jego przysługę. Pan swoim wystąpieniem nieświadomie uderzył w tarczę, nie znając sił jakie ona zasłania i naraził się na poważne niebezpieczeństwo, którego nie należy lekceważyć. Ażeby skutecznie bronić się przed ich odwetem i atakami, należy dobrze poznać nieprzyjaciela i źródła jego siły. Trzeba jednak wiedzieć, że nasz proboszcz, całą posiadaną wiedzę, tytuły naukowe, inteligencję, zdolności organizacyjne, szerokie stosunki z władzami i kapitałem, nie wykorzystuje dla dobra społeczeństwa i wiernych, a wręcz na odwrót, społeczeństwo i parafian eksploatuje dla własnych korzyści materialnych i egoistycznych celów. Jego sutanna duszpasterska i stanowisko społeczne, stanowią tylko altruistyczną tarczę, za którą kryje się właściwe oblicze zdrajcy sprawy narodowej. Ten rzekomo opatrznościowy działacz, tak silnie umocnił się u władz powiatowych i wojewódzkich, w dowództwie KOP-u i GISZ-u, że potrafi niewygodnych dla siebie urzędników usuwać, a wojskowym powodować przeniesienie służbowe. Dowodem jego machinacji są m.in. przeniesienia st. przod. Książka, burmistrza miasteczka pana Bolesława Wojtkiewicza, a ostatnio ppłk. Kotarby i st. sierż. Lewandowskiego. Takie panowanie silnej ręki, obecnie ma miejsce w naszym Zarządzie Miasta. Jak panu wiadomo, po śmierci śp. Konrada Baranowskiego, funkcję burmistrza pełnił pan Wojtkiewicz, lecz musiał to stanowisko opuścić na rzecz zgłoszonego przez księdza Hilarego Ostrowskiego. Ten przestępca pracował przedtem w Zarządzie Miasta i ukrywał się pod przybranym nazwiskiem, Stanisława Bratskiego. W tym czasie, zdradzając interes własnego narodu, wkradł się on w łaski "„kahału" i przeszedł na jego służbę. Przypadek zrządził, że przestępca został wykryty. Bratskiego aresztowano i osadzono w więzieniu za sprzeniewierzenie mienia państwowego, defraudację, dezercję z wojska i przywłaszczenie obcego nazwiska, groziła mu nawet duża kara. Z pomocą jednak przybyli „zacni” obywatele, a sprawę obrony wziął w swoje ręce ks. dr Wyrobisz. Przebieg tego procesu nie jest panu znany, jednak wiadomo, że vel Stanisław Bratski został uniewinniony, zrehabilitowany i powrócił do rodowego nazwiska jako Hilary Ostrowski. Obecnie, przez jawne poparcie naszego proboszcza, jest burmistrzem miasta Rokitno. Ten fakt mówi sam za siebie, bo ks. Wyrobisz, biorąc w obronę dezertera, nie miał na celu ratowania zbłąkanej owieczki i przywrócenie jej kościołowi, bo vel Bratski nigdy do kościoła nie chodził, a jako Hilarego Ostrowskiego też nie widziano go wśród wiernych. Ksiądz doktor wiedział o tym, ale jemu nie chodziło o nawrócenie duszyczki tylko, o zaufanego i uległego człowieka na stanowisku w Urzędzie Miasta. Musi pan wiedzieć, że zarówno wielki kapitał żydowski w Polsce, jak i mały, drobnomieszczański, występujący w ramach „kahału”, mają na celu tylko zysk, poprzez maksymalny wyzysk robotników i chłopów. Dlatego tak usilnie dążą do osłabienia sił strzegących interesów naszego państwa i zwalczających wyzysk jak: związek zawodowy hutników, organizacje chłopskie przy SL „Piast”. Takiego księdza Wyrobisza, z jego chorobliwą ambicją wszechwładzy, kapitał żydowski potrafi jednak nagiąć i uczynić podatnym narzędziem realizacji swoich celów. Utrzymanie takiego układu leży w orbicie ich władzy, a sprzeciw, nawet najsłuszniejszy potrafią unieszkodliwić.

- Panie Wincenty, a czy wie pan w jaki sposób „kahał” oddziaływuje na organizacje robotnicze i chłopskie?
- W taki, że na swoich usługach posiada skorumpowanych urzędników i działaczy społecznych, którzy starają się osłabić każdy autorytet biorący udział w obronie wyzyskiwanych – odpowiedział.
- Jak to wygląda w praktyce „kahału”?
- „Kahał” prowadzi walkę z polskim rzemiosłem i przejawami inicjatyw dotyczących zakładania spółdzielni. Uważają oni, że wszelka działalność podnosząca świadomość „gojów” godzi w ich interes, walczą więc wszelkimi metodami nie przebierając w środkach. Podam panu przykład metody uprawianej przez żydowskiego pracodawcę, wykorzystującego chłoporobotnika. Otóż znany panu Żyd Gołubowicz, kierownik miejscowego tartaku, zaprowadził taki zwyczaj, że przyjmowany do pracy chłop ze wsi, musiał przynieść prezent w postaci koszyka jaj lub tłustego koguta. Kto ośmieli się takiej grzeczności nie uczynić, do pracy nie był przyjmowany. Obecnie, na skutek zastoju i bezrobocia, Gołubowicz często wypowiada pracę tylko dlatego, aby po pewnym czasie przyjąć znów odprawioną osobę i otrzymać grzecznościowy prezent. Kiedyś specjalnie podstawiłem takiego chłoporobotnika, aby przekonać się o stosowanych przez Żyda praktykach i złożyć skargę do proboszcza. W rezultacie ksiądz rozgniewał się na biedaka. Ja nie rabin i nie mam wpływu na Żyda, odpowiedział rozgniewany. Pokrzywdzony chłop nie znalazł posłuchania u doktora praw, bo to nie leżało w jego kompetencji. Zupełnie inaczej zareagował ten sam autorytet, kiedy Żyd wniósł do niego skargę na Mazura, który porzucił pracę u wyzyskiwacza, podjął się sam obróbki materiału tarcicowego i w dodatku sam dostarczał go rzemiosłu, robiąc tym konkurencję Żydowi. Za taki przejaw samodzielności wkrótce został ukarany jak za nielegalną działalność, a jego inicjator napiętnowany z ambony jako heretyk. Dowodem służby Żydom, jest i taki obrazek, który można oglądać w każdą sobotę wieczorem, kiedy to żydowski fryzjer Frydman zdąża na plebanię, aby ogolić brodę wielebnemu. Jego walizka zawsze jest napełniona, i zawiera nie tylko potrzebne przyrządy. Mamy wprawdzie w naszym miasteczku, aż trzy chrześcijańskie fryzjernie, Ratajskiego, Obermajera i Goluba, ale nasz proboszcz nieustannie woli Żyda. Wie pan, myślałem nad możliwością użycia polskiego golibrody przez rabina, ale takich błędów i występków w narodowym odczuciu potrzeby solidarności między Żydami nie ma. Prowadzony przeze mnie i mojego brata warsztat meblarski – mówił Kuty – jest oparty na klienteli chrześcijańskiej, nawet mieszkańców Sarn, ale nigdy nie miałem zamówienia naszego księdza. On bowiem swoje potrzeby zawsze lokuje u żydowskiego partacza Klejmana. Przy tak jawnej współpracy z siłami godzącymi w nasz interes narodowy, ksiądz doktor przywłaszcza sobie zasługi uczciwych obywateli, a ich przywódców stara się zniesławić i usunąć, bo oni stanowią dla niego groźbę zdemaskowania jego chorobliwych celów obłudy i zdrady. Pan swoim wystąpieniem dokonał wyłomu w twierdzy wroga, ale nie obalił jej. Nieprzyjaciel jest silny i bezwzględny, więc musi pan poznać jego słabe strony i tworzywo z jakiego zbudował twierdzę, którą pan nieświadomie zaatakował. W tym celu, podzieliłem się z panem swoim rozpoznaniem i uprzedzam, aby pan strzegł się tego „jezuity”. Robię to między innymi i dlatego, że proboszcz przyjaźni się z waszym dyrektorem huty, a takie objawy nie dzieją się bez przyczyny.

Oszołomiony naraz tyloma wiadomościami o niechwalebnej działalności naszego duszpasterza nie znalazłem spokoju nawet w ciepłej atmosferze rodzicielskiego domu. Mimo woli byłem smutny i zamyślony. Ojczulek pytająco spojrzał na mnie i zapytał z cicha, czy aby mi co nie dolega? Skłamałem mówiąc, że czuję się przemęczony i pożegnałem rodziców udając się na rozmyślanie do własnego domu. W hucie pracowałem na jednej zmianie z Kazikiem, a po fajrancie zeszliśmy się aby pomówić o stosunkach polsko – niemieckich i niewyraźnej sytuacji związanej z zatargiem o tzw. „korytarz”. Stawiane warunki przez Hitlera i Ribentropa, nasuwały groźbę wojny.
I tak oto podczas rozmowy dwóch braci, trzeci brat wpada jak burza i podniesionym głosem oznajmia:
- Mamy go! Przechwyciłem zdrajcę na gorącym uczynku! Mamy niebezpiecznego szpiega! – krzyczał zadyszany szybkim biegiem Janek. Zagadkową wiadomość przyjęliśmy ze spokojem i rezerwą. Kazik nie zadawał pytań, czekając na uspokojenie się Janka, a ja zacząłem domyślać się wyników obserwacji Stępińskiego.
- Uspokój się Janku i mów do rzeczy, kogo mamy? – zapytałem.
- Wyśledziłem Stępińskiego, to szpieg niemiecki – mówił już spokojnie Janek. Jak ci przyrzekłem, rozpocząłem obserwację od jego wyjazdu z miasta. Kiedy bryką ruszył w kierunku lasu, szybko pomknąłem za nim na rowerze i dopędziłem skracając drogę ścieżkami. Obserwowałem Stępińskiego z daleka, jadąc dróżkami znanymi tylko grzybiarzom. Zauważyłem,że raptownie skręcił w gęsty zagajnik. Była to ślepa dróżka w zaroślach azalii, więc ukryłem rower i cicho podczołgałem się w kierunku pojazdu. Serce waliło mnie jak młotem, gdy ujrzałem Stępińskiego. Stał koło bryczki i rozglądał się jak gdyby coś przeczuwał, wreszcie wziął do ręki czarną walizeczkę. Uszedł kilka kroków i znów stanął nasłuchując. Po pewnym czasie, ruszył śmiało w zarośla w kierunku wzgórka na polance pod Kobyłą. Na skraju polanki ponownie zatrzymał się i wyjąwszy lornetkę, obserwował przyległy teren. Ustawił walizkę na kłodzie i zaczął manipulować aparaturą. Widziałem dobrze każdy jego ruch. Spojrzał na zegarek, założył słuchawki na uszy. Było tak cicho, że słyszałem nawet bicie własnego serca. Nagle usłyszałem głos wywoławczy.... ale niestety nie zrozumiały dla mnie, bo Stępiński mówił po niemiecku. W pewnym momencie przerwał, znów spojrzał na zegarek i ponownie, ale znacznie ciszej nadawał treść przekazu. Niestety z usłyszanych dźwięków nie zrozumiałem niczego. Rozmowa trwała około ośmiu minut, po czym szpieg zdjął słuchawki i raptownie zaczął składać aparat. Teraz poruszał się szybciej i mniej ostrożnie, udając się do czekającej w zaroślach bryczki. Zauważyłem, że woźnica był już przygotowany do odjazdu, a konie były zawrócone do drogi. Na widok wracającego szefa, Kufeld podniósł tylko siedzenie, aby ułatwić włożenie i ukrycie czarnej walizki. Stępiński bez słowa zajął swoje miejsce na tylnym siedzeniu i zdawał się być bardzo zamyślony. Konie ruszyły z kopyta i tak oto nasz dyrektor poważnej firmy „Vitrum”, zażywszy świeżego powietrza, wracał do swych zajęć, a woźnica jak zwykle głośno popędzał kasztanki. Wreszcie rozpoznaliśmy cel zagadkowych wycieczek pana dyrektora udającego się bez małżonki do uroczyska pod Kobyłą. Teraz wiemy z kim mamy do czynienia, nareszcie wyłazi szydło z worka.
- Co robimy dalej?
- Spokojnie, to dopiero początek naszej akcji – zauważył Kazik
- Przypilnujemy amatora świeżego powietrza razem z Kazikem – mówił Janek – a ubezwładnionego i związanego razem z Kufeltem, dostarczymy jego własną bryczką, prosto do dowódcy Baonu.
- Tylko tym razem nie do kasyna oficerskiego, lecz do zakratowanej piwnicy pod pałacem Rozenberga – uzupełnił Janek.

Stanowczo nie zgodziłem się na samodzielną akcję. Uznałem, że mogą to uczynić tyko fachowcy. Należałoby porozumieć się w tej sprawie z komórką kontrwywiadu lub komendą nadrzędną KOP. Szkoda, że znajomi nam oficerowie kpt. Gdesz i ppłk. Kotarba zostali przeniesieni, bo wiemy już, że obecny dowódca Baonu mjr. Rzepa nagina się do woli Wyrobiszów. Chociaż mamy mamy już wiele dowodów dziwnej gry ze strony księdza, ale posądzanie go o zdradę i szpiegostwo nie mieściło mi się w głowie.

- Słuchajcie więc moi bracia. Pozory mylą, więc sprawa szpiegostwa na rzecz innego państwa wymaga szczególnej uwagi i wnikliwości. Musimy być dociekliwi ale bardzo ostrożni. Należy obserwować wszystkie osoby mogące brać udział w tej niebezpiecznej grze. Najpierw ocenimy Stępińskiego. Wiemy, że kupił pojazd i konie wyjazdowe jak żaden inny jego poprzednik. Kto by się domyślił, że używa je do tak niecnych celów? Już przedtem zastanawialiśmy się, dlaczego firma toleruje takie luksusy dyrektora? Teraz już wiemy, że Stępiński szantażuje swoich pracodawców i nie liczy się z ich zdaniem. Jego postępowanie, od początku obecności w Rokitnie wydawało się podejrzane. Odprawił tak dobrego koniucha jakim był Kostia Bertasz, a na jego miejsce przyjął Niemca Kufelta. Teraz już rozumiemy, dlaczego tego dokonał. Odznaczenie państwowe otrzymał Niemiec, Kopke. Teraz już wiemy, że dyrektor, wystawiając wniosek w tej sprawie, zjednał sobie i mobilizował do współpracy Niemców. Taki wniosek musiał jednak podpisać ks. Wyrobisz.

W tym ciągu zdarzeń najważniejszą jest jednak szczególna przyjaźń Stępińskiego jako szpiega, z naszym księdzem. Później zauważamy jak szybko wszedł do towarzystwa oficerów KOP-u i nieustannie uczestniczył we wszystkich imprezach urządzanych w kasynie oficerskim. Ważna jest również, niczym nie uzasadniona jego wizyta na terenie budujących się umocnień obronnych pod Sarnami.
Uznaliśmy, że wszystkie te poczynania były celowe, a sekundował im zawsze nasz ksiądz, którego nie można przecież posądzać o niewiedzę i nieznajomość charakteru pracy lokalnych elit. Dodajmy do tego służbowe przeniesieniem st. przod. Książka, uprzytomnijmy sobie, kto spowodował w ostatnim czasie odejście z Rokitna najzdolniejszych i najbardziej aktywnych oficerów sztabowych? Komu zależało na tym, aby tych funkcjonariuszy usunąć, a pozostawić takich bałwanów jak Dunikowski i przod. Sośnierz.
Dzisiaj słusznie stwierdzamy, że w tak ważnej dla państwa sprawie nie ma z kim współpracować, aby usunąć niebezpieczne zagrożenia. Naradźmy się, co dalej w tej sytuacji robić.

Braciom oświadczyłem, że to co wiemy we trzech, należy utrzymać w ścisłej tajemnicy. W tym czasie skomunikuję się z płk. Szyszko-Bohuszem w Łachowie i uzyskam fachową poradę.
Jednak już następnego dnia - a było to 01.09.1939 roku - dotarła do nas przykra wiadomość, o napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę. Rozpoczęły się działania wojenne na całej długości granicy, łącznie z wolnym miastem Gdańsk. Kontakt z płk. Szyszko-Bohuszem stał się w takiej sytuacji niemożliwy. Zawiedziony niepowodzeniem, udałem się bezpośrednio do kpt. Chomicza w Sarnach. Wysłuchał mnie uważnie i tylko znacząco pokiwał głową. Nic z tego drogi kolego – powiedział. Nasza służba kontrwywiadu jest teraz bardzo zajęta i nie mogłaby podjąć działań na terenie Rokitna, bez wiedzy dowódcy waszej jednostki KOP, a to, jak wynika z twoich wypowiedzi nie jest wskazane. Ponadto, muszę ci ujawnić, że na terenie całego kraju, przed rozpoczęciem działań wojennych pochwyciliśmy na gorącym uczynku setki podobnych szpiegów i nie zostali oni ukarani tylko dlatego, aby nie rozdrażniać Niemców. To jest przykre drogi kolego, ale pomimo najszczerszych chęci, niewiele mogę ci pomóc.
Wobec takiej sytuacji do domu wróciłem zrozpaczony i nie informowałem braci o fiasku mojej misji. Może i źle zrobiłem, bo gdyby Janek dowiedział się o tym, to ze Stępińskim rozprawiłby się sam. Już przedtem prosił mnie o pozwolenie załatwienia tej sprawy w pojedynkę i obiecywał, że Stępińskiemu sprawi taką łaźnię, że serce wycieknie mu z galot.
W tym czasie nastąpiła mobilizacja młodych roczników rezerwy i brat Władysław ruszył na wojnę. Nas, starszych braci mobilizacja jeszcze nie objęła. Do Rokitna przywieziono kilkudziesięciu jeńców wojennych. Z bólem serca słuchaliśmy komunikatów z frontu. Donoszono w nich o dużych stratach wyrządzonych przez lotnictwo nieprzyjacielskie i zbliżanie się Niemców ku stolicy. Do Rokitna napływali pierwsi uciekinierzy z terenów objętych działaniami wojennymi. Byli to przeważnie osoby, którzy posiadali krewnych w miasteczku i jego okolicach. Wszyscy opowiadali o okropnościach wojny i podziwiali spokój, jaki jeszcze można było zażywać w naszym miłym zakątku. Przybyli także uciekinierzy-hutnicy z Piotrkowa. Teraz każdy dzień przynosił coraz smutniejsze wiadomości z frontu, m. in. o poddaniu się walecznie broniącej się załogi Westerplatte. Niepokoiło mnie ogromnie, że sojusznicy zachodni nie przychodzą nam z pomocą, przecież nasza bohatersko broniąca się armia ponosi już tak dotkliwe straty. Słuchaliśmy również pocieszających przemówień o przeciwnatarciach, przygotowanych na lądzie i morzu przez dwa sojusznicze mocarstwa. Miały one położyć kres początkowym sukcesom Hitlera i odwrócić kartę naszych początkowych niepowodzeń. Były to jednak tylko słowa, bo obiecywana pomoc nie nadchodziła. Nie przypuszczaliśmy również, że zbliża się do nas fatalny dzień 17 września. W tym to dniu, o godz 8.30 zostałem powiadomiony, że wojska sowieckie przekroczyły naszą granicę i wkrótce pojawią się w Rokitnie. Natychmiast zaalarmowałem braci i kolegów, którzy zgłosili się bezzwłocznie z rowerami i pełnym ekwipunkiem do podróży. O gadz 9.20 pożegnałem się z żoną i dziećmi, ruszając na czele kilkunastoosobowej grupy hutników w kierunku Sarn. Wszyscy byliśmy na rowerach, z zapasem żywności na dłuższą podróż. W grupie tej było nas pięciu braci Dytkowskich: Jerzy, Kazimierz, Jan, Bogdan i Tomasz, bo Władysław w tym czasie był już na wojnie. Przy torze kolejowym za miastem, dołączyliśmy do wycofującego się Baonu KOP. Przy wojsku był także w pełnym składzie posterunek policji i zaledwie dwóch mieszkańców nowej części miasta. Tymi uchodźcami byli pan Harsfinkiel – kierownik tartaku i pan Gogolwski. Spodziewałem się jeszcze innych, więc rozglądałem się w nadziei zobaczenia księdza i burmistrza, ale na próżno. Oni nie potrzebowali troszczyć się zmianą władzy. Do Sarn przybyliśmy przed wieczorem. Wśród władz miasta i wojska zauważyłem duże zaniepokojenie. Było nam ogromnie przykro, że w dowództwie garnizonu nie można było uzyskać informacji odnośnie przydziału do jakiejkolwiek jednostki wojskowej. Panowie Harsfinkiel i Gogolewski towarzyszyli nam, ale przybyli tu nie do wojska, wkrótce, wraz z innymi uciekinierami udali się za Bug.
Przemęczeni podróżą i rozgoryczeni beznadziejnością sytuacji, skierowaliśmy się całą grupą na skraj miasta, do znajomego osadnika pana Zalewskiego. Prowadził on gospodarkę na końcu wsi Sarny przy szosie w kierunku twierdzy Straszów, obok mostu na Słuczy. Pan Zalewski twierdził, że umocnienie w Straszowie będzie się bronić i w razie zbliżania się wojsk sowieckich nastąpi bój. Ugościł on nas wszystkich i na nocleg zaprowadził do stodoły, na siano. Ułożyłem się obok braci, ale podniecony sytuacją jakoś nie mogłem zasnąć, rozmyślałem. Zerwałem się słysząc od strony szosy podejrzany ruch pojazdów konnych. Wiedziony ciekawością poszedszedłem do bramy. Zastałem tam już pana Zalewskiego, który poinformował mnie, że to co widać na szosie to wycofująca się załoga twierdzy. Przez kilka godzin obserwowaliśmy ciągnące na zachód tabory wojskowe.

- Co tu się dzieje? – zapytałem? Czyżby wojsko nasze nie może bronić się nawet w twierdzy?
- Tak by to wyglądało – rzekł pan Zalewski – bo wycofują się pod osłoną nocy omijając miasto. Chcą ukryć przed ludnością fakt, że sowieci dźgają nas w plecy.
Było już po północy, kiedy powtórnie udałem się na spoczynek. Tak mijał w napięciu czas, pełen zawodu, goryczy, bólu i bezsilności wobec wroga. Zbliżał się pamiętny dzień 17 września 1939 roku. Pomimo zmęczenia i późnej pory, nie mogłem zasnąć do świtu. Rano pani Zalewska zaprosiła nas na śniadanie. Po posiłku, wsiadamy na rowery i znów jedziemy do koszar. Tym razem zastaję kpt. Chomicza. Ten znakomity oficer, zawsze wesoły, pełen werwy życiowej, humoru i żołnierskiego dowcipu, teraz wydał mi się bardzo przygnębiony, przygasły i smutny. Na powitanie powiódł po grupie wzrokiem pełnym smutku i rezygnacji. Wydało się, że on raczej wszystkich żegna, nie wita. Ból ścisnął gardło, zrobiło mi się dziwnie przykro. Kapitan widocznie to zauważył, bo podszedł do mnie i poufale, biorąc pod ramię odprowadził na stronę, aby bracia nie słyszeli... Po coś ty przyprowadził braci i tych hutników? Nic tu po was. Wczoraj w nocy bolszewicy zajęli Równe. Idą Niemcom z pomocą, aby wziąć nas w dwa ognie i dobić! W tej sytuacji nie jesteśmy w stanie stawiać jakiegokolwiek oporu, bo równałoby się to samobójstwu. Wracajcie do Rokita… bo ty drogi kolego, wśród robotników teraz właśnie jesteś najbardziej potrzebny. Tam wywalczysz więcej swoją obecnością, niż uzbrojeni żołnierze na froncie. Czy zrozumiałeś mnie?
Po tej przykrej rozmowie z oficerem byłem załamany. Teraz znów decyzja należy do mnie – pomyślałem – ale jakże przykra...! Odruchowo spojrzałem na braci. Stwierdziłem, że są zdenerwowani, ale pełni nadziei, że moja poufna rozmowa z kapitanem rozwiąże problem ich przydziału do wojska i uzyskania należytego uzbrojenia, a tymczasem....działo się wręcz odwrotnie. Byli pewni, że kapitan jako dowódca musiał przekazać mi jakąś ważną i konkretną decyzję, więc czekali na rozkaz utkwiwszy we mnie pytające spojrzenia.
- Wracamy do Rokitna – odpowiedziałem stanowczo. Nie będzie przydziału do woja i nie będzie boju. Spojrzeli po sobie pytająco i z niedowierzaniem kręcili głowami. Zrozumcie koledzy – nie mamy czym się bronić. Obecnie jesteśmy okrążeni przez nieprzyjaciół, ze wszystkich stron. Naszą najskuteczniejszą bronią w tych warunkach, jest trwanie wśród swoich rodzin i utrzymywanie naszej polskiej tożsamości – powiedziałem z mocą.
Nasze patriotyczne trwanie – mówiłem dalej – należy rozumieć jako rozkaz i wykonać go solennie. Wszyscy jesteśmy Polakami i takimi pozostaniemy, a ze swej świadomości i serca musimy wykrzesać tyle mocy, aby starczyło dla wzbudzenia innych kolegów, którzy w czasie okupacji będą stygnąć i zapominać o roli naszego posłannictwa!
Większość z nas była świadoma, że powoli tracimy nadzieję do walki z wrogiem, przynajmniej teraz. Milczenie które zapadło, pierwszy przerwał małomówny Tomek. Ja nie nadaję się do takiej pokojowej walki. Jerzy, pozwól mi pozostać w jednostce liniowej, abym mógł bić się z bronią w ręku – prosił.
- A gdzie jest taka formacja bojowa, która ma broń dla ciebie? – zapytałem.
- Na stacji zatrzymała się wycofana z umocnień straszowskich grupa, w której znalazł się, znajomy z macierzystego pułku porucznik. Obiecał przyjąć mnie i uzbroić – odpowiedział Tomek.
- Nikogo nie zamierzam powstrzymywać siłą. Każdy z was ma prawo dysponować sobą, wedle swego uznania, bo wie najlepiej, do jakiego rodzaju walki, w tej niezmiernie ważnej próbie sił Polaków – nadaje się.

Rezultat był taki, że obok Tomka znaleźli się jeszcze Janek i Bogdan, którzy z tą jednostką, odjechali wkrótce w kierunku Kowla. Ja natomiast, z Kazikiem i kolegami, przygotowywałem powrót do Rokitna. Poleciłem aby zaczekać na wkroczenie wojsk sowieckich do miasta i zorientować się, o ich stosunku do ludności. Taką informację można by wykorzystać po powrocie do domu. W Sarnach krążyły wieści, że wkroczenie wojsk sowieckich może nastąpić dopiero jutro lub pojutrze. W tych warunkach należało jeszcze raz skorzystać z gościnności pana Zalewskiego. Toteż przed udaniem się na nocleg do stodoły, chciałem jeszcze pożegnać kpt. Chomicza i przy tej okazji skorzystać z jego przyjacielskich rad. W tym celu natychmiast udałem się do koszar, ale tu poinformowano mnie o zgrozo, że kapitan nie żyje...! Ta przykra wiadomość wpłynęła na mnie destrukcyjnie i przygnębiająco. Ten wspaniały oficer nie miał jednak dość sił, aby przetrwać klęskę Polski i sam, wystrzałem z pistoletu pozbawił się życia...! Ciała samobójcy nie widziałem, bo natychmiast usunięto je z biura koszar. Teraz w ogromnym smutku, odtworzyłem z pamięci to co przed kilkoma zaledwie godzinami oficer ten opowiedział mi i nakazał. Uświadomiłem sobie, że wszystko co wtedy mówił brzmiało jak t e s t a m e n t, którego należy bezwzględnie w y k o n a ć !!!

14. SWOBODA NA BAGNETACH.

Dnia 19 września w godzinach popołudniowych, czołówka wojsk sowieckich, wkroczyła do Sarn od strony Niemowicz. Ceremonii powitalnych nie widziałem, bo wojsko przechodziło w szyku bojowym, a dowództwo sowieckie żądało, aby Polacy złożyli broń i przekazali władzę administracyjną przed wkroczeniem sił głównych. Nakazany tryb przejęcia władzy, miał być dowodem uzyskania upragnionej wolności przez rzekomo ciemiężoną polskim faszyzmem ludność ukraińską i żydowską, jeszcze przed przyniesieniem tzw. „swobody na sztykach”. Widzieliśmy tylko, jak polscy policjanci maszerowali z rękami splecionymi na karkach, przez całe miasto, a Żydzi i Ukraińcy specjalnie poustawiani na chodnikach, przy jezdni - wykrzykiwali: „Precz z faszyzmem”! Widziałem także jak pewna Żydówka, widocznie specjalnie przebrana w łachmany, pluła w twarz maszerującym policjantom. Na zapowiadaną ceremonię oficjalnego powitania „oswobodzicieli” nie czekałem. Zdobyłem informację, że odbędzie się ono później, gdyż wkroczenie wojsk sowieckich do Sarn ma nastąpić z dwóch kierunków po liniach kolejowych, tj. od Równego i Łunińca, natomiast kierunek Rokitno będzie wolny. Wobec opóźnienia się wojsk z Łunińca, oficjalne powitanie z przemówieniem, zostało przesunięte na dzień następny. W tym czasie władzę przejmowano pod Niemowiczami na linii kolejowej od Równego. Jak się później okazało, natarcie z dwóch kierunków miało na celu uniknięcie spodziewanego ataku z umocnień w Straszowie, obejścia twierdzy od tyłu i odcięcia broniącej się załodze drogi odwrotu. Informacje te odpowiadały prawdzie, bo w powrotnej drodze do Rokitna nie spotkaliśmy sowieckich oddziałów. W domu witano nas z radością, ale i obawą przed represjami jakich spodziewano się od nowej władzy. Informowano nas, że w miasteczku specjalnego powitania „oswobodzicieli” nie było. W koszarach KOP-u zakwaterowała się jednostka o charakterze milicyjnym. Żołnierze tej jednostki poza służbą, włóczą się po miasteczku i wykupują masowo towary, a w aptekach lekarstwa. Robią to także inni funkcjonariusze władzy sowieckiej, oraz cała ludność zaalarmowana brakiem towarów powszechnego użytku, a przede wszystkim żywności. Pieniądzem obiegowym stał się rubel, na równi z naszą złotówką. Żona poinformowała mnie, że na skutek dużego popytu i masowego wykupu, pozbyła się wszystkich zapasów. Dla własnych potrzeb zdołała pozostawić kilka kilogramów landryn, bo cukru już nigdzie nie ma. W ten sposób sklep mój, mimowolnie został zlikwidowany, z powodu dużego popytu i zupełnego braku źródeł zaopatrzenia. W moim przedsięwzięciu handlowym raptownie nastąpiła zmiana, bo za wartościowe towary, nabyłem bezwartościową gotówkę sowiecką. Wśród hutników pierwszymi entuzjastami władzy bolszewików, okazali się Rosjanie: Pietrow, bracia Babielow, Kowalczuk – cieśla ze wsi, oraz Władykowie, a z Polaków Aleksander Arasimowicz – donosiciel księdza Wyrobisza, Franciszek także Franciszek Dylewicz. Wśród Żydów z miasteczka najbardziej aktywnymi i oddanymi zwolennikami władzy robotniczo-chłopskiej okazali się: znany nam Gołod, wszyscy Frajermanowie, Kacenelson, Chajfec z huty i córka żydowskiego skrzypka Kamińska. Na ogół cała ludność żydowska, nagle przejawiła ogromny entuzjazm do władz okupacyjnych ze wschodu. Dało się także zauważyć, że robotnicy huty jak i chłopi wioskowi z nieufnością spoglądali na wczorajszych wyzyskiwaczy i łupieżców, dziś mieniącymi się być wyznawcami głoszonej przez bolszewików idei równości i sprawiedliwości społecznej. Zagadkową wydało się także i mnie, tak szybkie przystosowanie się gminy żydowskiej do nowych warunków politycznych. Dnia 21 września zwołano pierwszy oficjalny wiec robotników huty w hali fabrycznej. Zgromadzenie zagaił zasłużony zwolennik robotniczy A. Arasimowicz. Przemawiał również po rosyjsku oficer czerwonej armii, tzw. „dokładczik po sobranii” / prelegent/. Na wstępie wyjaśniał powody wkroczenia sowieckich wojsk na nasze tereny. Powiedział m. in., że nas „posłała siuda wyższoje komandowanije” / najwyższa władza wojskowa /. Posłała nas po to, aby „pryniesti swobodu na sztykach Zapadnoj Ukrainie i Zapadnoj Biełorusii” i wyzwolić ciemiężone narody od wyzysku kapitalistów i ucisku „biełopanow. My idąc was oswobodzić – mówił oficer – nie robiliśmy tego z pobudek zaborczych, a z nakazu i założeń komunistycznej partii bolszewików! Powiedział: "Nas „naprawiło siuda wyższoje komandirowanije, nas posłał siuda mudryj Stalin"! My wyzwoliliśmy robotników i chłopów tych ziem spod szlacheckiego jarzma polskich panów, którym mało było Zachodniej Ukrainy i Białorusi, bo pchali się jeszcze, aby „zachwatit starynnyj giermanskij gorod Dancig”” / stare niemieckie miasto Gdańsk/. I dlatego my przyszliśmy z pomocą Niemcom i będziemy im pomagać, aby nie dopuścić do polskiego ucisku niemieckiej mniejszości Gdańska!
Po oficerze, który nie uzyskał oklasków, przemawiał sowiecki politruk Pińczuk. Jego wypowiedź była tak poniżająca i obraźliwa, pełna obelg kierowanych na Polskę i jej rząd, że w rezultacie przyniosła obrzydzenie i ogólne zniechęcenie słuchaczy, którzy po cichu opuszczali lokal zebrania. Następnego dnia był zorganizowany duży wiec pod gołym niebem, obok stacji kolejowej. Tam przemawiał jakiś wojskowy prelegent. Pokazywał on uniesiony do góry wielki portret Stalina i wygłaszał wyuczoną na pamięć bałwochwalczą treść rzekomych zalet, talentu i doskonałości, oraz niewyobrażalnego rozumu „geniusza ludzkości” jakiego ma do swej dyspozycji partia i ludzkość! Po zawodowym prelegencie zabierał głos jakiś przybłąkany towarzysz Sabli. Mienił się on być komunistycznym więźniem polskim, lecz jego przemówienie, też nie odniosło pożądanego skutku.
Na trzeci dzień po naszym powrocie, nagle zjawił się Janek i Bogdan. Opowiadali, że ich jednostka pod Kowlem poddała się bez boju sowietom, bo znaleźli się w okrążeniu. Jako cywilom udało się im ulotnić. W niewoli pozostał tylko Tomek, który był już umundurowany. Przypomniałem im poradę jaką udzieliłem im w Sarnach o niezwłocznym powrocie do domu i zaleciłem zgłoszenie się do pracy w hucie i spokojne zachowanie.

Dnia 23 września aresztowano Kazika, na stacji. Żadnych powodów nie podano i od nikogo nie można było dowiedzieć się, gdzie znajduje się aresztowany. Znamiennym jest to, że w ustroju sowieckim informacji o aresztowanym nie udziela się, a dla zatarcia śladu po zaginionym, zatrzymania zawsze dokonuje władza wojskowa, która rzekomo obwinionego wywozi w nieznanym kierunku. Tak właśnie stało się z Kazikiem. Wiedziałem, że tacy aresztowani muszą znajdować się w powiecie, aż do momentu zakończenia śledztwa i przesiadywać w miejscowym NKWD, które mieści się w dawnym areszcie w Sarnach. Aby dowiedzieć się cokolwiek w jego sprawie, zwróciłem się o poradę do naszego, zdawałoby się przychylnego robotnikom, nowego dyrektora huty Pietra Szewczuka. Ten jednak, gdy zorientował się o kogo idzie, odpowiedział z uśmiechem: „kto u rodnoj matiery naszoł sia” /kto u rodzonej matki znalazł się/ temu nie należy już pomagać i nie chciał więcej rozmawiać na ten temat.
Takie bowiem były zasady polityczne władzy bolszewików w wielkim kraju rad. Bolszewicy twierdzili, że zawsze wszyscy obywatele są pod jej opieką. „Włast znajet czto diełajet” / władza wie co robi / i na tym koniec. Dalsze stawianie pytań pod adresem władzy uważano za niepożądane wstecznictwo. W takich warunkach należało działać samemu. Aby dowiedzieć się za co Kazika uwięziono i co należy przedsięwziąć w jego obronie, pojechałem do Sarn i przy tej okazji zabrałem ze sobą pakunek z bielizną i żywnością. W biurze NKWD poinformowano mnie, że takowy rzeczywiście jest aresztantem, ale wizyta może mieć miejsce dopiero po zakończeniu śledztwa, a paczkę z bielizną i żywnością mogę przekazać teraz, pisząc na niej imię i nazwisko aresztowanego i nic więcej. Uczyniłem tak dokładnie według otrzymanych pouczeń i wyszedłem z biura. Kiedy znalazłem się na ulicy wśród tłumu interesantów w tej co ja sprawie, poinformowałem ich, jak należy postąpić, aby paczki trafiły do aresztowanych. Okazało się, że zebrani nie wszyscy znali język rosyjski, więc prosili mnie, abym pomógł im w opisywaniu ich paczek. Świadcząc taką przysługę jednocześnie dowiedziałem się, ilu naszych działaczy Polaków przesiaduje w tym areszcie. Interesanci stojąc na chodniku tuż przy jezdni, jednocześnie spoglądali w jedno ze środkowych okien aresztu. Jak stwierdziłem ukazywał się w nim kolejno jeden z aresztowanych. Takim sposobem niektórzy widzieli już swoich bliskich, a ja będąc w nadziei zobaczenia brata – pisząc adresy na paczkach – wprost odruchowo odwracałem głowę w kierunku okna. Podsuwano mi coraz to inną paczkę do zaadresowania, podając nazwiska, a ja pisałem i wciąż spoglądałem na budynek. Pewna pani podając mi paczkę prosiła, abym wpisał nazwiskoWładysław Dytkowski. Ach tak.... to i on jest tu? – zapytałem. Znam pani męża – powiedziałem – wkreślając znane mi nazwisko policjanta, spojrzałem na okno i zdawało mi się, że zobaczyłem Kazika. Widziałem go wyraźnie, bo dawał mi jakiś znak ręką i zniknął. Właśnie kończyłem adresowanie i chciałem opowiedzieć nieznajomej w jakich okolicznościach poznałem jej męża, kiedy niespodziewanie doskoczył do mnie bojec z karabinem na gotuj broń i wezwał abym szedł przed nim. Okazało się, że jestem aresztowany. Mało było jednego – pomyślałem- to będzie nas dwóch. Kiedy przyprowadzono mnie do biura NKWD, naczelnik zmierzył mnie zimnym wzrokiem i po chwili zapytał:
- Gdzie macie ten rysunek coście zrobili z naszego aresztu?
- Ja nic nie rysowałem obywatelu naczelniku! – odpowiedziałem.
- Jak to nie? Przecież rysowaliście budynek i okno o czym doniesiono mi przed chwilą. Wy przecież dobrze mówicie po rosyjsku to tym bardziej powinniście wiedzieć, że nie wolno robić rysunków z obiektów wojskowych – krzyczał naczelnik.
- To jakieś nieporozumienie obywatelu naczelniku, ja przez cały czas pisałem jedynie adresy na paczkach po rosyjsku, aby tym sposobem przyjść z pomocą i pomóc NKWD, a wy posądzacie mnie o rysowanie i zatrzymujecie…, tłumaczyłem się. 
- O właśnie, umiecie nawet pisać po rosyjsku, powinniście więc wiedzieć, że nie należy pomagać rodzinom aresztowanych policjantów, bo pomoc dla NKWD, polega nie na informowaniu, ale na odmowie pisania im czegokolwiek, czy zrozumieliście mnie? 
- Teraz już wiem obywatelu naczelniku, ale wybaczcie, bo mnie o tym nikt dotychczas jeszcze nie poinformował.
- Jeżeli już wiecie, to jesteście wolni i możecie wracać do domu.

Ukłoniłem się więc naczelnikowi i opuściłem budynek urzędu..... Udało się pomyślałem, ale to należy zawdzięczać wyłącznie dobrej znajomości języka rosyjskiego. Pomyślałem, że taki sposób odwiedzin powiatowego NKWD bez złych konsekwencji, to chyba nie lada szczęście. Teraz już wiem dlaczego władza sowiecka posługuje się zasadą „nikamu nie wieri” / nikomu nie wierz/, albo nie pomagaj i nie współczuj bliźnim, bądź obojętnym i zimnym na cierpienia innych, bo na takich założeniach jest budowany jej autorytet!
Teraz wiem także, że do całkowitego załamania psychicznego człowieka i zniszczenia w nim wszelkich ludzkich odruchów w stosunku do tzw. „niebłagonadiożnych”, czyli nas, jako podbitego elementu etnicznego – taka metoda jest gwarantem utrzymania steru władzy. Kazik jednak widział mnie i paczkę otrzymał. On wiedział najlepiej, że nic więcej zrobić nie mogłem i z takim przeświadczeniem wróciłem do domu.

Po uruchomieniu produkcji w hucie, praca przebiegała bardzo opieszale i pomimo nagonki do zwiększenia wydajności, robotnicy zachowywali się odwrotnie. Dopiero teraz każdy hutnik zrozumiał cel zwiększenia wydajności. Zamiast korzyści robotnik nabywał jedynie gar wymuszonego mozołu i nic więcej. Największym problemem władzy sowietów stał się kompletny brak żywności. Na skutek nikłej podaży, na rynku już nic kupić nie można. Po prostu nie ma czym zasilać organizmu, aby wykonać wyśrubowane normy produkcyjne. Tymczasem przedstawiciel tzw. „Stiekolnogo Gubtrestu” z Kijowa, coraz więcej nakazywał, a jeszcze więcej obiecywał, ale nic nie dawał. Kłamał, że obecny zastój podaży towarów jest rzekomo spowodowany polskimi wąskotorowymi liniami kolejowymi, które już wkrótce zostaną przystosowane do szerokiego obowiązującego w Rosji radzieckiej toru. Wtedy – jak się wyraził - „budiet wsiego mnogo” Doceniając powagę osoby i instytucję jaką reprezentował, słowom należało wierzyć. Wkrótce jednak stwierdzono, że ten sam poważny przedstawiciel, w czasie tak obiecującego przemówienia do hutników, posyłał na wieś portiera Bartosza z pieniędzmi i nakazem zakupu każdej ilości jaj dla potrzeb własnych w Kijowie. Ten fakt mówił sam za siebie, informował o stanie produkcji żywności w bogatej niegdyś Rosji, ujawniał również bezczelne kłamstwa „towarzysza”, bądź co bądź przedstawiciela poważnej instytucji rządowej.
Takie i temu podobne, jaskrawe okłamywanie ludności, spotykało się teraz na każdym kroku. Urzędujący obecnie dyrektor huty Petro Szewczuk, to zagorzały Stalinowiec i bezwzględny wykonawca odgórnych nakazów. Był wychowankiem kołchozu z podstawowym wykształceniem. Kolektyw hutników wydał mu się obcy i wrogi reżimowi. Ten ogłupiony wyznawca idei, której nie rozumiał, upatrywał we wszystkim i omal w każdym hutniku Polaku, co najmniej wroga ludu! Stępiński, z uwagi na znajomość języka rosyjskiego, został jego zastępcą, a raczej skromnym tłumaczem obowiązującej dokumentacji. Aleksander Arasimowicz z ramienia dyrekcji pełnił proforma funkcję przedstawiciela ogółu robotników, bo w rzeczywistości był wykorzystywany do udzielania informacji o hutnikach Polakach, bo to właśnie było głównym punktem zainteresowania „oswobodzicieli”.
Hutnicy pozostający pod okupacją hitlerowską w kraju, podobnie nie mieli łatwego życia. Toteż, otumanieni propagandą radiową, o rzekomym „Eldorado” na terenach włączonych do Związku Sowieckiego, zaczęli po cichu przedzierać się przez linię demarkacyjną na Bugu i przybywać do Rokitna. W pierwszej kolejności pojawili się komuniści, którzy odsiadując wyroki w więzieniach we Wronkach i Rawiczu, po zajęciu tych miast przez Niemców, zostali obdarowani wolnością i przekazani sprzymierzeńcom wschodnim. Było wśród nich dwóch Żydów z Rokitna i jeden Ukrainiec znany pod nazwiskiem Sabli, a także hutnik z Piotrkowa, niejaki Romanowski, z żoną i nieletnią córką. Małżonkowie Romanowscy byli wykorzystywani przez „towarzyszy” do najbardziej podłej i najbrutalniejszej roboty politycznej, do poniewierania naszej godności narodowej i bezczeszczenia tradycji. Było to ogromnie bolesne, a jednocześnie przerażające, uwidaczniało do czego może posunąć się przewrotność ludzka. Romanowski na wszystkich organizowanych przez władze zebraniach zabierał głos i zawsze krytykował wszystko co polskie i wszystko to co stanowi naszą świętość narodową. Mieszkał z rodziną kątem u swojego kuzyna Jana Majera i nie pracował, bo jego zajęciem była służba wrogowi przeciwko narodowi, z którego sam się wywodził. Jego bezczelność przekraczała wszelkie granice, nawet najbardziej wyrafinowanej podłości. Demonstrował kilkakrotnie na zebraniu robotników huty, jak do niego rzekomo strzelano. Krzyczał i groził, że odnajdzie tego zacofanego i podłego sługusa kapitalizmu i przykładnie ukarze. Musicie zapamiętać sobie - wrzeszczał – że minęły bezpowrotnie czasy szlacheckiej samowoli, kiedy dla zabawy strzelano do człowieka jak do psa. Ja nie po to siedziałem w więzieniach polskich jaśniepanów, aby wokół mnie dziś – kiedy władza radziecka darzy wolnością – świstały złowrogie kule faszystowskie! Swą groźbę Romanowski powtarzał kilkakrotnie na ogólnym zebraniu robotników huty. Skłoniło mnie to, abym zapytał się kol. Majera, czy rzeczywiście słyszane były jakieś strzały, i z jakiego powodu ten daleki kuzyn tak namiętnie uskarża się na swój los.
- To kłamstwo – powiedział zapytany. Przecież wiedziałbym coś o tym. Te jego groźby, to jest tylko chwyt propagandowy.
Romanowski przeliczył się, bo hutników w Rokitnie nie można łatwo przestraszyć – mówił Majer.
Podobnie bezczelnie popisywała się jego małżonka na zebraniach publicznych kobiet, gdzie zawsze zabierała głos opowiadając jak to…
…Niezmiernie przesycona burżujka idąc ulicą ze swoim rozgrymaszonym dzieckiem, raczyła go bananem, aby uciszyć jego nietaktowne zachowanie się w miejscu publicznym. Burżujskie pachole przyzwyczajone do zbytku, rzuciło owoc w błoto. Spostrzegła to idąca za nią biedna robotnica niosąca swoje wynędzniałe niemowlę, więc czym prędzej podniosła z ziemi banan i otarłszy go z nieczystości, podała swemu zgłodniałemu dziecku. Tak to wygląda stosunek burżuja do biednego robotnika, ale my w Związku Radzieckim odwróciliśmy kartę dziejów i nie pozwolimy lokajom burżuazji zepchnąć się z raz zajętego stanowiska itd. Bajeczka ta była powtarzana na wielu zebraniach agitacyjnych i dlatego stała się przyczyna przezwiskiem jej głosicielki. Od tej pory hutnicy nadali Romanowskiej ksywę „Towarzyszka Bananowa”, a Romanowski jako mąż, stał się „Bananem”.
W warunkach stosowania różnorakich form nacisku i zmuszania do uległości obywateli okupowanego kraju, tacy „Bananowie” i im podobne przybłędy, znajdowali u Sowietów warunki do próżniaczego życia i pole do złośliwego wyżywania się. Toteż pęczniały teczki fałszywych opinii i doniesień, zbieranych przez agentów NKWD, które najzacniejszych obywateli polskich stawiali w stan niesłusznych posądzeń i ciężkich oskarżeń. Taki materiał był skrzętnie przygotowywany i stanowił powód wielu aresztowań i późniejszych zsyłek na Sybir.

Następnym aresztowanym spośród hutników, był kol. Duchnowski. Podobnie jak Kazika, przewieziono go do Sarn i uwięziono w tej samej co brat, celi.
Z zaopatrzeniem w żywność było coraz gorzej. Wykupywano od chłopów za bezcen żywy inwentarz, co równało się grabieży pod przymusem. Chłopi aby nie zostać tzw. „kułakami”, wyzbywali się zbędnych krów, zamieniając je na potrzebne przedmioty gospodarstwa domowego. W taki sposób i moja rodzina stała się posiadaczem mlecznej krówki. Wymieniła ją moja małżonka na szafę ubraniową. Później dopiero okazało się, że krowa ta stała się pożyteczną karmicielką całej rodziny. W tym czasie naszą hutą interesowały się różne organizacje przemysłowe tej branży. Przybywano tutaj na inspekcję techniczną i handlową, a każdy z przyjezdnych dygnitarzy zwoływał zebranie robotników i jak najęty ganił kapitalistyczny system wytwarzania. Obiecywał polepszenie się zaopatrzenia w żywność, ale zawsze, jak jego poprzednicy, za pośrednictwem zaufanej służby, wykupywał jaja i słoninę na wsi, wywożąc je później w rodzinne strony. Wszelkie obecnie odczuwane braki w zaopatrzeniu, każdy z nich zawsze przypisywał niedołężnej gospodarce polskiej, która nie potrafiła przystosować produkcji do obrotów poważnego mocarstwa, uważając sprawę niedomogów za okres przejściowy. U nas „jest wsiego mnogo, prywiezut” – mawiał i na tym koniec. W rezultacie tych pobożnych obiecanek, zaczęto racjonować chleb, który był teraz bardzo lichej jakości i wprost nie nadawał się do spożycia. Wypiekano go z razowej, czarnej mąki, w blaszanych formach smarowanych tzw. „solidolem” / tłuszcz bezwartościowy pochodzący z ropy naftowej - –śmierdzący /. Ciasto do takich form przyrządzano tak rzadkie, że chleb z tej masy, był raczej ugotowany niż upieczony. Rzadki rozczyn robiono dlatego, aby uzyskać jak największy tzw. „przypiek” i tym sposobem wykonać socjalistyczny plan produkcji! Pieczywo z takich form śmierdziało naftą, nadawało się raczej do lepienia figurek, lub paciorków do różańca. Konsumowano je z musu, z wielkim obrzydzeniem. Prywatne sklepy żydowskie z powodu braku zaopatrzenia już nie istniały, a polskie zapasy towarów, sprytni sklepikarze ukryli do własnego użytku. Dla wyższych urzędników sowieckich sprawujących władzę, istniały przy urzędach ciche punkty sprzedaży, a jedną w miasteczku jadłodajnię przeznaczono dla tzw. „osobnych lic”. Była to dawna restauracja Klubu Obywatelskiego w domu Niedbałów. Rosjanie doceniali naszą kuchnię i porządek jaki zastali przy obejmowaniu władzy, więc uczynili ją stołóką urzędową, zatrudniając nadal polski personel. Miała tam miejsce scena, którą zapamiętałem, a dotyczyła przyrządzania dań.
Otóż pewnego dnia przyszedł na obiad stały bywalec tego lokalu, oficer, którego tytułowano naczelnikiem garnizonu. Była to osoba uprzywilejowana w jadłodajni, bo do jego dyspozycji stale rezerwowano stolik przy okienku kuchni, aby mógł dowolnie dysponować zamówieniem i utrzymywać kontakt z kucharzem. Takie wyróżnienie przysługiwało jedynie osobie piastującej najwyższą funkcję w danej miejscowości. Takiemu reżimowi wszyscy inni obywatele podporządkowali się, a osobliwie personel kuchni musiał zachowywać posłuszną służalczość, na każde zawołanie. Toteż zjawienie się tego oficera w lokalu, było powodem natychmiastowego nakrycia jego stołu i podanie pierwszego, świeżego, dobrze przyrządzonego dania. Kapitan wygodnie i władczo zasiadł przy stoliku i ująwszy widelec skosztował podany mu pasztecik. Z zadowoleniem mlasnął smakowicie i spróbował zawartość filiżanki. Znów mlasnął i zastanowił się chwilę. Potem zamieszał zawartość widelcem i znów skosztował, ale tylko pokręcił głową i odstawił filiżankę.
- Iwan Stanisławowicz! – zawołał władczo.
- Czto izwolitie? – zapytał kucharz z okienka.
- Dawaj siuda – brzmiało nakazanie.
- Czto prykażetie? – grzecznie zapytał stanąwszy przed stolikiem usłużny kucharz. Kapitan zmierzył go od stóp do głów i po chwili ująwszy widelec zamieszał płyn w filiżance.
- Czto eto takoje? – zapytał surowo mierząc kucharza.
- Eto tak nazywajemyj polskij barszcz – odpowiedział jąkając się kucharz.
- Polskij barszcz – powtórzył. A pocziemu on takoj redkoj? – zapytał mieszając widelcem w filiżance.
- W Polsce jest zwyczaj tak gotować – odpowiedział.
- A iż cziewo ty zwarił etot barszcz? – zapytał.
- z buriakow mówił zapytany.
- Z buriakow, a gdież eti buriaki? pytał mieszając filiżankę.
- Ja z jarzyn wycisnąłem wartościowy moszcz, a buraki wyrzuciłem.
- A zacziem ty wybrasił, wied nada było ostawit. Razwie myslenno wybrasiwat piszczu, a? – zapytał. /Dlaczego wyrzuciłeś, trzeba było zostawić. Czy to jest możliwe, aby wyrzucać żywność/
- A czto możet nie wkusnyj? zapytał kucharz.
- Niet, wkusnyj – odpowiedział kapitan i zabrał się do jedzenia. No jeślib on niemnożko poguszcziej, wot byłby sowsiem charaszoj. / No gdyby był cokolwiek gęściejszy, byłby zupełnie dobry/. Kucharz popatrzył tylko na amatora nieznanej potrawy i odszedł do swoich czynności. Kapitan zjadł kwestionowaną rację i ująwszy naczynie sam podszedł do okienka. Nasyp jeszczio / nalej jeszcze/ etogo polskiego barszcza – rozkazał. Kiedy spożył drugą porcję, znów podszedł do okienka i poufnie szepnął kucharzowi: Ty zawtra etogo polskiego barszcza swar jeszczo, no tolko asobienno dla mienja – poniał? / Ty jutro zgotuj tego polskiego barszczu jeszcze, ale tylko osobiście dla mnie, zrozumiałeś /. Tak oto sowietscy dygnitarze lubowali się polskimi daniami i doceniali naszą kuchnię, która nie znała jeszcze sowieckiej tzw. „bałandy”. Polacy nie mieli jeszcze wówczas pojęcia o stosowanych od dawna spekulacjach i fałszerstwach żywności, które były podstawą diet przedstawicieli władzy sowietów. 
W hucie zatrudniono kilku przyjezdnych z Piotrkowa i Krosna. Przybyli oni do Rokitna, aby w ramach ustroju robotniczo – chłopskiego skorzystać z wyższych płac i uzyskać lepsze warunki bytowe. Zainteresowany stopniem realizacji takich celów, zwróciłem się do kolegi Werfla, który w Piotrkowie uchodził za aktywnego komunistę z następującym zapytaniem: 
- Co myślicie i jak oceniacie warunki zycia, jakimi darzy nas państwo sowieckie.
- Jest źle i nie wiem jak należałoby odpowiedzieć na wasze pytanie – zastrzegł na wstępie. Wy kolego najlepiej wiecie, bo tak samo jak ja, na własnej skórze przekonaliście się o ich wartości.
- Może i tak, ale ja was znam z działalności politycznej i dlatego chciałbym właśnie od was usłyszeć opinię, ale szczerą i konkretną. Jak porównujecie szumnie zapowiadane założenia radzieckiego państwa z nagą rzeczywistością, my przecież nie możemy rezygnować ze zdobyczy klasy robotniczej.
- Słusznie – kolego – bo my nie rezygnujemy. Przez ten krótki czas pracy u was, przekonałem się, że szczytne idee stały się tylko tarczą zasłony, za którą ukrywa się brutalne zło, spychając klasę robotniczą do stanu niewolnictwa. Dopiero tu, u was, zrozumiałem jak ogromne znaczenie ma kłamstwo, teraz wiem, że nas okłamano i odarto z największych wartości. Niestety nie wszyscy o tym wiedzą i nie rozumieją fałszu. Wielu jest takich, którzy nadal nie chcą zrozumieć i to oni właśnie są owocem tego kłamstwa. Życie nauczyło mnie i pozwoliło zrozumieć, do czego może służyć nienawiść. Teraz dopiero ujrzałem na własne oczy, że to, co miało być wolnością, stało się najpodlejszym niewolnictwem!
- Uważam, że trafnie zdefiniowaliście kłamstwo, ale wasza wypowiedź, raczej dotyczy struktury nadrzędnej. Ja natomiast chciałbym się dowiedzieć jak kolega ocenia kłamstwo oddolne.
- Odpowiem wprost – mówił kol. Werfel. Życie i zachowania ludzi, którzy przyswoili sobie zakłamaną naukę, są jej pokłosem. Wśród ogłupionych jest ona podstawą pouczania innych, wedle praktykowanej powszechnie metody: „Nie umiejesz nauczim, nie choczesz prynudim” / nie umiesz, nauczymy nie chcesz, przymusimy /. Obywatele radzieccy już się do tych praktyk przyzwyczaili – chociaż potrafią je również zneutralizować. Dla nas takie stosunki poniżają godność ludzką. W narzuconym reżimie nie możemy jednak stawiać sprzeciwu, więc zachowujemy bierność. Władza radziecka przygląda się temu procesowi i dostrzegając nasze niezadowolenie, jest przekonana, że z czasem na nas to również wymusi. Takie stosunki społeczne nazywa się nawet postępem, ale biada tym, którzy odrzucą go, bo władza nie stosuje kompromisu, a litość i współczucie jest dla nich obce. Nasze postawy i przyzwyczajenia demokratyczne, oraz solidarność środowiskowa, są powodem zaliczania nas do tzw. „niebłagonadiożnych” /niepewnych/, a więc do „wrogów klasowych”. Do nas na razie kierowane są napomnienia w rodzaju „ nada prywykat k sowietskoj własti” / należy przyzwyczajać się do władzy radzieckiej/. To jest równoznaczne z żądaniem przejścia do układu przez nich nakazanego. W przeciwnym razie zakwalifikują nas na zsyłkę, do ciężkich i wyczerpujących siły robót, skąd praktycznie już nigdy się nie wraca! Ja osobiście kolego, nie zamierzam skorzystać z tych tzw. „socjalistycznych” zdobyczy klasy robotniczej i dlatego postanowiłem wrócić do Piotrkowa.
Uważam – ciągnął dalej kol. Werfel – że dalsze słuchanie na zebraniach, stale i w kółko powtarzanych bredni przez różnych Pińczuków, Szewczuków i innych politruków, już wystarczy mi na całe życie. Przy każdej rozpoczynanej mowie, słyszy się zawsze „... Towariszcz Stalin na wosiemnadstom sjeźdie WKP bolszewikow – skazał”! Właściwie co on skazał, nikt nigdy nie dowiedział się, ale taki wstęp i nieustanne powoływanie się, jest tutaj na porządku dziennym i należy do dobrego tonu, bo powiedział to rzekomo „geniusz ludzkości”. Chcę stąd uciec bo czuję się w obowiązku, przekazać prawdę o obłudzie, wszystkim ludziom pracy w naszym kraju. Od hutników w Rokitnie nauczyłem się dużo bo środowisko to jest bez wątpienia awangardowe. Jednak nasza główna siła mieści się gdzie indziej, pod okupacją innego najeźdzcy. To Piotrków, jest największym skupiskiem hutników szkła w Polsce, a ja muszę im przekazać wszystko to, co zobaczyłem w Rokitnie. Muszę ich poinformować, że w Rosji, właściwie nie zaszły żadne zmiany, bo dawnych nauczycieli rusyfikatorów i prawosławnych popów uczących młodzież śpiewać „Boże cara chrani”, zajęli politrucy, nakazujący wiarę w „Towarzysza Stalina”! Cel nadal pozostał ten sam: ogłupienia i zniewolenia szerokich mas ludzi pracy! Taka jest prawda i taką praktyczną wiedzę wyniosłem z próby kontaktu z wielkim krajem „przodującego socjalizmu”!
- Zamiary ambitne – zauważyłem – ale czy zdołacie je zrealizować? Mam tu na myśli Romanowskiego, który jest zapewne innego zdania i także pochodzi z waszego miasta.
- O to możesz kolego być spokojny – powiedział Werfel. Przede wszystkim Romanowski nie jest komunistą za jakiego uchodzi. Muszę wam wyznać, że siedział w więzieniu, ale za złodziejstwo. Do Piotrkowa to już on nigdy nie wróci, bo wie, co go tam czeka za to wszystko co tutaj uczynił. Sowieci wiedzą o tym, ale trzymają drania, bo taki właśnie jest im potrzebny.
W kilka dni po tej rozmowie, Werfel, Szlachetko i Sztadler / ostatni dwaj z Krosna/, nagle zniknęli. Przedostali się oni szczęśliwie za Bug, a w ślad za nimi poszli inni.
Teraz mieliśmy już dwóch hutników w areszcie śledczym NKWD w Sarnach, ich małżonki co dwa tygodnie jeździły z paczkami. Doświadczeni w ich doręczaniu, nazwiska i adresy zawsze wypisywałem na miejscu. W jednej takiej podróży do Sarn - jak mnie opowiadała bratowa Kazia – towarzyszyła im Romanowska / słynna Bananowa /.Mówiła, że jedzie do Sarn w sprawie służbowej i będzie wracać tego samego dnia. W jej towarzystwie mówiła bratowa mimowolnie poczułyśmy się obco. Po przekazaniu paczek, co trwało dość długo, bo władza niechętnie załatwia takich jak my interesantów, do odjazdu naszego pociągu w kierunku Rokitna pozostało czasu niewiele. Kiedy przyszłyśmy na stację, pociąg już podstawiono, więc zdążyłyśmy na czas, i zajęłyśmy siedzące miejsca. Mając poza sobą cel podróży, obydwie byłyśmy zajęte rozmową o pozostawionych w domu dzieciach, kiedy ponownie zjawiła się Romanowska, zajmując miejsce obok nas. Nie umiem powiedzieć dlaczego – odczułam ogarniający mnie niepokój. Odruchowo wymieniłyśmy spojrzenia z koleżanką i zauważyłam, że Duchnowska ma to samo odczucie co ja. Milczałyśmy, niecierpliwie czekając na odjazd, kiedy do wagonu wszedł milicjant i rozejrzawszy się po obecnych nagle zawołał: Dytkowska i Duchnowska, są takie pasażerki? Obydwie trwożnie spojrzałyśmy po sobie.
- To ja się tak nazywam – powiedziałam.
- I ja powiedziała Duchnowska groźnie spojrzawszy na sąsiadkę.
- To wy Dytkowska i Duchnowska? – zapytał koleżanki.
- My, my – odpowiedziałyśmy obydwie.
- Macie natychmiast opuścić wagon – powiedział rozkazująco.
- Ależ dlaczego? – pytała Duchnowska umiejąc po rosyjsku. My przecież musimy wracać do domu, bo....
- Jesteście faszystkami! przerwał milicjant i nie pojedziecie w wagonie, gdzie brakuje miejsca dla sowieckich obywateli – zrozumiano!?
- Zrozpaczone i zaskoczone takim zachowaniem się milicjanta, zrozumiałyśmy, że jesteśmy wyjęci spod prawa i bez szemrania wykonaliśmy nakaz. Dało się wyczuć, że pasażerowie współczują nam i odruchowo złym wzrokiem objęły Romanowską, bo tylko ona jedna wydawała się być zadowolona z zaistniałej sytuacji. Jej zachowanie się zabolało mnie. Duchnowska aż splunęła z oburzenia. Bezsilne jednak i zrozpaczone niebawem znalazłyśmy się na peronie. Pytałyśmy się wzajemnie co teraz poczniemy?
I.... w tej zdawałoby się beznadziejności, ujrzałam stojącą na bruku konduktorkę, która dawała znaki ręką, aby zbliżyć się do niej. Wyczułam od razu, że gest tej sowiecki, to przyjacielsko wyciągnięta ręka, którą należy uchwycić i przyśpieszyłam kroku. Konduktorka przyjaźnie uśmiechnęła się i zaprosiła nas obydwie do swojego służbowego przedziału nakazując rozgościć się. Tu wam będzie wygodniej niż w tym ciasnym przedziale, z którego was wyrzucono. Niezmiernie dziękujemy wam za ratunek w nieszczęściu i współczucie, bo okazaliście go tam gdzie inni go nie mieli. Podaliście przyjazną dłoń nieszczęśliwym kobietom....
- Nie dziękujcie – przerwała sowietka – nie dziękujcie za drobnostkę moje wy mileńkie. Mnie jest bardzo przyjemnie, że mogłam przyjść wam z pomocą, a podziękowaniem najlepszym będzie dla mnie wasz uczynek podobny mojemu, świadczony innym cierpiącym i upośledzonym. Wy zostaliście wyrzucone z przedziału, rzekomo za to, że jesteście faszystkami i przyjechałyście odwiedzić swoich mężów.
- Tak, tak, ale skąd pani o tym wie? – pytałyśmy obydwie.
- Otóż to, moje wy mileńkie. Ja wiem, bo najpierw do mnie jako do konduktorki zwracała się nasza „koleżanka” co razem z wami przyjechała. Ta w szarym płaszczu i kwiaciastej chustce na głowie. Ona jest Polką, jak wy....
- To Romanowska - przerwała Duchnowska. Podła, przecież wie, że w domu zostawiłyśmy nieletnie dzieci....! Już domyślamy się.
- Ona prosiła mnie – mówiła konduktorka – abym wysadziła z osobowego wagonu dwie faszystki, którym należy utrudnić kontakt z aresztowanymi i zmusić do pracy dla państwa. Ja od razu zorientowałam się, że mam do czynienia z tzw. „brechunką – donosicielką”, która specjalnie przyjechała, aby was śledzić i utrudnić podróż, bo takie są zasady postępowania w stosunku do „niebłaganadiożnych”. Nie mogłam jej odmówić, ale sama nie chciałam czynić tej nieprzyjemności, więc odesłałam „brechunkę” do milicji kolejowej tłumacząc, że tam załatwia się sprawy upośledzeń. Jak sami widzicie, tak zdobyte wiadomości wykorzystałam na przyjście wam z pomocą, którą będziecie potrzebowały. My russkije na takich „brechunkach” dobrze się znamy i wiemy, że to już nie człowiek, a „skatina” /zwierze / Ja, moje wy mileńkie, mówiła sowietka – to co wy teraz, już dawniej przechodziłam, zęby zjadłam na tym i dlatego było mnie ogromnie żal was, biednych i nie rozumianych. Musicie strzec się takich „koleżanek”, które twierdzą: „Maskwa ślezom nie wierit” / Moskwa łzom nie wierzy/, bo to nie są ludzie – pouczała konduktorka.

Czas szybko mijał na miłej pogawędce życzliwej Rosjanki, która oświadczyła, że czas przygotować się do wysiadania, bo zbliżamy się do Rokitna. Jej cenne pouczenia i serdeczność, tak mocno podbudowały nas na duchu, że poczułyśmy jak wracają nam siły nadziei i przetrwania. Ta obca kobieta stała się dla nas dobrą i bliską, bo przy rozstaniu, łzy same cisnęły się do oczu. Nasze chaotyczne podziękowania, zostały przerwane jej szczerymi życzeniami: szybkiego powrotu do domów obydwu aresztowanych mężów. Odniosłam wtedy wrażenie – mówiła Kazia – że warto cierpieć po to, aby znaleźć tak cenne pocieszenie, jakiego wówczas doznałyśmy od nieznajomej, ale jakże ludzkiej rosyjskiej kobiety.
Romanowska wysiadłszy z wagonu, zadowolona udała się do domu będąc pewną, że dobrze wykonała powierzone zadanie. Nagle zatrzymała się słysząc za sobą znajome głosy, bo idąc za nią umyślnie rozmawiały głośno i wesoło. Mówiłyśmy o naszych dzieciach, które wyglądają matek, a także o naszych mężach którzy powracają by ucałować stęsknione pociechy. Ten głośny dialog był dla sługuski prowokujący, bo przemówiła wyrażając zdziwienie. O, jakoś dałyście sobie radę – powiedziała.
- A tak – powiedziała Duchnowska – bo z nami faszystkami, to tak samo jak z tymi bananami: Burżujka rzuciła w błoto, a uczciwa robotnica, podniosła, łzy otarła, pocieszyła, przywiozła i oto jesteśmy. Robotnica z sercem szybciej zrozumiała konieczność powrotu matek i potrzebę nakarmienia dzieci, nie pozwalając burżujce zadeptać nas i unieszczęśliwić.
- Ha, ha, ha, ha, ha, – przerwała wybuchem histerycznego śmiechu Bananowa. Śmiała się tak długo, że byłyśmy przerażeni jej nienormalnym stanem.

Od tej pamiętnej podróży, Romanowska już nigdy nie opowiadała na zebraniach, o rzekomej burżujce i porzuconym bananie.
W tym czasie, w kierownictwie huty zaszły nowe zmiany. Dyrektorem został wojskowy Goczarow. Szewczuka przeniesiono na stanowisko dyrektora nowoutworzonego tzw. „Lespromchozu”, a Stępińskiego rzekomo aresztowano. „Nowy” był nieco inteligentniejszy od Szewczuka, ale dawniej też był kołchoźnikiem i dotychczas tego rodzaju zakładu przemysłowego nie znał.
Teraz na wszystkich zebraniach i w prasie, wywierano nacisk na opinię publiczną o potrzebie przyłączenia tzw. Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi do Związku Radzieckiego. Miało to nastąpić na prośbę miejscowych obywateli, wyrażoną na „Zjeździe” przez delegatów wybranych przez kolektywy robotnicze i chłopskie tych obszarów. Delegatem na taki zjazd przyłączeniowy z rejonu Rokitna, była wyznaczona Żydówka Muszka Szuster.
Hitler w dalszym ciągu odnosił sukcesy w podbojach narodów Europy, a Związek Radziecki też sięgał po nowe terytoria. Tym razem chodziło o zabezpieczenie kolebki rewolucji październikowej miasta Leningradu i zajęcie siłą tzw. „Karelskogo piereszejka”. We wszystkich środkach masowego przekazu, mówiono i pisano o potrzebie aneksji tego terenu poprzez użycie siły. W związku z takimi planami, Marszałek Związku Radzieckiego Woroszyłow, w odezwie do bojców powiedział:... My sowietskije ludie budiem wojewat, patamu czto my liubim wojewat. Do tej szczerej wypowiedzi wodza, brakowało tylko małego niedomówienia – a mianowicie: „i liubim trofiejki brat”. W związku z tym wezwaniem, wielu aktywnych komunistów, byłych obywateli polskich, chcąc okazać swoją lojalność w stosunku do Związku Radzieckiego, zgłosiło się na ochotnika udział w wojnie z Finlandią. Jednym z takich „świadomych” obywateli był ze wszech stron oddany Romanowski. Taka kolejność służby poniekąd była wskazana, bo na terenie Rokitna małżeństwo Romanowskich wykonało już wszystko, co było możliwe przez nich do wykonania. W nowym układzie Romanowskiego pokazano jako umundurowanego ochotnika i odesłano na front, a jego małżonkę wraz z córką skierowano do pracy w jednej z hut Donieckiego zagłębia. Jak się okazało mobilizujące wezwanie Woroszyłowa, nie wszystkim bojcom trafiło do przekonania, bo wielu z nich, transportowanych przez Rokitno uciekało z wagonów pozostawiając swoje umundurowanie, a niekiedy i broń w parku Rozenberga, obok stacji kolejowej.
Po aresztowaniu Stępińskiego, nagle zniknął ks. Wyrobisz. Dowiadywałem się, czy przypadkiem i jego nie aresztowano, ale Żydkowie z miasteczka upewnili mnie, że księżulo wyjechał i szczęśliwie przedostał się za linię demarkacyjną. Teraz znajduje się już w bezpiecznym miejscu. Zniknięcie było zaplanowane we właściwym czasie, bo do Rokitna zjechała duża ekipa funkcjonariuszy NKWD i zanosiło się na pierwszą planowaną czystkę.

W tym czasie napisałem obszerną prośbę w sprawie zwolnienia z aresztu obywateli: Kazimierza Dytkowskiego i Jana Duchnowskiego. Prośbę taką podpisało trzystu robotników huty i nawet kilku obywateli z miasteczka. Po tak potrzebnym uzupełnieniu petycję złożyłem w urzędzie NKWD w Sarnach. Było to wszystko co w tych warunkach można było uczynić dla ciężko cierpiących za nas wszystkich, niewinnie aresztowanych.
Pewnego dnia wieczorem, do moich drzwi zapukał nieznajomy podróżny. Był nim – jak się okazało – hutnik z Lisiczańska, Rosjanin, którego skierowano do pracy w Rokitnie. Przybył prosto z dworca. Nazywam się Michaił Burinda, zarekomendował się nieznajomy. Bardzo mi przyjemnie – odrzekłem, podając swoje personalia. Zastrzegłem, że z okresu mojego pobytu w Lisiczańsku takiego nazwiska nie słyszałem, chociaż wydaje mi się, że hutników tej miejscowości - znam wszystkich.
- To musiały być dawne czasy – rzekł Burinda – bo załoga huty w Lisiczańsku ostatnio bardzo się zmieniła.
- Tak, rzeczywiście to było dawno, ale chciałbym usłyszeć coś od pana o Łabadzińskim, Sterze, Michalusie i Dylewiczu, którzy jeszcze w 1924 roku, przechodząc nielegalnie granice państwa, udali się do pracy w Lisiczańsku. - Znam ich wszystkich - powiedział Burinda – ale ich już dawno nie ma w Lisiczańsku.
- Wyjechali? – zapytałem.
- Nie, ich wywieziono – odpowiedział. Obecnie w Lisiczańsksku ze starych hutników, których musi pan znać, pozostał tylko stary Walentowicz i Kawka. Trzeba panu wiedzieć, że za tzw. „Jeżowszczyny” wszyscy hutnicy zostali wywiezieni na przymusowe roboty i nikt z nich już nie wrócił – upewnił Burinda.
- Coś podobnego... wszyscy powiadacie....?
- Tam przecież byli również moi kuzyni, Wiązowscy i wielu innych znajomych.
- Czy wiadomo jest w jakiej miejscowości przebywają, jak żyją i czy można im przyjść z pomocą? – pytałem.
- A kto jest w stanie dowiedzieć się, czy jeszcze żyją. Przecież adresów zsyłki nie podają nikomu – wyjaśnił.
- No a rodziny, przecież ktoś z zesłanych musi utrzymywać kontakt? – zapytałem.
- Oni zostali wywiezieni z rodzinami, wszyscy do miejscowości nikomu nieznanej – wyjaśnił. Przypuszczam, że to musi być gdzieś na tzw. „Biełomorkanale” i kontakt z nimi jest niemożliwy.
- Ile lat już ich nie ma? Przecież niektórzy z nich powinni już wrócić? – zapytałem.
- Stamtąd przeważnie już nikt nie wraca, bo jak wykazują statystyki w pierwszym roku ginie 50 % zesłanych, a w następnych latach resztę wykańcza ciężka praca, głód i choroby - odpowiedział.
- Ależ to okropne....! Komu jest potrzebna praca za cenę ludzkiego życia – zapytałem.
- U nas mówi się teraz tak: „Eta rabota mienja nie nużna, no mienja nada cztoby ty mucziłsia". To Rosję trzeba rozumieć, ażeby wiedzieć, jaką cenę ma życie obywatela w kraju w którym liczą się tylko cele polityczne – wyjaśnił Burinda.
- Nie rozumiesz, przecież cele te ustanowił sam Stalin, czy tak?
- Tak, ale założenia są nierealne, chociaż za opór lub zaniechanie ich realizacji obywatele płacą życiem.
- W takim razie za cały ten stan twórcy systemu biorą na siebie wielką odpowiedzialność.
- Nie obywatelu, twórcy i nakazodawca nigdy nie ponoszą odpowiedzialności. Oni posługują się oportunizmem w najgorszej formie. Przykładowo, za nie wykonanie nakazu ślepy aktywista jest karany ustawowo i ta sama osoba za jego wykonanie, jest poddawana pod sąd, za nadużycie władzy. W taki oto sposób wykonawca nakazu Jeżow, został skazany na śmierć, na sądzie pokazowym za nadużycie władzy, a oskarżycielem był sam nakazodawca.

Taką rozmowę, wyjaśniającą niepodważalne racje bonzów partyjnych, udało mi się przeprowadzić przypadkowo z obywatelem Związku Radzieckiego, który otrzymał skierowanie do pracy w naszej hucie. Jak się okazało, Burinda przed przyjazdem do nas pracował w Lisiczańsku, Artiomowsku, Achmabacie i Odessie. Nie odszedł on z ustępującą pod naporem Niemców armią radziecką i pozostał na naszych terenach, a nawet był partyzantem na Polesiu.

Docierały nas przykre wieści o sukcesach odnoszonych przez Hitlera i brutalnym stosunku tego władcy do Polaków w okupowanym kraju. Wiadomości przynoszone były niekiedy przez wracających do domu żołnierzy. Władze radzieckie takim nieuzbrojonym uciekinierom, którym udało się przedostać na tereny przez nich okupywane, szczególnie byłym żołnierzom wracającym do domów, taką wędrówkę ułatwiały. Toteż pewnego dnia, dzięki tym ułatwieniom powrócił mój najmłodszy brat Władek. Był zmizerowany i wycieńczony żołnierskimi znojami. Wyglądał strasznie. Pod czułą i troskliwą opieką matki, siły mu stopniowo wracały, a młodzieńcze samopoczucie pozwalało na opowiadanie o bojach, jakie były jego udziałem, bohaterskiej obronie Lwowa, o okropnościach wojny i naszej klęski, o bezprzykładnym bohaterstwie i waleczności, odwadze i poświęceniu naszych żołnierzy, o zdradach praktykowanych przez najeźdźców i ukraińskich nacjonalistów, będących na usługach Hitlera, o bandyckich praktykach rozstrzeliwania przez wojska niemieckie jeńców wojennych. Wreszcie o swojej udanej ucieczce z niewoli i ciężkiej, bo najeżonej niebezpiecznymi przygodami z bandami Ukraińców, drogi powrotnej do domu. Słuchając na żywo prawie niewiarygodnych opowiadań, dziwiłem się, jak można było, tak wielki ogrom nieszczęścia przeżyć. Naszą siłą w przetrwaniu tej klęski, były jednak chwalebne wyczyny dzielności naszych żołnierzy i nieustraszona postawa wszystkich Polaków. Z zapartym tchem słuchałem ciekawych opowiadań Władka, ale nie znajduję w sobie dość zdolności i siły by je odtworzyć w należytych barwach.

15. WYWÓZKI NA SYBERIĘ

W domu moich rodziców, zamieszkiwała pani Stęślicka – żona oficera KOP-u, który już w czasie wojny po przyjeździe małżonki, został odesłany na front. Wobec prześladowań ze strony NKWD, pani Stęślicka, posługując się legitymacją panieńską, podaje się za przybyłą do Rokitna nauczycielkę. Na pytania w trakcie przesłuchań odpowiadała, że z kapitanem łączyła ją tylko znajomość i nic więcej. Tym szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nie została zaliczona do tych najniebezpieczniejszych wrogów jakimi były rodziny wojskowe.
Zanosiło się na coś osobliwego w naszym miasteczku, bo nagle pojawiło się wielu nowych funkcjonariuszy cywilnych i mundurowych NKWD. Zachowanie się tych zagadkowych gości nie wróżyło nic dobrego, bo spotykanych na ulicy przechodniów o europejskiej prezencji, obrzucali oni złym i nienawistnym spojrzeniem, a nawiązywali kontakt informacyjny, wyłącznie z osobami o wyraźnych cechach semickich. Domyślaliśmy się celu najazdu, nie obiecywał on przyjemnych następstw. Na wnioski wypływające z obiegowej prawdy że: „Przyjaciel naszego wroga jest naszym nieprzyjacielem” – było już za późno. Niebawem zostaliśmy zaskoczeni brutalną akcją wysiedlenia Polaków na Syberię! Była ona podjęta po cichu, nocną porą. Na podstawie uprzednio przygotowanych wykazów, w atmosferze terroru wyprowadzano z domów, określone osoby i ich rodziny, przewożono je na stację i ładowano do specjalnie podstawionych wagonów. Tym niezwykłym działaniem, wymuszonym jakoby rzekomym zagrożeniem ustroju „dobrodziejstw” ludzi pracy – zastały objęte rodziny wojskowe, policyjne, urzędnicze, leśniczowie i gajowi z rodzinami, osadnicy wojskowi, kolejarze i inteligencja jak przemysłowcy, kupcy i rzemieślnicy - jednak z wykluczeniem narodowości żydowskiej. Dalej robotnicy wraz z rodzinami aresztowanych, w których między innymi znalazły się także dwie, jakoby bardzo niebezpieczne „faszystki”, Kazimiera Dytkowska i Maria Duchnowska wraz z nieletnimi dziećmi. W tej akcji prowadzonej w pośpiechu, czynności funkcjonariuszy NKWD i milicji, były bezwzględne i brutalne: krzyczano "„Sobierajś z wieszczami” i popychając wszystkie wspólnie mieszkające i stanowiące rodzinę, lub spokrewnione z głową rodziny osoby, siano strach i przerażenie. W tej początkowej fazie drogi do piekła, wolno było wziąć ze sobą ubranie i pościel, żywność i niezbędne naczynia kuchenne. Pozostające w mieszkaniu sprzęty użytku domowego i inne przedmioty, były zamykane i przekazywane do dyspozycji NKWD, a później zrabowane. Trudno jest opisać rozpacz i oburzenie jakie ogarnęło naszą rodzinę i całe środowisko hutników. Nieludzki stosunek władz, brutalna przemoc i powrót carskich metod tyranii i diabelskich praktyk zsyłek na Syberię, wycisnął piętno na systemie, które jak przekleństwo, nigdy nie zostanie zapomniane, szczególnie przez Polaków. Ta wybitnie antypolska akcja „na pohybel” objęła również rodziny aresztowanych robotników, bo przecież oni obydwaj, zarówno Dytkowski jak i Duchnowski, znani byli w tym środowisku jako działacze związków zawodowych.
Bez podania jakichkolwiek powodów podjęto ją znienacka wywołując lament matek, płacz dzieci, pisk niemowląt i zawodzenie kobiet, jakże brzemienną w ból i rozpacz matek które nieludzko cierpiały, żegnając ukochane córki i płaczące wnuczęta.... Malutkie dzieci instynktownie wyczuwające rozstanie z ukochanymi istotami, cisnęły się do krewnych, sąsiadów, znajomych i przyjaciół, pragnąc jeszcze raz ucałować je i przytulić, spojrzeć w ich zapłakane oczy, zapamiętać na długo i nie zapomnieć! Rzewnie i serdecznie żegnali bracia swe siostry, siostry swych braci, z uczuciem wielkiego niepokoju żegnali swych przyjaciół współczujące sąsiadki i sąsiedzi! Z jakąś nadzwyczajną siłą i nabożeństwem Matki i Babcie, kreśliły znaki krzyża świętego nad głowami córek, z wiarą cisnęły się po te dary błogosławieństwa, rozpłakane dzieci i wnuczęta...!
Temu koszmarowi rozpaczy, gwałtu, niewysłowionej krzywdy i bezprawia, sekundowały surowe i niewzruszone twarze, niemo wyrażające okrutne polecenia i zasadę: „Moskwa ślezam nie wierit”.
I tak oto, historia powtórzyła się. Dawniej ojców naszych, w imieniu wszechwładnego cara batiuszki, zsyłano na katorgę Sybiru, a dziś w imię wszechwładnego i jakoby nieomylnego geniusza ludzkości Stalina, skazuje się ich synów i wnuków na jeszcze większe okrucieństwa, na tym samym Sybirze! Czas i historia zmieniła jedynie tyranów, ale tyrania i jej cele, nadal pozostały takie same!
To nieszczęście wołające o pomstę niebios, działo się w ostatnich dniach kwietnia 1940 roku. Toteż nadeszły wkrótce nad wyraz ciężkie dni rozmyślań o losach zesłanych, a spojrzenia zniewolonych Polaków, tych którzy pozostali, odruchowo kierowane były na wschód.
Tam wyobraźnia nasza dostrzegała tylko ponurą przestrzeń zła. W tej głębi, na śniegach i mrozie cierpiały i umierały bliskie nam istoty. Miotani bezsilnością wyczekiwaliśmy z niepokojem znaku życia od zesłanych.
Pierwszy list z tamtego świata, nadszedł dopiero w szóstym tygodniu po rozstaniu. Bratowa Kazia powiadomiła nas, że obydwie z Duchnowską zostały wysadzone z ciepłuszki na niewielkiej stacyjce w szczerym stepie. Czekał tam na nich zaprzęg konny, który saniami dowiózł je do dalekiego kołchozu, gdzie zamieszkali w zbudowanych przez siebie prymitywnych ziemiankach i wkrótce mają być zatrudnione w magazynie tego gospodarstwa. Pisała również o fatalnych, wręcz tragicznych warunkach podróży. Do jednego wagonu towarowego ładowano po 40 osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, wraz z ich bagażami. Potrzeby fizjologiczne załatwiano poprzez otwór w podłodze wagonu. Całe szczęście, że wieziono nas dość szybko, ale w zamkniętym wagonie, jak w związanym worku brakowało powietrza. Podróż przebiegła jakoś szczęśliwie, bez zachorowań. Nie wiedzieliśmy którędy i gdzie nas transportują, toteż kiedy otwarto drzwi wagonu i polecono wyładowywać się ze wszystkimi rzeczami byliśmy zupełnie zdezorientowani. Oczywiście nikt więcej, oprócz rodzin Dytkowskiej i Duchnowskiej nie został wyładowany. Innych wieziono dalej. Naszym miejscem zesłania jest miejscowość kołchozowa Miasosowchoz, położona wśród bezkresnych stepów nad jeziorem Bałkasz, Rejon Kokczetow, obłaśt Akmolińsk. Moje obecne mieszkanie, pisała Kazia, to ziemianka wykopana w wysokiej butcie jeziora. Tylko to i tylko tyle przekazała nam nasza Sybiraczka, pisząc pierwszy list do ojczyzny.
Przesiadujący w areszcie Kazik, jeszcze nie został powiadomiony, co spotkało jego rodzinę, podobnie jego kolega Duchnowski. Powinien dowiedzieć się o tym, ale jak tego dokonać, skoro nie pozwalają zobaczyć się z nim, ani też zawiadomić go listownie. W kilka dni po otrzymaniu listu z Syberii, a ściślej było to 15 czerwca 1940 roku, w domu matki pojawił się nagle Kazik. Zwolniono go z aresztu. Witaliśmy brata ze łzami radości, ale nikt z nas nie chciał pierwszy, przekazać mu tą przerażającą prawdę o jego rodzinie. Za kilkanaście sekund dowie się jednak, że powrócił do nikąd, bo jego żonę, ukochaną Kazię, wraz z trojgiem nieletnich dzieci wywieziono w międzyczasie na Syberię! Nikt go w rodzinnym domu nie powita, nie uściskają tatusia stęsknione dzieciny. Bracia trwożnie spoglądają po sobie...
W tym nieszczęściu wyręcza nas wszystkich kochająca matka.... Jeszcze raz bierze ona w ramiona syna i mocą swojego matczynego wielkiego serca- wyznaje mu okrutną prawdę...! Mówi o wielkości jego nieszczęścia, ale jednocześnie swą żelazną wolą, nakazuje synowi odwagę!
Kazik jak gromem rażony, miota się i zżyma z bólu, wydając nieartykułowane dźwięki, ale uspakajany mocnymi słowami Matki, powoli odpręża się, milczy, złamany okropnym bólem jaki mógł znieść ojciec i mąż, dowiadujący się o nieszczęściach jakie dotknęły jego rodzinę.
Uspokoiwszy się wreszcie – rzekł: Ja to wszystko naprawię! Już jutro pójdę do NKWD i przedstawię odpowiednio uzasadniony wniosek o zezwolenie na powrót mojej rodziny. Przecież uwolniono mnie z aresztu bez śledztwa, jako niewinnego.
W tym momencie przybyli koledzy hutnicy. Cała brać związkowa witała swego przywódcę, a każdy z nich wyrażał jednocześnie ubolewanie z powodu deportacji rodziny. Kazik spojrzawszy po zebranych powiedział: dziękuję wam za waszą prośbę i poręczenie. Miało ono oczywiście wpływ w sprawie, szczególnie dla kolegi Duchnowskiego, ale chcę poinformować was, że o zwolnieniu z aresztu i uniewinnieniu, zdecydowały ostatecznie argumenty samego oskarżenia. Na pytanie, czyje to były oskarżenia, odpowiem później.
Przedtem złożę podziękowanie samemu oskarżycielowi – powiedział Kazik. Powody mojego aresztowania poniekąd stanowiły tajemnicę urzędową – wyjaśnił. Jej odkrycie kosztowało mnie bardzo drogo, dlatego zależy mi bardzo na możliwie najszybszej rozmowie z oskarżycielem.
Idziemy do niego… do księdza Wyrobisza – szepnął mi na ucho.

- Za późno braciszku – powiedziałem. Księdza już dawno nie ma w Rokitnie. Wyjechał niezwłocznie po aresztowaniu Stępińskiego.
- A to pech...! Tyle obiecywałem sobie po tym spotkaniu. Wyobraź sobie – mówił po chwili zadumy – siedzę w areszcie dziewięć miesięcy i nie jestem przesłuchiwany. Nie wiem za co mnie aresztowano i o co posądzono. Naraz wchodzi strażnik i wywołuje moje nazwisko. Zaskoczony odpowiadam, że jestem – Sobierajś z wieszczami – oświadczył rozkazująco.
Idę, bo przecież tak długo czekałem na przesłuchanie, nareszcie dowiem się prawdy. Zaprowadzono mnie do pomieszczenia przesłuchań i postawiono przed Naczelnikiem NKWD. Ten zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, jak to bywa w zwyczaju tych funkcjonariuszy, było jakieś dziwne i nieokreślone. Najpierw kazał mi usiąść na stojącym obok biurka krzesełku i zapytał: 
- Czy znacie księdza Wyrobisza?
- Tak, odpowiedziałem krótko. To proboszcz naszej parafii. Dalej pytał, czy ja z tym księdzem żyłem w przyjaźni? Uznając pytanie za podchwytliwe podejrzewałem, że Naczelnik zamierza uzyskać ode mnie zeznania przeciwko byłemu prezesowi BBWR. Odpowiedziałem więc wymijająco, że stosunek robotnika do księdza to daleki dystans. Naczelnik pokręcił znacząco głową i rzekł poufale: Wy byliście kandydatem na radnego miasta z ramienia robotników huty?
- Tak – odpowiedziałem krótko.
- A dlaczego nie zostaliście radnym? – postawił pytanie.
- Mojej kandydatury nie zatwierdziło Starostwo – odpowiedziałem.
- A dlaczego nie zatwierdziło? – zapytał.
- Skąd mogę wiedzieć – odpowiedziałem wymijająco.
- A ten podpis znacie? – zapytał.
- Znam, to podpis ks. Wyrobisza.
- A czyj ten? – zapytał, podsuwając urzędowy maszynopis.
- To podpisał – jak wynika z odcisku pieczątki – Dowódca 18 Baonu KOP mjr Rzepa, ale ja nie wiem czy jest autentyczny, bo tego oficera nie znam. Nie prowadziłem z nim nigdy żadnej urzędowej korespondencji – wyjaśniłem
- To dziwne, że wy jego nie znali, a skąd ten oficer was znał? – pytał Naczelnik.
- On mnie też nie mógł znać, bo do Rokitna przybył na krótko przed wojną – odpowiedziałem.
- Nie mógł powiadacie, a jednak znał, skoro tak pisał. Odczytajcie – rozkazał podsuwając mi to pismo, na którym rozpoznałem podpis majora.
Do pana Starosty Powiatowego w Sarnach- przeczytałem i zrobiłem pauzę z myślą, że Naczelnik zechce, abym przetłumaczył na język rosyjski, lecz on rzekł: - czytać dalej.
.... Zwracam się do Pana Starosty Powiatowego w Sarnach z prośbą o nie zatwierdzanie kandydatury Kazimierza Dytkowkiego na radnego miasta Rokitna. Prośbę swą uzasadniam następująco: w/w do Rokitna przyjechał z Rosji, jest przesiąknięty zasadami bolszewickimi i wśród załogi robotników huty usiłuje wprowadzać je w życie. Nie mogę wyrazić zgody, aby osobnik o takim ładunku dążeń został radnym miasta i zastrzegam, że jeżeli ten obywatel nie zaprzestanie wrogiej działalności, zmuszony będę skorzystać z przysługującego mi prawa, wysiedlenia Kazimierza Dytkowskiego na odległość 50 km.od pasa pogranicza. Jednocześnie oświadczam, że jeżeli w/w zaprzestanie szerzyć wrogą działalność i uspokoi się, to w wyborach następnej kadencji, przeciwko jego kandydaturze nie będę stawiał sprzeciwu. / Podpis: mjr. d-ca 18 Baonu KOP/.
Przeczytałem, milczałem i jednocześnie myślałem intensywnie. W jakim celu wezwano mnie na to przesłuchanie? Naczelnik także milczał i patrzył na mnie. Wydało mi się, że z wyrazem podziwu, lub coś w tym rodzaju. No cóż – powiedział wreszcie przerywając milczenie. Teraz już wiecie dlaczego nie zatwierdzono waszej kandydatury na radnego?
- Ano, wiem - odpowiedziałem krótko - bo myśl moja jak błyskawica skoncentrowała się na sprawcy oskarżenia. Major Rzepa był przecież tylko posłusznym wykonawcą woli doktora obojga praw. W wyobraźni swojej widziałem złośliwe oczy i żądło węża w drgającym nerwowym skurczu szczęki na samolubnej twarzy księdza Wyrobisza. Tym razem jednak cudem w następstwie sprawiedliwości, wraże żądło zamiast trucizny – wydzieliło leczniczy balsam.
- Jak wynika z treści tego pisma - mówił Naczelnik - wy robiliście to, co sami nazwać nie umieli, ale wasz ksiądz i major wiedzieli dobrze i nazwali krótko: „Bolszewicka działalność”, ot i mieli rację obydwaj. Teraz trzeba przyznać, że oni lepiej rozumieli się na polityce niż wy i prawdę napisali o waszej działalności. Ja, biorąc pod uwagę ważność tych pism, podjąłem decyzję zwolnienia was z aresztu śledczego i uniewinnienia od stawianych wam zarzutów oskarżenia – wyraził postanowienie Naczelnik.

Siedziałem dalej nieporuszenie i wprost nie wiedziałem co mam ze sobą uczynić. Dobra nowina nakazywała radość, ale moje aresztanckie doświadczenie, i to co działo się z kolegami niedoli, nakazywały spokój.
A naczelnik widząc moje niezdecydowanie – powiedział:
- Jesteście wolni i możecie wracać do domu! Wręczając mnie dokument zwolnienia oświadczył, że gdyby wymienione dokumenty zostały odnalezione w archiwach wcześniej, to byście nie siedzieli tak długo.
- Ja mam do was prośbę, obywatelu Naczelniku - Towarzyszu Naczelniku, poprawił - powiedzcie, za co wyście mnie zamknęli i o co posądzali?
- Posądzili was organa władzy polskiej, a także wasi przyjaciele, koledzy robotnicy, w obronie których tyś towarzyszu, występował i narażał się u waszych władz. My przetrzymywali was tylko do wyjaśnienia sprawy. Wasze oskarżenie ma jakby charakter nadzwyczajny, bo dało w rezultacie najmocniejsze argumenty obrony – dodał Naczelnik.
- Rozumiem – towarzyszu Naczelniku – chciałbym się dowiedzieć, czy oskarżenia kolegów też dowodzą mojej niewinności? 
- Udowodnienie winy, lub jej braku – stwierdził Naczelnik - jest wynikiem rozpatrywania obu oskarżeń, z tym, że zarzuty organów polskiej władzy wykluczają winę i jednocześnie przekreślają oskarżenia kolegów. Ponadto w toku rozpatrywania waszej sprawy, wzięliśmy także pod uwagę prośbę złożoną przez kolektyw huty. Prośbę taką podpisał także jeden z oskarżycieli, co stanowi o nieważności jego oskarżenia złożonego poprzednio. Dalej jak wynika z treści tej prośby i ilości złożonych podpisów, wy towarzyszu wśród hutników macie duży autorytet. My jako władza robotnicza, cenne poręczenie wzięliśmy pod uwagę i oskarżenia kolegów odrzucili, uznając je jako bezpodstawne i złośliwe urazy osobiste.
- Rozumiem, ale ja poznać chcę nazwiska tych kolegów, bo jak sami powiedzieliście, ich oskarżenia są złośliwe i osobiste, a ja chciałbym ustrzec się przed nimi w przyszłości.
- Tego zasadniczo nam ujawnić nie wolno, ale wy i tak dowiecie się, bo to takie bliskie przyjacioły, kumy...
Po tych słowach, wśród obecnych w czasie mojego opowiadania kolegów powstało poruszenie, a obecny w tej ciżbie Arasimowicz – zmieszał się.
- Kaziu! – odezwałem się przerywając nieprzyjemną atmosferę, jesteś już bardzo zmęczony, może to ciekawe opowiadanie odłożysz do jutra. Tak, tak, odezwały się głosy zebranych – na dzisiaj będzie dosyć. Jak jutro zejdziemy się ponownie, to opowiem resztę. Zebrani rozeszli się, a ja spokojnie zapytałem Kazika, kogo podejrzewa.
- Pierwszy to Pietrow, a drugi to bliski mój sąsiad i kum – rzucił ciężkie oskarżenie Kazik. To było widoczne po jego zachowaniu. Do czego może poniżyć się człowiek, gdy za marne korzyści osobiste sprzedaje się, zostaje karierowiczem, a później, aby ratować własną skórę zagrożoną niesłusznym nadaniem odznaczenia, fałszywie donosi wrogom, przyczyniając się do zesłania na Syberię swojego chrześniaka! Oto pokłosie „społecznej” działalności ludzi typu Wyrobisza. Tacy budują swoją pozycję i autorytet na kłamstwie, zdradzie i krzywdzie innych.
- Czy zamierzasz rozliczyć się z Arasimowiczem? – pytałem.
- Nie, ale od tej pory, nie jest już moim kolegą. W stosunku do niego, przejdę z per ty na per „kumie” – powiedział Kazik.

Następnego dnia, w domu rodziców zeszli się bracia: Jan, Bogdan, Władek i ja, Marian i Stanisław Baderowie, oraz wielu kolegów hutników, wśród nich Amer, Jaworski, Kozłowski i Straszewski, oraz Duchnowski, brat uwięzionego Jana. Była to szczególna okazja, więc przy zastawionym stole, obok jadła, znalazła się i wódeczka, a każdy z przybyłych, coś tam ze sobą przyniósł. Niech się pani nie gniewa – mówił do naszej Matki kol. Amer, że to tutaj, w pani domu, oblewamy zasłużoną wolność Kazika. I tak oto, kolejne spotkanie zaczęło się od toastów, w tym za szczęśliwy powrót i zdrowie więzionego kolegi Duchnowskiego. Kazik informował również, o wytrwałości kolegów przebywających w areszcie! W więzieniu – mówił odzwyczaiłem się od jedzenia do syta i od toastów. To, co wam dzisiaj jeszcze powiem, muszę uczynić na trzeźwo! Oklaski były wyrazem zgody i prośby o kontynuowanie wczorajszych opowiadań.
Dnia 23 września 1939 roku, w godzinach urzędowych – wznowił opowiadanie Kazik – udałem się do Zarządu Miasta, aby pobrać kartkę na racjonowany cukier. Kiedy wszedłem do urzędu zobaczyłem, że za biurkiem burmistrza, urzędował tow. Zaka / były więzień polityczny, komunista /. Obok przy stoliku, wspomniane kartki wydawał: Pietrow i Kowalczuk. Przy wejściu Pietrow zauważył mnie, natychmiast odwrócił głowę do Zaka i powiedział: "Statia 54”. Zapamiętałem te słowa, bo Zaka zmierzył mnie złym spojrzeniem i zaraz podszedł do telefonu. Z kim rozmawiał i co mówił, nie dosłyszałem. Pobrawszy kartki, udałem się do domu skracając drogę przez tereny kolejowe. Kiedy znalazłem się na peronie i zamierzałem przejść na drugą stronę toru, posłyszałem wezwanie: „Ty kuda”? – zatrzymałem się. „Dawaj nazad”! zawołał wojskowy bojec. Drugi żołnierz podszedł i zapytał o nazwisko i polecił iść przed sobą. Zaprowadził mnie do jednego z przedziałów stojącego obok pociągu i dokonując osobistej rewizji, oznajmił, że jestem aresztowany. W tym stanie zawieziono mnie do Sarn i przekazano do dyspozycji NKWD, które mieściło się w budynku dawnej „dwójki”. Tam, od kolegów wspólnej niedoli dowiedziałem się, że „Statia 54” to paragraf karny, kwalifikujący w najlżejszym przypadku do dziesięcioletniej zsyłki na ciężkie roboty, w tzw. „Dalekije miestnosti Sowietskogo Sojuza”. Wsadzili mnie do ogólnej celi, w której takich jak ja, było już wielu, w tym m.in. znajomi oficerowie KOP-u porucznicy Turski i Grujer, policjant z Rokitna Gąsior oraz dziadźko Giz, gospodarz z Sech i syn staruszka-Poleszuka z Tychowego jeziora. Poza tym, zastałem tam nieznajomych, zapoznałem się z prof. Wirpszą i policjantem Władysławem Dytkowskim, pochodząxym z Buska Zdroju. Aresztowanych codziennie przybywało i m.in. doszedł kolega Jan Duchnowski. W celi zrobiło się ciasno i duszno. Wyżywienie okropne, nie prowadzali nas na spacery, nie udostępniano łaźni, nie zmieniano bielizny. Po miesiącu wszyscy byliśmy zawszeni. Brody pozarastały, włosy skudłaczyły się, wyglądaliśmy strasznie, a samopoczucie mieliśmy okropne. W takich, nie notowanych w dziejach cywilizowanej ludzkości warunkach, samorzutnie następuje podział wspólnot niewoli. Słabe jednostki ulegają kompletnemu załamaniu się, a nawet wprost zbydlęceniu i poddają się każdym nakazom władzy. Inni natomiast, dopiero wtedy zdobywają się na odwagę i poczucie własnej godności. Dopiero wtedy odkrywają wartość samego siebie i uzyskują jak gdyby wyższą świadomość. Zagłusza ona cierpienia ciała i ujawnia najszlachetniejsze wartości człowieka. To więzienie i nieludzkie warunki w jakich znalazłem się z kolegami niedoli, pozwoliły mnie na poznanie samego siebie i nauczyły mnie poznawać innych ludzi. Dyskusje jakie prowadziłem z profesorem Wirpszą i innymi więźniami, dały mi dużą wiedzę. W areszcie samorzutnie zawiązało się wśród nas kółko przyjaźni i samopomocy w nieszczęściu, pociechy, hartu ducha i wytrwania! Kiedy rozwinęło się uczucie rzyjaźni, do naszej celi wtrącają.... o dziwo – Pana Stępińskiego. Tylko ja domyślałem się, jaki charakter i cel może mieć uwięzienie wśród nas tego osobnika. Toteż bardzo dyskretnie i po cichu uprzedziłem kolegów, że to „kapuś”. Zdrów i czerwony na pysku, były dyrektor, wcale nie domyślał się rozszyfrowania i zaraz na wstępie nawiązał kontakt towarzyski ze starymi znajomymi Turskim i Grunerem, a także ze mną jako byłym znajomym. Stępiński klnie i narzeka na brak kultury oraz brutalność w stosunku do jego osoby, bo – jak mówił – nawet nie powiedziano, za co został aresztowany.
Na moje ostrzeżenie koledzy posłusznie zachowali odpowiedni dystans, a nasze dyskusje przybrały charakter obojętny. Dotyczyły niewinnych wypowiedzi historycznych, które niekiedy celowo przybierały ton prowokacyjny. Wykład prowadził zwykle prof. Wirpsza. Mówił m.in. o wybitnych zasługach w naszej historii znakomitego pisarza Henryka Sienkiewicza. Tu Stępiński nie wytrzymał i będąc pewien siebie, mocno zaprotestował – mówiąc, że Sienkiewicz nie jest żadnym twórcą, tylko wyrafinowanym fałszerzem historii Polski.
Taka zniewaga naszej dumy narodowej, targnęła mną tak silnie, że zerwałem się jak oparzony i chwyciwszy Stępińskiego za gardło, wywinąłem salto jego sflaczałą torbą kiszek i tak mocno ścisnąłem, że ślepia wyjrzały mu z orbit. Ty świnio! szpiclu hitlerowski! – krzyknąłem, nie mogąc opanować oburzenia. Koledzy Turski i Wirpsza chwycili mnie za ramiona, powodując osłabienie ucisku gardła, bo już nie wiele brakowało, a podłe Niemczysko zostałoby raz na zawsze unieszkodliwione. Szamotałem się w ubezwładnieniu i chciałem mu jeszcze dołożyć. Koledzy przywołali mnie do porządku i wytłumaczyli, że awantura może spowodować karcer, co równa się utracie cennego zdrowia. Stępiński w tym czasie, leżał bez ruchu i dawał słabe znaki życia, a jego zaczerwienione ślepska zdawały się patrzeć do nikąd. Szpicel uspokoiwszy się, zdał sobie sprawę z tego, co zaszło i co zrobił. Nie wiedząc, o posiadaniu przeze mnie tajemnicy jego szpiegostwa w Rokitnie, był pewny, że proceder skłonienia por. Grunera do obywatelstwa niemieckiego i przy tej okazji i innych osób, uda mu się sprawnie przeprowadzić. Tymczasem znów nokaut. Tym razem leży na deskach i ledwo dyszy. Trudno, ale stało się. Szydło i tu wylazło z worka i niebezpieczny „kapuś” został rozszyfrowany. Teraz Stępiński wiedział, że więzienni koledzy znając jego przeszłość są zorientowani o misji jaką spełniał wśród aresztowanych. Jawnie już zaproponował por. Grunerowi wyrzeczenie się polskości i zgłoszenie władzom więziennym, że jest Niemcem, co pozwoliłoby na domaganie się wolności i powrotu do swojej ojczyzny. Po co pan tu siedzi i wszy karmi – agitował Stępiński. Po co pan dzieli los tych polskich niepoprawnych romantyków? pytał Grunera i innych więźniów. Co pana z nimi wiąże? - –zapytywał. Przecież pan jest Niemcem z niemieckiego Śląska, który tylko czasowo pozostawał pod okupacją polską, ale już nie jest i nigdy polskim nie będzie. Takimi argumentami posługiwał się Stępiński w stosunku do znajomych oficerów i Ślązaka Grunera, a ja i koledzy, zmuszeni byliśmy wysłuchiwać lekcji protegowanego przyjaciela ks. Wyrobisza, „godnego” towarzysza oficerów KOP w Rokitnie. Por. Gruner poufnie szepnął mi, że tylko celowo skorzysta z rad Stępińskiego, aby wydostać się z więzienia, ale Niemcem nie jest i nigdy nim nie zostanie. Po cichu wyznał także, że rodowe nazwisko Stępińskiego po niemiecku brzmi: Schulz. Po upływie dwóch dni po tym zajściu, zjawia się w naszej celi jakiś wyższy funkcjonariusz władzy NKWD i zapytuje: „Nu kak wam żywiotsia w zakluczenii, a?”/ no jak się czujecie w areszcie/. Do udzielenia odpowiedzi, wysuwam się ja, jako pierwszy, władający poprawnie językiem rosyjskim.
– Źle i poniżej wszelkiej krytyki obywatelu Naczelniku – odpowiadam śmiało. Ciasnota i brak powietrza do oddychania, nie korzystamy z łaźni, bielizny nie zmieniają, nie strzygą, ani nie golą bród, na spacery nie prowadzają, wyżywienie okropne i wszyscy jesteśmy niesamowicie zawszeni. Tak upośledza się ludzi pozbawionych wolności za nie udowodnione winy, przez władzę, mieniącą się być kulturalną i postępową - wyrecytowałem jednym tchem, bez zająknięcia. Przybyły słuchając, zmierzył mnie cierpkim spojrzeniem od stóp do głów, ale ja wytrzymałem próbę takiej metody.
- A ty kto takoj, batiuszka, a? – zapytał na wstępie.
- Ni kak niet, grażdanin Naczelnik. Ja nie swieszczennik, a raboczij stiekolnogo zawoda iz Rokitna – śmiało odpowiedziałem.
- A ty gdie izucził russkoj jazyk? – zapytał.
- Ja kakdato żył, ucziłsia i rabotał w Lisiczanskie położonym w Donieckom Basiejnie – wyjaśniłem.
- A za czto tiebja zakluczili, a? – zapytał.
- Etot wapros ja wam chatieł postawit, grażdanin Naczalnik.
- Kak to, nie znajesz za czto tiebja zakluczili – pytał.
- Mienia arestowali i nie skazali, a ja siebja winowatym nie czustwuju – odpowiedziałem śmiało.

Naczelnik znów zmierzył mnie spojrzeniem i już nikogo o nic nie pytając powiedział: w baniju pajdiotie, samoobrabotku sdiełajut, na progułku wodit budut, postrygut, bieljo smieniat, a jeśli kto żełajet napisat zajawlenije atnasitielno aresta, połuczit bumagu i karandasz. To powiedziawszy Naczelmik wyszedł, a koledzy dziękowali mnie za lekcję śmiałych i rzeczowych odpowiedzi i postawionych żądań. Jak się później okazało, przybyły rzeczywiście był wysokim przełożonym i mógł wiele, bo to był „obłostnoj prokurator”. Po jego wizycie nasze warunki uległy radykalnej zmianie na lepsze. Wszystko to co obiecał, ściśle zostało wykonane i nawet znacznie poprawiło się wyżywienie. Po ostrzyżeniu włosów i ogoleniu ośmiomiesięcznej brody, przestałem być podobny do prawosławnego batiuszki. Wąsy jednak zostawiłem, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Chcącym pisać podanie do władz, udostępniono papier i ołówki. Skorzystali z tego m.in. Stępiński, pisząc bezpośrednio do konsula niemieckiego w Moskwie. Skutek pisania tych podań był ten, że na drugi dzień, do celi wszedł strażnik wywołując dwa nazwiska i każąc zabrania rzeczy. Wezwanymi byli Bronisław Stępiński i Eryk Gruner. Tak pozbyliśmy się wstrętnego „kapusia” i odetchnęliśmy z ulgą. Co się później stało, tego nikt nie sprawdził, ale przypuszczam, że według istniejącego układu von Ribentrop – graf Mołotow, co zresztą twierdził sam Stępiński, przerzucono ich za linię demarkacyjną i oddano władzom hitlerowskim. Następnym wywołanym, który do nas już nie wrócił, był dziadźko Giz z Sech. Potem przyszła nieoczekiwana kolej na mnie, zakończył opowiadanie Kazik.

Kazik z przejęciem potrafił mówić o tym co najważniejsze. Nastąpiła znamienna chwila milczenia i zadumy. Wszyscy byliśmy zaskoczeni splotem wydarzeń i szczerością opowiadającego.
- No to zdałeś egzamin polskości bracie, jakiego się nikt po tobie nigdy nie spodziewał – powiedziałem z uznaniem przerywając milczenie.
- Tak – przyznał Janek – ale najbardziej poruszyła mnie scena ze Stępińskim, bo uciekł nam. Jeżeli pozwoliłbyś mi działać w swoim czasie, szpieg byłby unieszkodliwiony, już nigdy nie stałby się „kapusiem” i nie mógł zaszkodzić innym.
- Gdyby tak się stało Janku, to Kazik i jego koledzy w więzieniu, nie poznaliby prawdy o walce, jaką my tutaj mamy już poza sobą i dalej prowadzimy. Dawniej może i wiedzieliśmy co należy robić, ale nie mogliśmy podjąć działań. Dzisiaj już dostrzegamy skutki błędów jakie popełniliśmy, chociaż poprawiać ich nam nie wolno. Przynajmniej wiemy, że tak w pierwszym, jak i w drugim przypadku, działalność nasza była wskazana. Wracając do sprawy szpiegostwa prowadzonego w Rokitnie uważam, że firma „Vitrum”, być może z uwagi na zamierzenia eksportowe zatrudniła Stępińskiego nad granicą przypadkowo, a obdarzenie przywilejami tak zręcznego pośrednika jakim niewątpliwie ks. dr Wyrobisz, leżało w interesie przedsiębiorstwa. Teraz widzimy, że księżulek Wyrobisz – chociaż nie wiemy o nim wszystkiego - w imię własnych, a być może i obcych interesów potrafił powodować w dowództwie KOP-u zmianę obsady stanowisk oficerskich, oraz skłonić władze Starostwa do korzystnej dla siebie wymiany komendantów posterunku policji.
Widzimy, że jego żądza wszechwładzy w miasteczku sięga dalej, aż do wymuszania na burmistrzu, całkowicie przecież jemu podległym, zgody na powołanie uległego mu radnego huty, a autentycznego i aktywnego przedstawiciela środowiska hutników czyni niesłusznie zwolennikiem bolszewizmu. Widzimy, że dla świętego spokoju, władza tolerowała postępowanie księdza, bo co mogła począć? Byli jednak patrioci, którzy przyglądali się - podobnie jak my bezsilnie, tym brudnym zabiegom, przynoszącym nam Polakom, niepowetowane szkody i tragiczne w skutkach osłabienie państwa. Jednym z tych obserwatorów, był nasz nieodżałowany inspektor Strzelca śp. Kapitan Chomicz! On to jeszcze przed samą śmiercią powiedział mi w Sarnach: Wracaj do Rokitna z braćmi i hutnikami i tam tkwij na swoim posterunku, a zrobisz więcej dla Polski niż uzbrojony oddział wojska! Dziś dopiero zrozumiem jak ważną i jak doniosłą określił nam rolę.
Teraz, drodzy koledzy, przypominam wam tylko o minionej przeszłości, abyście pamiętali o niej i na niej się uczyli. Czasy zmieniły się bardzo i nasze zadania w nowych warunkach także muszą ulec przekształceniom. Widzimy na przykład, że niegdyś pogardzany Ostrowski, jest teraz skromnym księgowym, a do nas hutników odnosi się pozytywnie i nie jest szkodliwy. To samo można by powiedzieć o reszcie urzędników jak Józef Lech, Ryszard Rzepko i Stanisław Bartold. Ci nie zostali objęci zsyłką, gdyż popierani byli przez Żydów, jednak obecnie swoim postępowaniem, nie czynią nam krzywdy, i to moi drodzy należy uszanować! Dziś hutnicy stanowią o polskości Rokitna i dzielą los wszystkich kresowych Polaków, nawet tych na Syberii!
- Powiedziałeś o tym co upłynęło – odezwał się ponownie Kazik – ale to nie wszystko, bo kolega Duchnowski jeszcze siedzi. Sądzę, że złożona petycja odniesie pozytywny skutek. Jutro udam się do Naczelnika NKWD w sprawie powrotu mojej rodziny. 
Tak też się stało, bo następnego dnia, Kazik zameldował się w tym urzędzie. Zgłaszając swój powrót, zażądał widzenia się z Naczelnikiem. Przedstawiając dokumenty o uniewinnieniu i zwolnieniu, oraz dowody niesłusznego posądzenia, zażądał zwrotu równowartości zarobku, za czas dziewięcio miesięcznego przetrzymywania w areszcie i zgody na powrót zesłanej w tym czasie rodziny.
Naczelnik NKWD w Rokitnie st. Lejtienant Bobrow, wnikliwie zapoznał się z niezwykłą sprawą oświadczając:
- wniosek o odszkodowanie pieniężne należy skierować do Zarządu Huty, jako jednostki zatrudnienia. Co do powrotu rodziny z Syberii, to niewiele mogę pomóc, gdyż nie leży to w mojej kompetencji. Waszą rodzinę – powiedział Bobrow – zesłała władza, która mnie nie podlega. Starając się o powrót zesłanych, należy zwrócić się do właściwego obłostnego NKWD w Akmolińsku, za pośrednictwem tzw. Wierchownogo NKWD w Moskwie. Jest to jednak sprawa długa, a pozytywne jej załatwienie prawie nieprawdopodobne, zastrzegł z góry Naczelnik.
- Przyszedłem do was towarzyszu Naczelniku bo uważam, że w sprawie niesłusznej zsyłki mojej rodziny tylko Wy jesteście w stanie dać mi właściwą radę, ale jak wynika z zastrzeżenia – pomyliłem się.
- Nie, towarzyszu, wy nie pomyliście się. Ja nie jestem dla was wrogiem za jakiego mnie uważacie, ja powiedziałem prawdę.
- Co więc w takim przypadku mam uczynić? – zapytał Kazik.
- Jeżeli chcecie mnie posłuchać, mogę służyć właściwą radą, taką jaka jest możliwa obecnie w naszym ustroju – powiedział Bobrow.
Jak zaczniecie pisać podania i prośby do urzędów, to sprawa okaże się beznadziejna. W tym czasie, mogą mnie przenieść na inne stanowisko, a moje miejsce zajmie osoba, która was nie zna i z byle powodu może ponownie zamknąć. Znów będziesz siedział nie przesłuchiwany, a rodzina nigdy nie wróci do domu. Radzę wam szczerze, abyście nie pisali żadnych próśb, bo to nic nie da. Najlepszym wyjściem jest, pojechać do rodziny na Syberię i prosić NKWD w Akmolińsku o przywrócenie jej wolności, bo ona jej przysługuje. Na takie ustępstwa z uwzględnieniem waszego uniewinnienia, tamtejsza władza może się zgodzić.
Kazik głęboko zastanowił się nad radą Bobrowa i po pewnym czasie, biorąc pod uwagę argumenty za i przeciw, doszedł do przekonania, że propozycja była szczera i właściwa. Bobrow zalecał postępowanie realne w tym kraju i ustroju. Tego należało trzymać się, bo innego wyjścia nie było.
W sprawie odszkodowania pieniężnego za okres aresztu, brat wniósł podanie do Zarządu Huty, ale dyrektor Gonczarow zalecił, aby zwrócić się z tym do sądu rejonowego, którego wyrok byłby podstawą wypłaty. Kazik uczynił wedle zaleceń dyrektora, ale na rozprawie okazało się, że huta odmówiła takiej wypłaty, gdyż aresztu pracownika dokonała władza wojskowa.
W tej sytuacji sąd wydał orzeczenie negatywne. Kazik ponownie udał się do Naczelnika Bobrowa przedstawiając prośbę o wskazanie właściwego winowajcy niesłusznego aresztowania. Bobrow i tym razem, potwierdzając słuszność roszczeń rzekł: pieniądze należą się, ale znalezienie sprawcy aresztowania spiętrzy trudności, bo nikt się nie przyzna. Będziesz pisał i czekał, i w rezultacie zostaniesz powiadomiony, że aktu aresztowania dokonano w szczególnych warunkach obejmowania władzy, na terenach jeszcze nie objętych obowiązującymi przepisami prawa, no i to będzie koniec twoich roszczeń.
W rezultacie Kazik zrezygnował, bo wiedział już, że z państwem radzieckim sprawy nie wygra. Naczelnikowi NKWD jednak oświadczył, że jako dawniej ciemiężony przez kapitalistów robotnik, teraz skrzywdzony musi ustąpić, darowując swoją krzywdę. 
- Darować?... zapytał Bobrow, a czy to była aż taka duża krzywda? Przecież jeść to ty dostawał, tak? Przeżyć, toś ty przeżył, tak?, Na wolność cię wypuścili, tak?, Tak, ot ty i powinien powiedzieć: „Spasiba Stalinu”! – zrozumiałeś?
- Zrozumiałem – odpowiedział Kazik.
- No, jeżeli ty zrozumiałeś – mówił dalej Bobrow – tak zaniechaj dochodzić krzywdy, która i tak nie ma szans wygrania.

Różnie można było sądzić o radach Bobrowa, lecz obiektywnie należy przyznać, że były one w owym czasie nadzwyczaj trafne. Kazik głęboko przemyślał je, a doceniając wagę i wartość pouczeń, zaniechał dochodzenia własnej krzywdy i dnia 1 września 1940 roku, zgłosił gotowość wyjazdu na Syberię. Naczelnik Bobrow zaopatrzył go w potrzebny dokument, a my w żywność i ciepłą odzież dla jego dzieci. Do darów zaopatrzenia zesłanej rodziny m. in. Dołączył się Żyd Grynszpan, ofiarowując kilka kilogramów żywności w tym cukier, ryż i herbatę. Jego odjazd był przykry ale i obiecujący dla całej rodziny i przyjaciół. Dla ratowania bliskich sercu osób, ten krok Kazika uznaliśmy za właściwy.

Przyszła także długo oczekiwana wiadomość od Tomka. Biedaczysko wraz z całą jednostką, dostał się do niewoli sowieckiej. Początkowo przebywał na robotach drogowych w Dubnem, gdzie odwiedzała go siostra Hela.

Po powrocie Kazika z więzienia Aleksander Arasimowicz nie miał łatwego życia w środowisku hutników. W stosunku do niego, wszyscy jego dawni koledzy przeszli z per ty, lub kolego na per „kumie”. To stało się powodem, że po pewnym czasie, Arasimowicz cichaczem opuścił Rokitno i przedostał się za Bug. Jak później informował jego brat Wacław, Oleś osiedlił się na stałe w hucie na Wyczerpach w Częstochowie.
Po przeżyciach jakie były udziałem naszej rodziny, nie mogliśmy nadal przetrzymywać w domu ojców pani Stęślickiej. W drugiej turze, czekała ją niechybnie zsyłka, więc poradziliśmy tej pani, ażeby po cichu udała się za linię Bugu. Później otrzymaliśmy od niej podziękowanie za właściwą radę i wiadomość o powrocie do Katowic, gdzie zamieszkała we własnym domu przy ulicy Gliwickiej. Od tej pory pani Stęślicka, żywo interesuje się sprawami Rokitna, a w szczególności środowiskiem hutników.

W okresie władzy sowieckiej, pomimo nagonek do współzawodnictwa i stosowania różnego rodzaju zachęt do zwiększenia wydajności, praca w hucie przebiegała opieszale i bez entuzjazmu. Administracja huty wiedziała, że stosowane metody śrubowania wydajności, nie odnoszą skutków, lecz metod takich nie zaniechała tylko dlatego, bo takie polecenia przekazywano odgórnie. Najbardziej dokuczliwą i aż do obrzydzenia w praktyce nieznośną, stała się kwestia doskonalenia systemu władzy, polityki i gospodarki, wedle nieomylnych zaleceń wielkiego Stalina. W celu przekazania robotnikom i chłopom zdobyczy Rewolucji Październikowej, dzięki którym bratni lud radziecki uzbrojony w najszlachetniejsze ideały ludzkości, dnia 17 września 1939 r. przyniósł na bagnetach wolność Zachodniej Ukrainie i Zachodniej Białorusi, zwoływano ogromną ilość wieców i zebrań. Na tych właśnie zgromadzeniach, różni nasyłani zawodowi prelegenci, popisywali się wymową idei, której treści sami nawet nie rozumieli. Dobór tych propagandzistów, zwanych „politrukami”, nie zawsze był właściwy, gdyż byli wśród nich także i „zawodowcy”, którzy treść rzekomych przemówień wyuczyli się na pamięć. Toteż wynik wygłaszanych szablonowych szkoleń i przemówień metodami obcymi w naszej kulturze – osiągały nadzwyczaj mierne efekty. Zamiast spodziewanego wybuchu entuzjazmu, niekiedy wywoływały oburzenie i współczucie. Ponadto propagowanie doskonałości systemu, odbywało się przez organizowanie „kółek” oświatowych / wospitatielnych króżkow /, które działały wśród robotników i młodzieży. Materiałami szkoleniowymi były tutaj: Stalinowska konstytucja, instrukcje dotyczące postępu w przemyśle i gospodarce Związku Sowieckiego i stosowania współzawodnictwa pracy, oraz materiały propagandowe o szerokim dostępie młodzieży do nauki, dostatku i szczęściu obywateli Związku Radzieckiego, itd. itp. Takie zebrania były częste, długie, bardzo męczące i nudne. Słuchacze zasypiali ze zmęczenia, ale udział w nich był obowiązkowy. Lektorzy tych wykładów, o znużeniu nie chcieli słyszeć i stosowali powszechnie wypróbowaną metodę: „ Nie umiejesz – nauczim, nie choczesz? – prynudim” / nie umiesz – nauczym, nie chcesz – zmusimy /. Od stosowania tych zasad odwołania nie było, więc uczęszczałem i ja. Znamiennym jest to, że niektórzy prelegenci, dostrzegając ujemny skutek swoich nauczeń, nie informowali o tym swoich przełożonych obawiając się ostrej reprymendy.

Krytycznie patrząc na zasady i metody sprawowania władzy sowieckiej w naszym miasteczku, dało się zauważyć wprost nieprawdopodobny nadmiar urzędników w stosunku do efektywnie zatrudnionych. Na przykład na 4.000 mieszkańców miasteczka bez przyległej wioski, liczba umysłowo pracujących wynosiła około 1.500 osób. Dziwnym najbardziej wydaje się fakt, że wśród tych umysłowo zatrudnionych, sprawujących władzę robotniczo – chłopską, znajdują się przeważnie sami Żydzi, czyli wczorajsi kapitaliści, kupcy i spekulanci, wyzyskiwacze i zdziercy, żerujący na ciężkiej pracy ogłupianego propagandą robotnika i chłopa. Żydzi w naszym miasteczku, obok grupy przysłanych ze Związku Sowieckiego funkcjonariuszy władzy i propagandy, w większości również Żydów, zajmowali wszystkie kierownicze i podrzędne stanowiska administracyjne miasta – w handlu i zaopatrzeniu, sądownictwie, prokuraturze i milicji, służbie zdrowia i ubezpieczeniach społecznych, a także w przemyśle. Pro forma kapitaliści żydowscy na równi z aryjskimi, byli pociągani do odpowiedzialności, jednak żaden Żyd nigdy nie został zesłany na Syberię. Ponadto Żydzi zostali uznani za narodowość wyjątkowo upośledzoną za rządów sanacyjnych Polski, dlatego władza sowiecka w celu wyrównania rzekomych krzywd, darzy Żydów specjalnymi wyróżnieniami i prawami. Przywilej ten jest wyrazem ogólnego zaufania i powierzenia Gołodowi wysokiego urzędu i władzy kwalifikowania polskich „ciemiężycieli” na zsyłkę. Zachodzi tylko pytanie, czy zakwalifikowani przez niego na Sybir hutnicy i chłopi, byli za polskich czasów ciemiężycielami mniejszości narodowych, a w tym Żydów? Opracowany przez Gołoda długofalowy plan przesiedleń tzw. Plan Gołoda, obejmował także całą naszą rodzinę. Jednak wprowadzenie w życie tego planu, nie mogło odbyć się bez zakłóceń produkcji w hucie – i to wstrzymało jego pełną realizację. Dla dyrektora Gonczarowa była to sprawa do zrealizowania, bo z tego powodu już czynił przygotowania i rozpoczął przyuczanie chłopów ze wsi do dmuchania szkła, aby tym sposobem zastąpić planowanych do zesłania Polaków. Na razie, wstępną turą drugiej zsyłki, było objętych kilku chłopów ukraińskich i dwóch hutników: Klemens Bagiński i Kazimierz Sobolewski. Wywołało to zrozumiałe oburzenie wśród hutników, przeciwko Żydom sprawującym władzę, a szczególnie przeciwko Gołodowi. Jak się okazało Bagiński zbiegł z transportu pod Białokurowiczami, skąd ukradkiem przywlókł się do domu i ukrywał. Sobolewskiemu natomiast, nie udała się ta sztuka i wywieziono go tam skąd już nigdy nie wrócił. Wzrastające nastroje nienawiści i odwetu wywołane zsyłkami bez powodów, wywołały wśród Żydów poruszenie i obawę. Postanowili oni udaremnić planowaną zsyłkę hutników. Rezultat działań organizacji żydowskiej był ten, że Gonczarow został zdjęty ze stanowiska dyrektora huty, a na jego miejsce zostaje przysłany fachowiec „stiekłotrestu” z Kijowa inż. Sadowski, obywatel sowiecki narodowości żydowskiej. Trzeba przyznać bezstronnie, że nowy dyrektor okazał się niezłym znawcą zawodu i środowiska hutników. Uznał on plan zsyłek za nierealny i szkodliwy dla produkcji. Hutnicy odetchnęli z ulgą, a praca z miejsca poszła raźniej. Żydzi z miasteczka natomiast, jak to jest w ich przyrodzonym zwyczaju, aby naprawić zagrożoną reputację swojej organizacji zwrócili się wprost do mnie – mówiąc: „ Nu, co teraz już lepiej? To wszystko dobre, to „My” zrobiliśmy dla hutników..!
„My” za polskich czasów, taki interes zawsze załatwiali dobrze przez pana ksiendza..., a teraz to jest trudniej, ale „My” dali radę i zrobili dyrektora tego Sadowskiego i..... będzie znów dobrze, pan sam temu będzie widział! Pan musi wiedzieć, że „My”Żydkowie zawsze z Polakami żyli zgodnie i teraz chcemy zgody, więcej nic! Żyd mówił dalej z przekonaniem, że jego organizacja potrafiła zażegnać konflikt i wejść na właściwą drogę współżycia. Co do tego Gołoda i Taksa, trzeba pogodzić się, bo w każdej owczarni może znaleźć się parszywa owca, a w waszej owczarni to nie ma? Przecież pan ich zna i sam wie jak trudno działać wśród nich! Ja z panem rozmawiam otwarcie, bo pan wie, że "My„ Żydzi jesteśmy syjonistami, a ja wiem, że hutnicy są Polakami i tak jedni, jak i drudzy, pragną takimi pozostać – powiedział Żyd Liwczyc.

Praca w hucie, wobec tak trafnych tym razem zmian personalnych, pomimo niedostatków żywnościowych, toczyła się znacznie raźniej, a wartość jakościowa wyrobów wzrastała. W tym okresie kolonia robotnicza huty stale była nawiedzana przez włóczących się obywateli „Wielkiej ziemi”. Zaglądali oni często do naszego osiedla, a spotkawszy kogoś znającego ich język, nabierali zaufania i zdradzali cel takich wizyt. Pewnego razu taki domokrążca zapytał mnie, czy wiem u kogo i gdzie można kupić resztkę trzymetrową czarnego sukna na kostium?
- Sukna to ja nie mam, ale gotowy kostium czarny, mogę ci sprzedać – powiedziałem.
- U ciebie jest czarne, sukienne ubranie? – zapytał.
- Jest, tylko nie sukienne, a krepowe – odpowiedziałem.
- No to pokaż, ja zobaczę – powiedział.
Pokazałem mu swój smoking z jedwabnymi klapami u marynarki i lampasami na spodniach. Oglądał z ciekawością, ale jakoś nie zachwycał się. Kręcił głową, próbował w palcach materiał i w końcu powiedział z rozczarowaniem: materiał to ładny, ale żeby to było sukno takie grube matroskie / procznoje sukno/, a to jest cienkie jak dla kobiety – zaopiniował.
- Ależ co ty za głupstwa wygadujesz – oburzyłem się. Ty nie rozróżniasz sukna od krepy? U nas takie matroskie sukno kosztowało zaledwie 7 zł metr, podczas kiedy za krepę, płaciłem 42 zł.
- Mnie jednak odpowiada lepiej sukno – rzekł sowiet.
- Robisz podobnie jak ten muzyk ze wsi, który wolał pięciokopiejkową monetę niż złotą dziesięciorublówkę tylko dlatego, że miedziana była większa – odpowiedziałem porównawczo. Taka ocena trafiła w słabą stronę nabywcy, który, starając się osłonić swój brak znajomości przedmiotu, zaczął ponownie oglądać ubranie, i wreszcie zapytał o cenę.
- Ten smoking będzie kosztował tylko 700 rubli – powiedziałem.
- Tak drogo? – zaoponował.
- Dla ciebie drogo, bo przywykłeś cenić sukno – powiedziałem. Sowiet znów pokręcił głową i ostatecznie wyjął pieniądze i zapłacił żądaną kwotę. Zabrał ubranie i poszedł.

Po upływie kilku dni, nagle zjawia się on u mnie z pretensją. Cóżeś ty mnie sprzedał za rekwizyt w miejsce ubrania – wrzasnął. Wszyscy Polacy we wsi śmieją się ze mnie jak z durnia, kiedy pokazuję się na ulicy w tym twoim smokingu! – krzyczał. Powiedz mi nareszcie, co tu jest śmiesznego? – zapytał.
- Jak wróciłeś, ja sam omal nie parsknąłem śmiechem – powiedziałem. Kto słyszał, aby smoking wdziewać na czerwoną koszulę i w dodatku przepasaną sznurem z pomponami? Tę twoją „rubachę” widać z daleka jak wygląda spod marynarki. Przy tym na głowie masz wojskową czapę ze szpicem tzw. „Budionówkę” / czapa uszenka sukienna na wzór hełmu z dużą czerwoną gwiazdą /. Na nogach sowiet miał buty wojskowe z kierzonymi cholewkami. Jednym słowem wyglądał jak błazen, przebieraniec. Toteż nic dziwnego, że ludziska na ulicy śmieją się z wariata i słusznie. Wytłumaczyłem desperatowi, że tym ubiorem upodobnił się do cyrkowego klowna i dlatego wzbudza powszechny humor.

Sowiet słuchał mnie i kręcił głową, wreszcie zapytał:
- no to powiedz mi, jak ja mam się ubierać w ten czortowski kostium? – Zaraz ci pokażę i wytłumaczę – powiedziałem otwierając szafę ubraniową. Sięgnąłem do bieliźniarki i pokazałem białą koszulę, na którą należy wdziewać marynarkę, następnie skarpetki, czarne pantofle, krawat muszkę i melonik na głowę. Jak to ubierzesz, nikt na ulicy nie będzie się śmiał – powiedziałem. Sowiet cierpliwie obejrzał wszystko i zdawało się pouczenia wysłuchał. Zaczynając oceniać pokazane eksponaty – mówił: eta rubacha biełaja nicziewo siebja, tufli sojdut, noski toże, czornaja liaguszka / krawat muszka/ eto cziepucha, nu etoj irundy /pokazując melonik / ja na gołowu nie zadieju – powiedział i nasunąwszy na głowę szlapu, wyszedł i więcej się nie pokazał.

Takie i im podobne błazeńskie sceny, niestosownego ubierania się sowieckich obywateli przyzwyczajonych do „fufajek i specówki”, można było dość często oglądać na ulicy. Ponadto w lokalach publicznych i na ulicach letnią porą, widywano kobiety paradujące nawet w nocnych koszulach.
Pewien sowiet obserwując codzienność naszego życia, w luźnej rozmowie ze mną powiedział: wy Polacy żyliście tu wszyscy w dużym dostatku.
To widać na pierwszy rzut oka – mówił: Żeńszczyny krasiwo razodietyje /kobiety ładnie ubrane/, w kufajeczkach nikawo nie widno /w watówkach nikogo nie widać/, a na ulicach i podwórzach znajdują się psy.
- Owszem psy także są – zauważyłem- ale skąd ten sąd o dobrobycie?
- bo dla was taki stan jest normalny, ale my porównując go z naszym, widzimy różnicę: to jest dostatek! Np. u nas – mówił sowiet – na ulicy widuje się ludzi smutnych i zniechęconych, kobiety ubrane licho i jednakowo, bardzo ubogo, mężczyzn widać najczęściej w waciakach i ubraniach roboczych, a psa nigdzie się nie zobaczy.
- rozumiem, ubrań to u was jest brak, ale dlaczego nie ma psów, czyżby wasi obywatele nie lubili tych zwierząt? – zapytałem.
- u nas wszystkie psy wybito na skóry, bo w całym Sojuzie jest brak tego surowca. Widzicie przecież sami – tłumaczył sowiet, że chodzimy w kierzowych butach, bo skórzanego obuwia nie ma z czego zrobić.
- No to tym bardziej powinniście hodować zwierzęta, które dostarczają skór – zauważyłem.
- Tyko czym karmić te zwierzęta, kiedy człowiek sam z głodu przymiera – wyjaśnił.
- Należałoby wierzyć waszym szczerym wypowiedziom, bo potwierdzają to fakty, ale jak ich pogodzić z oficjalnymi informacjami w prasie i radiu, o dobrobycie i dostatku obywateli Sowietskiego Sojuzu, a propagandyści na zebraniach wychwalają niebywałe zdobycze i osiągnięcia gospodarcze, przemysłowe i naukowe, nazywając wasz kraj „Cwietuszczoj stranoj Sowietskogo Sojuza”. Jak się to wszystko słucha i porównuje z waszą wypowiedzią, to nasuwa się pytanie: jak tam jest w rzeczywistości?
- Gdyby w rzeczywistości było tak jak piszą i mówią, to ja nie potrzebowałbym tu przyjeżdżać po zakupy – mówił sowiet. Jednak mój przyjazd z tak daleka mówi za siebie. Duży niedostatek w całym kraju, wszystkich przedmiotów powszechnego użytku i tylko tym faktom, a nie pustym gadaniom należy dać wiarę – mówił sowiet.
- No jeżeli jest tak źle jak mówicie, w co wcale już nie wątpię, to powiedzcie mi wobec tego szczerze, jaką wartość ma wasza powszechnie głoszona propaganda?
- Wy chcecie ode mnie bardzo dużo – zastrzegł. Żądacie szczerej odpowiedzi na pytanie, które w naszym kraju jest rozumiane dwojako. Za szczerość wobec propagandy, w naszym kraju wsadzają do więzienia, a tych pozbawionych wolności u nas jest więcej niż całej ludności w Polsce. Z tych powodów dwojakie znaczenie pytania jest usprawiedliwione dlatego, że międzynarodowe słowo „propaganda” przetłumaczone na język Puszkina, przybierze brzmienie czysto rosyjskie, a mianowicie: „ Każdaja bliadź swoju mendu chwalit”! To jest i musi wystarczyć za odpowiedź na postawione przez was pytanie o wartości głoszonej propagandy. Musicie zrozumieć, że genialny Puszkin trafnie określił i właściwie nazwał występujący tu podmiot i przedmiot, przez co wyraz obcy stał się zrozumiały i starcza za odpowiedź na postawione przez was pytanie. Tak odpowiedział świadomy obywatel sowieckiego kraju. Po takiej lekcji, nasze kontakty z rzekomo przyjacielskimi propagandystami stały się bardziej wstrzemięźliwe. Na obelgi i zniekształcenia faktów dziejowych, nauczyliśmy się reagować udając obojętność i bagatelizować je.

W uprawianiu podobnej propagandy nie wszystko jednak uchodziło bezkarnie.
Niektóre chwyty poniewierania naszej dumy narodowej i fałszowania historii miały charakter prowokacji i nie pozwalały na bierność. Toteż spięcie nastąpiło na jednym z zebrań robotników huty. Prelegent tego wiecu Ob. Sabli czynił złośliwe uwagi pod adresem polskiej burżuazji, która rzekomo swoją konstytucję, celowo świętowała dnia 3 maja tylko dlatego, aby tym chwytem podszyć się pod zdobycze klasy robotniczej i jej święto 1 maja. Takiej złośliwej nieprawdy, obliczonej na nieświadomość i naiwność robotników huty, nie mogłem pominąć milczeniem i poprosiłem o głos. Moja reakcja wywarła ogólne poruszenie wśród zebranych, bo po udzieleniu mi głosu spokojnie wyjaśniałem: po pierwsze Konstytucja 3 maja, o której wspomniał prelegent nigdy nie była burżuazyjna, bo od początku ogłoszenia jej, stanowiła akt wolności ludu Polskiej Rzeczpospolitej. Po drugie, została ogłoszona dnia 3 maja 1791 r. i od tej daty wzięła swoją nazwę, a więc na 96 lat przed ustanowieniem święta robotniczego 1 maja. Jakże mogła brać wzór i osłabiać to, czego jeszcze nie było? Po trzecie Konstytucja 3 maja jest pierwszym aktem prawnym w Polsce i Europie, który daje równe prawa wszystkim ludziom pracy w Polsce i jest na tyle ważną zdobyczą ludu, że nie potrzebuje podszywać się pod cudze zasługi! To sprostowanie zniekształceń prawdy dziejowej, zostało nagrodzone burzą oklasków. Prelegent zaniepokoił się, bo kłamstwo nie przeszło. Starał się usprawiedliwić, popełniając kolejne błędy.
Polska burżuazja - mówił, szkodziła jednak klasie robotników, a co do dat, to on tylko przejęzyczył się, jednak święto robotnicze zostało osłabione, co potwierdzają fakty.
Według waszego przedkładania faktów towarzyszu prelegencie – powiedziałem – Karol Marks ustanawiając święto proletariatu, musiał wzorować się na Adolfie Hitlerze, bo on także święto narodowego socjalizmu ustanowił w dniu 1 maja. Oklaski stanowiły jednocześnie porażkę tow. Sabli, który na zebraniach huty już więcej się nie pokazał i z Rokitna został przeniesiony.
W domu, po pracy wspólnie z braćmi i kolegami zastanawiałem się nad nagłym wzrostem zapotrzebowania kraju rad na drewno leśne. Jak donosili ludzie lasu, sowieci nie tylko gwałtem zabierali gotowe poręby, ale i wycinali drzewa świeże w takiej ilości, że planowy wyrąb został przekroczony dziesięciokrotnie. Okazało się, że pokrycie zapotrzebowania wielkiego kraju na drewno zostało przerzucone całkowicie na podbite tereny. Dostrzeżono, że w Zachodniej Ukrainie i Białorusi, jest więcej bydła pociągowego niż w całym Sojuzie. Tu jest komu wywozić drewno z lasu i jest czym ciągnąć wozy naładowane budulcem, podkładami kolejowymi i opałem. Należy tylko wydać polecenia ludziom, i zmusić ich do wykonywania ciężkiej pracy za darmo. W wielkim skołchozowanym kraju nie ma komu wydać nakazu nieplanowanej pracy, bo tam jest brak ludzi, a przede wszystkim niezbędnego bydła pociągowego. Toteż syberyjskie drewno leży spokojnie i czeka na transport, którego nie ma, tymczasem w podbitym kraju, cele nieosiągalne realizuje się tak łatwo. Należy tylko wydawać nakazy, a pracowity chłop ukraiński i białoruski wykona je bez szemrania. Musi wykonywać, bo inaczej grozi mu zsyłka lub więzienie i odebranie największego skarbu, jaki stanowi dla niego pociągowy zaprzęg koni i wołów. Sowieci, jak zgłodniałe dzikie wilki, rzuciły się nie na nasze zasoby materiałowe w miastach, ale i na zapasy drewna w naszych lasach. To co przypadkowo spotkany sowiet powiedział o kompletnym zaniku hodowli zwierząt domowych w Rosji, w zupełności pokrywało się z katastrofalnym stanem gospodarki w tym niegdyś bogatym kraju. Tutaj mimowolnie nasuwa się wiele porównań. Jak nas uczy historia, oswojonym przez pierwotnego człowieka zwierzęciem był pies. On też często stanowił o dalszym postępie kultury i opanowania ziemi przez człowieka. Tymczasem stwierdza się, że w Związku Sowietskim, zanikła hodowla zwierząt, co niekorzystnie odbiło się na gospodarce i ekonomice całego kraju. Przygodny rozmówca zwracał uwagę, na kompletny brak hodowli psów w jego kraju, czego nie spotkał u nas. My jednak spostrzegamy, że ten anormalny stan, był wynikiem zaniku dobrych obyczajów i upadku kulturalnego wielkiego kraju.
Mój Zbyszek po fatalnym uniemożliwieniu mu kontynuowania dalszej nauki w Liceum w Krzemieńcu, uczył się teraz w miejscowej 10-latce, gdzie obowiązywał język wykładowy rosyjski. Stanowiska nauczycieli i wychowawców w tej szkole, były poobsadzane przez siły sowieckie. Nauczanie jak wykazywały wyniki, nie przynosiły spodziewanego postępu wiedzy. Duży bowiem nacisk kładziono na tzw. „socjalisticzeskoje wospitanije”. Polegało ono przeważnie na wyuczeniu się na pamięć różnego rodzaju utworów i wierszy o rzekomych wartościach ideowych i bohaterstwie osób podnoszonych do zaszczytów zacnych obywateli Kraju Rad. Takich wyróżnianych stawiano za wzór, dla uczącej się młodzieży. W związku z tym, jak opowiadał mi synek, z premedytacją nakazano uczniom wyuczenia się na pamięć wiersza o Kotowskim, bohaterze wojny polsko - bolszewickiej z 1920 roku. Uczniowie pomimo surowego nakazu, kategorycznie odmówili wyuczenia się tego utworu. Rzecz oczywista nauczycielka zapytała o powody, a w odpowiedzi usłyszała od wszystkich, że treść wiersza nie odpowiada prawdzie o tej wojnie, zawiera obelgi pod adresem marszałka Piłsudskiego, a bohaterstwo Kotowskiego jest wątpliwe. Pomimo oburzenia nauczycieli, utwór ten został wycofany, bo polskie dzieci nie chciały uczyć się powtarzania kłamstw. Takie sprzeciwy i postawy, były powodem m.in. do zakwalifikowania ich rodziców do grupy „niebłaganadiożnych”,co groziło znanymi w praktyce represjami ze strony władz. 1 
Na ukierunkowywaniu sowietyzacji wsi ukraińskiej, komuniści radzieccy też ponieśli fiasko, dopuszczając tą narodowość do władzy administracyjnej i młodzieżowej. Ukraińcy bowiem wykorzystali ten przywilej do szeroko zakrojonej działalności konspiracyjnej „Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów” /skrót OUN/. Darzony przywilej organizacyjny potajemnie wykorzystali na działalność napływowych emisariuszy z Małopolski Wschodniej, którzy potrafili w tym czasie ustanowić OUN na Wołyniu i części Polesia, jako groźną siłę przeciwstawną sowietyzacji tych terenów. Z rozmów przeprowadzonych ze znajomymi Ukraińcami, można było wnioskować, że oczekują rychłego najazdu Hitlera na Związek Radziecki. Znamiennym jest to, że audycje radia Londyn potwierdzały takie zamiary przeciwnika, co dawało dużo do myślenia. To czego dowiedziałem się nieoficjalnie, wieś ukraińska gromadziła broń i ukrywała wielu dezerterów radzieckich narodowości ukraińskiej i innej, jako zwolenników faszyzmu, oraz tzw. „Własowców”. Powstała sytuacja zaostrzyła potrzebę czuwania i wysłuchiwania po cichu radia Londyn.
Wyczekiwanie chwili nowego szaleństwa, początkowo nie przynosiło spodziewanych rezultatów, jednak dawało się wyczuć pewne poruszenie w kręgach władzy. Tym razem nawet na zebraniu hutników powiedziano nam oficjalnie, że stosunki sowiecko – niemieckie są obecnie jak najlepsze, a prowadzony handel i wymiana towarowa przynoszą duże korzyści gospodarcze obu stronom. Ten oficjalny komunikat aczkolwiek mocno podkreślał dobrosąsiedzkie współżycie, to jednak samo przez się zaprzeczał poprawności takich stosunków. Przejęty rozmyślaniem nad tą wielką niewiadomą, zdarzył mi się jakiś dziwny i nieprzyjemny sen. Śniłem o dwóch strasznie pokrzywionych twarzach, pałających złością. Co one miałyby oznaczać, zastanawiałem się budząc, kiedy do drzwi gwałtownie zastukano. Żona otworzyła, a ja ubrawszy się, wyszedłem zobaczyć przybyszy. Obydwaj nieznajomi przedstawili się jako inspektorzy „stiekotrestu” z Kijowa i prosili mnie do huty w celu udzielenia pewnych wyjaśnień. Z takimi potrzebami już spotykałem się poprzednio, więc na prędce przygotowany wyszedłem z domu z nieznajomymi. Kiedy rozmawiając skierowałem się do huty, nieznajomy przeprosił mnie oznajmiając, że konferencja odbędzie się w miasteczku. Na te słowa poruszyłem się nerwowo i spojrzawszy na rzekomych inspektorów, skojarzyłem dwie nieprzyjemne twarze widziane we śnie. Teraz zrozumiałem, że powód przedstawiony mi w domu, miał na celu wprowadzenie w błąd domowników, bo zostałem aresztowany. 

16. SOWIECKIE WIĘZIENIE

Jak się okazało w toku przesłuchania, które odbyło się pamiętnego dnia 10 kwietnia 1941 roku, zarzucono mi współpracę z policją, wrogą propagandę i nielegalne przekroczenie granicy sowieckiej. Podstawą aresztowania był znany już protokół przesłuchania z 1924 roku, przeprowadzonego przez podkomisarza Remiszewskiego jako szefa EPP przy Starostwie w Sarnach.
Na moje nieszczęście, dokument ten nie został zniszczony. Teraz odnaleziono go w archiwum tego oddziału, a NKWD użyło do sfabrykowania ciężkiego oskarżenia za rzekome przestępstwa określone w „stati 54 punkt 13, tzw. klewotnia i rzekome przekroczenie granicy na Bugu /której nie było/ punkt 10”
Wrogą, czyli tzw. „szeptaną propagandę” próbowano mi udowodnić zeznaniami świadków na rozprawie sądowej. W pisemnym oświadczeniu o miejscu urodzenia na Ziemi Lubelskiej nie dokonano właściwego zapisu, tylko odnotowano „rodiłsia w nimetczynie” /urodził się w Niemczech/. Oznaczało to, że od 1924 roku, w Rokitnie przebywałem nielegalnie i za to wykroczenie podlegam karze. Według „stati 54 p. 13 i p. 10” za te wszystkie moje grzechy groziła najwyższa kara Związku Radzieckiego – rozstrzał. Przy zastosowaniu środków łagodzących, kara mogła być zmniejszona do dziesięciu lat zsyłki w niewiadome „dalokije miestnostia Sowietskogo Sojuza”. Liczyłem, że ostatecznie będzie orzeczony ten drugi wymiar, bo mniejszego nie było, ale i tak wystarczy to na resztę życia, bo z „dziesięciolatki” zasadniczo nikt żywy już nie wracał. Kilka dni przesiedziałem w Rokitnie w areszcie NKWD, które mieściło się tuż koło osiedla huty w domu Grynszpana. Później przewieziono mnie do Równego i osadzono w tamtejszym więzieniu w celi pod numerem 3. Zastałem tam już kilku Ukraińców, trzech Polaków i jednego Cygana. Byłem dwunastym aresztantem w celi i czwartym uwięzionym Polakiem. Wkrótce zapoznałem się z kolegami niedoli. Udzielili mnie informacji o warunkach „kuracji” i obowiązujących w więzieniu przepisach, a także o nie legalnych, lecz ściśle obowiązujących prawach więziennych. Wśród kolegów Polaków, wkrótce znalazłem szczerych przyjaciół. Byli wśród nich: Hermaszewski – z zawodu urzędnik leśnictwa, i Muszyński, emerytowany sierżant, obydwaj posądzeni o organizowanie ZWZ na terenie Równego. Dalej młodziutki, bo zaledwie 18 letni chłopiec Wiesław Bejtlich, syn leśniczego spod Sarn, posądzony o magazynowanie broni. Cygan o znanym w Polsce nazwisku: Kwiek był posądzony o szpiegostwo na rzecz Polski prowadzone jeszcze w 1920 roku. Reszta przesiadujących to Ukraińcy spod znaku OUN. Najbardziej pożałowania godnym wydał mi się młody Bejtlich. Zwierzał mi się, że ma wyrzuty sumienia, bo przez brak doświadczenia w składanych zeznaniach wsypał kolegę. Obydwaj w lesie gromadziliśmy porzuconą broń, jednak po przychwyceniu mnie i aresztowaniu, winę złożyłem na kolegę wiedząc, że wyjechał za Bug. Prowadzący śledztwo prosił o podanie adresu winowajcy, a ja będąc taki nierozważny i pewny jego bezpieczeństwa za linią demarkacyjną – żądany adres podałem. Rezultat był ten – mówił Rejtlich – że po pewnym czasie wezwano mnie powtórnie na śledztwo i nagle skonfrontowano z kolegą. Jak pan widzi nie było wyjścia, bo posiadając adres, kolegę ściągnięto zza Buga i będzie również ukarany. Jak z tego wynika, władze bolszewickie ściśle współpracują z Niemcami w tłumieniu sprzeciwów i niszczeniu Polaków.
Po zakończeniu śledztwa, dostałem pozwolenie na widzenie się z rodziną. Przyjeżdżał do mnie Bogdan i proponował obronę przez wzięcie dobrego adwokata, ale odmówiłem. To nic nie pomoże, a kosztować będzie drogo. Spróbuję to uczynić sam, powiedziałem i wypytywałem o żonę i dzieci. Bogdan poinformował mnie także, że zaraz po moim aresztowaniu, hutnicy zorganizowali dobrowolną składkę pieniężną dla rodziny. Tą sprawą zajął się osobiście kol. Narejko. Dalej poinformował, że żona podjęła pracę w hucie, aby otrzymywać kartki na chleb, a dzieci uczą się dobrze. Rozprawy sądowe w mojej sprawie, odbywały się w mieście przy drzwiach zamkniętych. Świadkami oskarżenia za tzw. „szeptaną propagandę” byli: Pietrowa – żona oskarżyciela Kazika a także Kazimierz Artowicz – pupilek i radny ks. Wyrobisza, natomiast ławniczką sądu była m.in. Fiszmanowa – Żydówka z Rokitna. Z powodu braku adwokata, sąd wyznaczył obrońcę z urzędu. W toku rozprawy prosiłem o oddalenie oskarżenia z następujących powodów: po pierwsze, protokół przesłuchania policji z 1924 r. nie zawiera żadnych dowodów współpracy z policją, po drugie, od czasu przesłuchania minęło już 16 lat i moje przewinienia, gdyby nawet były, uległy przedawnieniu, a po trzecie w Rokitnie zamieszkiwałem legalnie i pracowałem w tamtejszej hucie szkła, po czwarte, do żadnej „szeptanej propagandy” nie przyznaję się, bo taką nie uprawiałem. Obrońca starał się uzasadnić moją prośbę, ale oskarżyciel zastrzegł, że prawo Związku Sowieckiego nie przewiduje przedawnienia spraw godzących w jego założenia i powtórzył żądanie ukarania. Zeznania świadków okazały się nie aktualne i obrona częściowo je obaliła. Jak przewidywałem – wyrok zapadł. Skazano mnie na 10 lat przymusowych robót w dalekich miejscowościach Sowieckiego Sojuza. W przeświadczeniu, że Sowieci nigdy nie orzekają sprawiedliwie, przyjąłem go z pełnym spokojem.
Do celi nr 3 już nie wróciłem, wtrącono mnie do ogólnej, dużej sali na poddaszu więzienia. Siedziało tu bardzo wielu zasądzonych, z którymi zaprzyjaźniłem się. Byli tam m. in. Kędzierski i Bąk – obydwaj nauczyciele, zamieniono im kary śmierci na 10 - latkę. Opowiadali, że na ułaskawienie czekali siedząc w pojedyńczych śmiertelnikach przez pięć miesięcy. To było okropne i wydawało się bardzo długie. Teraz już jest dobrze, bo pojedziemy razem i będziemy wspomagać się nawzajem – powiadali obiecująco. Niech pan nam nie współczuje, bo jesteśmy stosunkowo młodzi i silni. Wprawdzie przeszliśmy w więzieniu nieprawdopodobne cierpienia za to, że kochaliśmy swój kraj, byliśmy jego patriotami i te wartości przekazywaliśmy uczącej się młodzieży. Ale proszę zwrócić uwagę, jak zmieniły się teraz proporcje ilościowe więzionych narodowości. Początkowo więzienia były przepełnione prawie samymi Polakami, dziś natomiast widzi się – mówił kolega Kędzierski, że 80 % więzionych, stanowi narodowość ukraińska. Jest to skutek wzmagającej się działalności OUN i znacznego zmniejszenia ilości „niebłagonadiożnych” narodowości polskiej.
Po kilku dniach na salę wepchnięto kolejnego zasądzonego z celi nr 3. Był nim mieszkaniec wsi Lado k/ Stepańskiej Huty i miał polskie nazwisko, którego nie pamiętam, a z uwagi, że pisał wiersze – nazywałem go „poetą”.
Zasądzonych nie trzymano w Równem długo. Transportem samochodowym przerzucono nas do Dubna, następnego etapowego więzienia na naszej drodze cierpień i upokorzenia. W Dubnem dostałem się do celi nr 19, gdzie nie stwierdziłem nikogo z poprzednich znajomych. Było nas 20 więźniów, w tym dwóch Polaków, ja i kol. Macoch z Klesowa, oraz jeden Żyd Abram Steingarten – farmaceuta ze Zdołbunowa. Pozostała 17-ka to OUN-owcy z różnych stron. Sprytnym manewrem udało mi się zająć miejsce swego leża między Żydem a Polakiem, bo spaliśmy wprost na podłodze. W nowym miejscu i nieznanym środowisku, należało zachować daleko idącą ostrożność, bo w sowieckim więzieniu praktycznie śledztwo nigdy nie ustaje. Ponadto wszystkim było wiadomo, że na nowych miejscach władze więzienne zwykły organizować kapusiów i to należało zawsze brać pod uwagę. Z tych powodów, dla ułatwienia takiej podstępnej roboty, transport zasądzonych odbywał się etapami. Mając to na uwadze, rozmawiałem z kolegami na tematy obojętne. Po dokładnym zapoznaniu się z nowym środowiskiem, celowo opowiadałem kolegom o swoim bądź co bądź ciekawym zawodzie szklarskim i złożonym procesie dmuchania i formowania szkła. Słuchano mnie chętnie i z ciekawością, a ja z kolei przechodziłem do wykładów budowy obiektów i urządzeń samej huty, składu chemicznego szkła, stanu jego zmian pod wpływem temperatury itp. Przy tej okazji, powody swojego zesłania wiązałem z koniecznością sprowadzenia do Związku Radzieckiego fachowców, co przede wszystkim dotyczyło Dalekiego Wschodu. W świetle posiadanego fachu, karę uważałem za nieistniejącą, a zesłanie zaliczałem do zwykłej zmiany miejsca pobytu. W takim ujęciu pogląd swój przekazywałem wszystkim słuchaczom i tłumaczyłem, że na miejscu zesłania znajdują się ogromne pokłady surowców, tak bardzo potrzebnych dla przemysłu, ale niestety do tej pory przez nikogo nie odkrytych. Na dużych obszarach Syberii znajduje się dużo lekko topliwego piasku, niezbędnego do taniego i dobrego wytopu szkła. Po tych bezcennych złożach i nieobliczalnym bogactwie kraju, nieświadomi ludzie depczą i przeklinają swój los, ale ten kto pojedzie ze mną i weźmie udział w budowie huty – zapomni o zesłaniu. Mając dostęp do tak cennych surowców, z waszą pomocą na wygnaniu, wybuduję hutę i dam krajowi tak potrzebną i poszukiwaną produkcję. Kolegę Macocha jako kamieniarza wykorzystam na budowie, was nauczę dmuchać i formować ręcznie szkło, a Steigartena użyję jako pierwszego lekarza i księgowego przedsiębiorstwa. Takim sposobem, chociaż z dużym wysiłkiem huta ruszy.
Ładnie to wy mówicie o tej hucie, zauważył jeden ounowiec – ale czy władze pozwolą wam to zrobić i czy uznają nasz projekt?
O to możecie być spokojni, bo ja posiadam w Związku Sowieckim znakomitych uczonych tej branży, którzy mnie znają i projekt mój zatwierdzą, oraz udzielą pomocy – wyjaśniłem.
Ja taki zamiar popieram – rzekł Steingarten, bo o tych bogactwach na Syberii już słyszałem.
Wielkie wschodnie przestrzenia Związku Sowieckiego – mówiłem dalej – jak żaden inny kraj na świecie, obfitują w bogactwa naturalne dotychczas nie poznane i nie wykorzystane, wobec braku fachowców. My zesłańcy, znajdziemy te surowce i zużyjemy je do produkcji, a wtedy nasza kara stanie się błogosławioną sielanką – zapewniałem. Zaspokoimy potrzeby kraju, damy właściwą produkcję i to stanowi nasz obowiązek. Ja podejmuję się wybudować hutę i nauczyć was trudnego zawodu dmuchania szkła, bo mam ku temu kwalifikacje – powiedziałem.
Moje pogadanki w celi na ten ciekawy temat, jakoś przedostały się poza grube ściany i władze więzienne wiedziały o nich. O tej nowinie poufnie szepnął mi kol. Steingarten. Powiedział mi wtedy, że stworzyłem dobrą atmosferę w naszej celi i z tego powodu możemy liczyć na wyróżnienie, a to już jest bardzo dużo.
Jak zdołałeś dowiedzieć się o tym? – zapytałem.
Jak to jak? przecież mnie także pytano, czy to co dowodzisz odpowiada prawdzie, a ja odpowiedziałem, że tak, bo ty mnie opowiadałeś, żeś taką hutę w Kostopolu już postawił, obecnie daje ona dobrą produkcję. Ja tak powiedziałem bo mnie pytano.
W takiej sytuacji czując się pewniej, zawiadomiłem małżonkę o nowym miejscu czasowego postoju i prosiłem o odwiedzenie. Jednocześnie zawiadomiłem, że Dubno jest ostatnim etapem na terenach Polski, ale na pewno zdoła mnie jeszcze zobaczyć przed odjazdem.
Na rozmowy do kancelarii więziennej, kolejno wzywano każdego z nas. Dowodziło to m.in. zakończenia rozpoznawania więźniów i przygotowania ich do dalszego transportu. W procesie tej akcji, przyszła kole i na mnie. Prowadzący rozmowy niewinnie rozpoczynał od danych personalnych, przechodząc do pytań, za co zostałem aresztowany i zasądzony. Dalsze indagowanie miało charakter powtórnego przesłuchania, z później padały właściwe pytania dotyczące współwięźniów ukraińskich. Odpowiadałem stanowczo, że nie interesuję się OUN jako organizacją faszystowską, ogłupiającą młodzież. Mnie poinformowano, że zdobyliście zaufanie młodzieży ukraińskiej i jesteście w stanie wyciągnąć z niej to wszystko, co bardzo chytrze ukrywają przed nami – powiedział śledczy.
Źle was poinformowano, obywatelu śledczy – powiedziałem. Ja może i większe zaufanie zdobyłem niż inni to mogli zrobić, ale musicie zrozumieć, że oni tylko dzięki mojej apolityczności ulegają mojemu wpływowi i słuchają z zaciekawieniem - powiedziałem.
To znaczy, że odmawiacie współpracy z nimi? – zapytał.
To znaczy obywatelu śledczy, że taka zgoda byłaby z mojej strony nieuczciwością, a ja tego nie chcę i na żądną współpracę z władzami więzienia nigdy nie pójdę. Mnie słuchają chętnie wszyscy, bo ja ich skłaniam do wyższych zadań i właściwego stosunku do władzy skazującej i od tej zasady nie odstąpię – powiedziałem stanowczo. Po tych słowach zauważyłem, że mój śledczy niespokojnie poruszył się i zerknął w kierunku tapczanu, na którym – jak spostrzegłem – leżał i spoglądał spod koca, udając, że śpi, z-ca Naczelnika Więzienia. Tu nastąpiła krótka pauza, wydawało mi się, że śledczy zastanawia się – i wreszcie zapytał:
A o czym rozmawiacie z sąsiadem Macochem?
O rodzinie – odpowiedziałem – bo Macoch to bardzo biedny kamieniarz. Ma kupę dziecinów jak to robotnik, a w dodatku chorowitą i niezaradną żonę – biadoliłem.
A co mówi ten farmaceuta Abrażka? – zapytał nagle.
O ..., ten na tle uczuć osobistych zupełnie stracił głowę - mówiłem. O swoją młodą i ładną żonę, jest bardzo niespokojny, bo jak mówił, raptem po kilku tygodniach współżycia - został aresztowany i osadzony w więzieniu.
I dopiero teraz, kiedy zainteresowały go moje opowiadania o hucie i szkle, jakoś przyszedł do siebie i stał się bardziej normalnym człowiekiem – powiedziałem.
Co powiecie kolegom jak zapytają, po co wzywano was do kancelarii więziennej? – zapytał.
Powiem, że w sprawie kasacji wyroku jaką złożył mój obrońca – odpowiedziałem. Śledczy wezwał wartownika, i odprowadzono mnie do celi.
No, było ciepło pomyślałem, ale wydaje mi się, że moje zeznania nikomu krzywdy nie przyniosły. Następnego dnia po moim przesłuchaniu, wezwano jednego OUN-owca „s wieszcziami”, a na jego miejsce wrzucono Polaka. Tym nowym okazał się były żołnierz września, nadterminowy kapral Czarnecki. Opowiadał mi, że jest jeńcem sowieckim, wziętym do niewoli pod Lwowem. Z obozu jenieckiego nawiał z kolegą podchorążym Kazimierzem Piecem i z nim udało mu się przeprawić przez Bug. Niedługo jednak cieszyli się wolnością, bo władze niemieckie, wkrótce aresztowały obydwóch i przekazały Sowietom. Nie miały trudności w odnalezieniu uciekinierów, bo nasze adresy zamieszkania władzom obozu były znane. Obydwaj zostaliśmy zasądzeni na 10 lat przymusowej pracy w łagrze.
Kolega Piec siedzi tu po sąsiedzku, ale ja boję się o niego, bo wsadzono go do karceru, a mnie przerzucono do was – opowiadał Czarnecki.
Dlaczego boicie się o niego? – zapytałem.
Dlatego, że nie umie panować nad sobą i niepotrzebnie odgryzał się strażnikom. Powstrzymywałem go żeby nie narażał się bez potrzeby, ale niestety przerzucono mnie tutaj. Jest mi go szkoda, bo to dobry kolega i jeszcze lepszy żołnierz, wyróżniający się nadzwyczajną odwagą – mówił Czarnecki.
Tego dnia wieczorem stwierdziłem z podziwem, że więzienna stukana poczta, działa bez zarzutu i dostarcza najświeższe wiadomości w tym aktualne wydarzenia światowe. Pomimo grubych ścian i czujnych wart strzegących więzienie, wiedza o tym co dzieje się na świecie, dostępna jest wszystkim uwięzionym. Ostatnie doniesienia uzyskane tą drogą były pocieszające, bo zwiastowały rychły konflikt zbrojny między najeźdźcami. Więzienie dubieńskie położone jest obok głównej szosy za miastem. Ruch kołowy na tej jedynej drodze, jest dobrze słyszany w całym obiekcie, a cisza nocna dnia 20 na 21 czerwca, zakłócona ciągłym hałasem przejeżdżających ciągników, tzw. „Stalińców”, potwierdzała wiadomości stukanej poczty. Donoszono m.in. o ruchach jednostek wojskowych i to był powód, że nasze życie zaczęło pulsować rozmaitymi domysłami i nadzieją poważnych następstw. W takiej niepewności jutra i napięciu do celi wchodzi strażnik i wywołuje moje nazwisko. Następnie wręcza mnie paczkę i kartkę, na której poznaję pismo swojej żony. Dowodziło to, że Henia czeka na widzenie. On jednak odpowiedział mi stanowczo, że widzenia nie będzie i bez wyjaśnień wyszedł. Działo się to pamiętnego dnia 22 czerwca 1941 roku. Niesamowity ruch na szosie i odmowa widzenia się z żoną, także potwierdzały więzienną opinię o konflikcie. A więc to tak – pomyślałem,....wiadomości z więziennej poczty przybierają realne kształty. Co z nami zrobią? Jak ta biedna małżonka powróci do domu do czekających na nią 
dzieci? Czy orientuje się w obecnej sytuacji? Tak rozmyślając, mimowolnie spojrzałem na wręczoną mnie wraz z paczką kartkę z wykazem zawartości i krótkim listem. Była tam m.in. wyszczególniona czarna, satynowa koszula z zaznaczeniem „niebrudząca”. Miałem kawałek czarnej satyny, pisała dalej żona – więc uszyłam ci z niej praktyczną koszulę. Jak ona biedaczka dba o mnie – pomyślałem. Zamyślony sprawdzałem zawartość paczki, tymczasem atmosfera napięcia w celi wzrastała. Przy ścianach zauważyłem nasłuchy pukanej poczty i przekazywanie najświeższych wieści. Każdy z nas zadawał sobie pytanie, na które nie miał odpowiedzi. Nikt już nie wątpił o nowym konflikcie zbrojnym, a ciągły ruch na szosie w kierunku wschodnim upewniał nas o stanie wojny. Noc z dnia 22 na 23 czerwca ogłuszona ciągłym ruchem „Stalińców” potwierdzała grozę sytuacji. Ponadto tej nocy słyszeliśmy wyraźnie warkot przelatujących samolotów.
W takiej niepewności minął dzień i długa jak wieczność noc, a po niej nastąpił poranek dnia 24 czerwca. Siedzieliśmy niespokojni i łaknący wiadomości o dalszych wydarzeniach, jakie muszą dziać się poza okalającymi nas murami. Być może, że w tych tak leniwie wlokących się godzinach i minutach, muszą rozstrzygnąć się losy naszego życia lub śmierci, wolności lub niewoli. Zgrzytnął klucz w zamku naszych drzwi. Do celi wszedł strażnik. Wszyscy stanęliśmy w zbiórce i utkwiliśmy na nim swój trwożny i pytający wzrok. Zachowanie strażnika przybyłego w pojedynkę było tajemnicze – nie przekazywał służby swojemu następcy, a do więźniów zwrócił się półgłosem: „Prowierki nie budiet, łożytieś spat” / apelu nie będzie, kładźcie się spać /. Gdy wyszedł nikt nie umiał wytłumaczyć, dlaczego przybył sam i bez tej formalności przekazania służby nakazał układanie się do snu. Ukraińcy wymienili znaczące spojrzenia. Abrażka trwożnie spoglądał na mnie, a Czarnecki swoje leże umieszczał na środku sali, naprzeciw drzwi.
Dlaczego układasz się tak blisko drzwi? – zapytałem.
Dlatego, że ja nazywam się Czarnecki i nie boję się – odpowiedział. Fakty mówią same za siebie, aż nadto wyraźnie. Zmiany naszego losu są bliskie, a żołnierz polski musi zachować odwagę – powiedział kapral Czarnecki. Nie przywiązując wagi do okazywanego bohaterstwa, chociaż imponowało ono całej celi. W dużym napięciu nasłuchiwaliśmy co dzieje się na korytarzu więziennym. Było słychać, że służba więzienna dokonuje przenosin więźniów, ale dlaczego to czyni po apelu? Na odpowiedź nie czekaliśmy długo, bo naprzeciw naszej sali, po drugiej stronie korytarza, siedziały w dwóch obok siebie celach – kobiety Ukrainki. Słyszeliśmy, że strażnicy wpychali je do jednej celi, a one protestowały, że będzie im za ciasno. Po co oni je tak ścieśniają, zadawaliśmy sobie pytanie nie znajdując na nie odpowiedzi. W tym momencie strzały i krzyki nagle wypełniły ciężkie mury więzienne. Straszne i przeraźliwe wrzaski i niesamowite piski mordowanych kobiet, słyszane były w przerwach oddawanych salw z rkm-u przez judaszyki drzwi, na wszystkich kondygnacjach więzienia.
Stało się to co najpodlejsze, tego uwięzieni nie mogli się spodziewać. Salwy karabinowe przy zanikającym jęku zwiastowały czas umierania. Judaszyk w naszych drzwiach uchylił się, zerknął do niego jakiś strażnik. Spodziewając się salwy więźniowie ścisnęli się w kącie obok drzwi, by nie być rażonym od pierwszych kul i chociaż na chwilę przedłużyć życie. Zauważyłem, że tylko Czarnecki nie zmieniał swojej pozycji i dalej leżał spokojnie na środku celi, naprzeciw judasza. W tym klapka zasunęła się i spodziewany strzał nie padł. Jadnak atmosfery przedśmiertelnego strachu jaka opanowała więźniów w tym momencie, nie można wyrazić pisanym słowem. Wśród bezsilnego lamentu czekających na śmierć żywych ludzi, wobec modlitw zniewolonych ludzi, zmieszanych z ukraińskimi przekleństwami, desperackiego wycia i pomruku bezbronnych, załamałem się i już nic i nikomu nie byłem w stanie radzić. Salwy karabinowe precz trwały, a Czarnecki leżał nieporuszenie i spokojnie. W tym judaszyk znów uchylił się i znów zamknął. Salwy nie ustawały i w ich huku wyróżniłem donośny rozkaz w języku rosyjskim. Strzały umilkły tak momentalnie jak się zaczęły i tylko dało się słyszeć, zbiorowy silny tupot coraz bardziej oddalającej się kroków, bieganinę po schodach i wreszcie zanik jakichkolwiek odgłosów. Nastąpiła krótka chwila ciszy, wyraźnie słyszę jęki rannych i głosy wzywające pomocy, a w tym krzyki więźniów ukraińskich: Wola i sława Ukrainie! „Wola i sława żywym Ukraińcom”! Krzyczeli OUN-owcy wydostając się ze swoich cel.
Wolność! rzekł Czarnecki podnosząc się ze swojego posłania.
- Tak by to wyglądało – powiedziałem – ale jak wydostaniemy się z tej zamkniętej celi.
- Bardzo prosto – odrzekł Czarnecki i podchodząc do drzwi, otworzył je na oścież.
Jak się okazało drzwi nie były zamknięte, ale dostrzegł to tylko Czarnecki. Teraz rzuciliśmy się wszyscy do niesienia ratunku rannym i robienia pierwszych opatrunków. Potrzebne środki medyczne dla rannych, braliśmy ze składnicy więziennej. Nieocenioną pomoc wykazał tu kol. Steingarten, bo udzielanie takiej pomocy było jego wyuczonym zawodem. Do opatrunku kol. Czarnecki przyprowadził rannego w głowę podchorążego Pieca. Ranny z trudnością opowiadał, że w krytycznej chwili, kiedy siedział w karcerze, wszedł do niego ten wysoki brunet i oddał strzał. Kiedy oprzytomniałem – mówił kol. Piec, przyszedł do mnie zawsze życzliwy Czarnecki i oto jestem Bogu dzięki przy życiu, tylko nudzi mnie nieco, uskarżał się.
- Dziękuję ci, żeś tak dokładnie zrobił opatrunek temu podchorążemu, rzekłem do Steingartena. Rana to poważna, ale myślę, że wróci do zdrowia, bo to młody organizm.
- Co ty mówisz – przerwał Abrażka – on umrze już za godzinę, tylko nie mów o tym jego koledze.
- Jak to? Przecież jest zupełnie przytomny i dobrze się czuje.
- Tak, ale on dostał już nudności, wymiotuje. To oznacza, że już ma zapalenie mózgu. Jego stan wymaga natychmiastowej operacji, tłumaczył Steingarten.

Bardzo mnie to zmartwiło, ale nic nie mogliśmy poradzić, bo tych wołających o pomoc było tak wielu. Każdy ranny potrzebował jej niezwłocznie, bo stanowiła o jego życiu. W tym czasie zdrowi Ukraińcy wydostawszy się na wolność, głośno nawoływali kolegów do wychodzenia na zewnątrz więzienia i połączenia się z wojskami hitlerowskimi, na które czekała ujarzmiona Ukraina.
Ten objaw entuzjazmu mnie nie odpowiadał. Ujrzałem „poetę”, który poprzednio siedział w Równem. Teraz nawoływał OUN-owców do natychmiastowego dotarcia do jednostek hitlerowskich. Skutek był ten, że duża grupa młodych ukraińskich wyznawców faszyzmu, ruszyła w ciemną noc w kierunku czołówki niemieckiej. Udałem się do wołających o pomoc rannych. Potrzebujących natychmiastowej pomocy było dużo, ale nasze zapasy środków opatrunkowych już się skończyły. Toteż resztkami sił, korzystając z bandaży uzyskanych ze szmat i bielizny, kol. Steingarten opatrywał dalej, a ja wśród żywych szukałem tych, potrzebujących pomocy. Wchodząc do jednej z cel pojedynczych, znalazłem w niej dwie postacie kobiece leżące w kałuży krwi. Obydwie młode dziewczyny nie dawały już znaku życia i były mocno splecione śmiertelnym uściskiem rąk. Przyglądając się rozsrzelanym, rozpoznałem znajomą twarz. Początkowo sam sobie nie dowierzałem, ale dokładniejsze oględziny przekonały mnie, że rozpoznaną jest Sameonowiczówna z Rokitna, była narzeczona por. Turskiego. Wiedziałem o jej aresztowaniu ale nie przypuszczałem, że znajduje się w tym więzieniu. Szukałem jakiegoś śladu i wyjaśnienia, ale znalazłem tylko kartkę pisaną ołówkiem przez jej przygodną koleżankę. Jak z niej wynikało, nazywała się ona Zoja Korezun i mieszkała w pobliskiej wiosce Pantalja. Nazwa ta za dawnych polskich czasów, miała brzmienie Panna Natalia.
Patrząc na rannych bezradnie rozkładaliśmy ręce, bo zabrakło już wszelkich materiałów opatrunkowych. Obydwaj byliśmy już porządnie zmęczeni, więc zapaliłem papierosa częstując kolegę, bo w więziennym sklepiku, znalazłem ich niewielki zapas. Zapytałem o Czarneckiego, ale Abrażka poinformował, że koledzy plądrują całe więzienie.
Już się rozwidniło, więc idziemy na świeże powietrze. Uznałem, że powinniśmy zaczekać na wojska niemieckie, tutaj w więzieniu. Tak zebrało się nas sześciu. Na dziedzińcu stwierdziliśmy, że brama jest zamknięta, co przy odejściu musieli zrobić sowieci. Nam jednak, po takiej intensywnej pracy ratującej zycie więźniów należał się wypoczynek. Z takim zamiarem udałem się do położonego przy okalającym murze nasypowym magazynku - piwnicy. W korytarzu tego obiektu wystarczało miejsca dla wszystkich, bo w samej piwnicy, pod słomą, leżały zapasy mięsa i słoniny. Tu możemy wypocząć i zaczekać na Niemców – powiedziałem układając się do snu. Sen jednak nie nadchodził. Koledzy wychodzili na słońce, aby opalić swoje wyblakłe twarze, a kolega przygodny lekarz, jakoś zatrwożony, schował się w głębi piwnicy. Teraz wszystkich pozostałych przy życiu przerażała cisza, która pojawiła się nagle, jak po nawałnicy. Dlaczego spodziewany front nie nadchodzi? – sam sobie zadawałem pytanie. Przecież powinni już tu być.
A może Niemcy ruszyli koleją, a nas pozostawili na uboczu – wtrącił jeden z kolegów. To niemożliwe – zaoponowałem. Niemcom zależy na więzieniu, tym bardziej, że położone jest obok głównej drogi kołowej, której nie mogą ominąć.
A może wycofali się – wtrącił inny. Taka sytuacja jest najgroźniejsza, bo cywilów także jakoś nie widać – zauważył kol. Kalina, układając się na słomie obok Steingartena.
Zaniepokojony tą sytuacją i brakiem wydarzeń, zapaliłem kolejnego papierosa, a w tym czasie kolega „Paraszutist”, wyznaczony na obserwacji na zewnątrz raptownie cofnął się i zrobiwszy trwożną minę krzyknął półgłosem i z przerażeniem:
- Na murze widziałem NKW-dzistów! Kilku, szli po murze – powiedział, chowając się za mnie. To znaczyłoby, że Niemcy cofnęli się – pomyślałem i podszedłem do drzwi, aby obserwować dziedziniec. Wyjrzałem przez szparę. Na przeciwległym murze nie widziałem już nikogo, ale obok więzienia przechodziło trzech bojców z bronią gotową do strzału, jeden z nich skierował się prosto na moje drzwi. Zdążyłem się tylko obejrzeć na kolegów, a w tym drzwi, za którymi stałem, zostały uchylone bagnetem...
- A nu wyłaź...! – brutalnie krzyknął bojec.
Wyszedłem powoli jako pierwszy, a za mną wyszedł kolega „Paraszutist”. Inny bojec ustawiał nas pod murem i z korytarzyka wyszło jeszcze dwóch.
- A nu gani ich wsiech, a niet, tak strielaj, - ryczał inny.
Na takie polecenie bojec wzywał raz i drugi, ale nikt nie wychodził, więc wydający rozkaz zapytał:
- Bolsze was nie było? – zapytał spoglądając na mnie.
Spojrzałem leniwie po szeregu jak gdybym sprawdzał ilość i rzekłem powoli i spokojnie:
- Wsie, bolsze nie było.
Na te stanowcze słowa, bojec momentalnie bagnetem przymknął drzwi, a ja w tym czasie stwierdziłem, że rozkazodawcą był z-ca Naczelnika Więzienia.
- Ty cziewo nie utiekał kagda wsie uchadili?- zapytał mnie.
- Mienja k Niemcom nie spieszno – odpowiedziałem bardzo powoli.
Na tak śmiałą odpowiedź wyrażoną z przyrodzoną flegmą rosyjską, Naczelnik poruszył się i stanąwszy naprzeciwko mnie – zapytał:
- Ty czto Russkij?
- Niet, Polak” – odpowiedziałem, a kol. szeptał mi:
- O ce wże po nas, zariz bude strylaty meż.
- Uspokój się i jak padnie strzał padaj natychmiast i nie poruszaj się.
- W kakoj kamiere sidieł? – następnie zapytał.
- W diewiatnadcatoj – odpowiedziałem – powolutku.
- Ty stiekolszczyk?
- Toczno tak, Grażdanin Naczalnik – brzmiała moja powolna odpowiedź.
- Odwiedi ich – szepnął bojcowi i oddalil się.
Bojec kazał nam iść przodem, co posłusznie uczyniliśmy, ale w sześciu, bo dwóch Abrażka i Kałyna – zastali w piwnicy. Przed bramą bojec wskazał nam kierunek w prawo ku więzieniu, a „Paraszutist” ściskając mi rękę szepnął z przerażeniem „Pid atinku wiasznyci wede, wże po nas” – desperował.
- Uspokój się – powiedziałem – bo niebezpieczeństwo już minęło.

Weszliśmy w półciemny korytarz więzienia i zdążali ku końcowi i w tym momencie bojec zatrzymał nas i otworzywszy drzwi celi posiadanym kluczem, kazał wejść do środka. Była to ogólna duża cela wypełniona skazanymi, których cofająca się obsługa więzienia znalazła na terenie obiektu. Rozglądałem się wokół, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie ma tu kogoś ze znajomych. Najpierw zobaczyłem Czarneckiego, który wyglądał bardzo niepocieszony i zrezygnowany. Zaraz na wstępie powiedział mi, że kol. Piec nie żyje i że już starał się pochować Jego ciało, ale przymknęli mnie - powiedział. Między ciżbą ludzi znalazł się także kol. Macoch. Teraz „Paraszutist” uspokoił się i rozmawiał normalnie, więc zapytałem o powód tak dziwnego pseudonimu. 
- To nie ja wymyśliłem „Paraszutista” – mówił zapytany – a sami NKW-dziści tak mnie przezwali. Kiedy byłem w śledztwie jeszcze w Równem – opowiadał kolega – bito mnie „bykowcem” i to każdorazowo, podczas przesłuchania na więziennym NKWD, które znajdowało się poza ogrodzeniem obiektu. Otóż pewnego razu jak przyprowadzono mnie na takie wymuszenie zeznań biciem, byłem zdecydowany na wszystko i kiedy posłyszałem, że na podwórzu uruchomiono motocykl, aby zagłuszał moje krzyki, oknem wyskoczyłem na dziedziniec, aby się zabić i raz na zawsze skończyć z tego rodzaju metodą. Na moje szczęście lub nieszczęście, do takiej śmierci jednak nie doszło przez prosty przypadek, bo pod ścianą budynku wietrzyły się rozwieszone na sznurze – koce i poduszki. Były one powodem, że mój śmiertelny skok z trzeciego piętra został zamortyzowany, i w ten oto sposób – uratowałem życie. Zabrano mnie bardzo potłuczonego prosto do szpitala więziennego i leczono długo z odniesionych ran. Ryzykując skok, zyskałem wiele, bo dalsze przesłuchania odbywały się bez bicia, ale nazwa pozostała. Od tego czasu NKWD nadało mnie pseudonim „Paraszutist” wzięty od skoku i tak zapisano w moich aktach. Początkowo byłem temu przeciwny, a potem sam przyznałem, że to widocznie ma tak być.
Ciekawa historia, a jakie jest wasze rodowe nazwisko? – zapytałem.
- Moje rodowe brzmi Soroka. Jestem zza Sarn, ze wsi Sechy – mówił rozmówca.
- To się dobrze składa, bo ja mieszkam w Rokitnie, a w Sechach mam znajomego, który siedział w Sarnach z moim bratem i nazywa się Giz.
- Giz powiadacie? To przecież mój teść – powiedział Soroka. Opowiadał mi, że siedział w NKWD z jakimś Kuźmą z Rokitna.
- O właśnie ten Kuźma, to Kazik, mój rodzony brat, ale obecnie jest on już dawno na Syberii – informowałem nowego przyjaciela.
- Co się stało z innymi rannymi, którym udzielałem pomocy – pytałem Czarneckiego.

Po chwili rozmowy już wiedziałem. Kilku zdrowszych przedostało się za mur i ci uważam będą żyć, a reszta przeważnie poumierała, albo gdzieś dogorywa w przedśmiertelnych bólach – mówił strapiony żołnierz.
- Kiedy mnie zabierano, z całej grupy ciężko rannych, raptem kilku zostało przy życiu, ale w stanie beznadziejnym. Moi spędzeni tu koledzy, kiedy zobaczyli tak duże zbiorowisko ludzi, zaczęli gwałtownie zanosić dziękczynne modły do Boga, za cudowne ocalenie i nie rozstrzelanie pod murem, jak się na to zanosiło. Po tym pierwszym szoku, powoli wracała świadomość i światełko nadziei, że opatrzność czuwa nad nami, a wolność już jest bliska – mówił dalej Czarnecki. Jak stwierdziłem nie wszyscy jednak zdołali otrząsnąć się z nabytego lęku. Zauważyłem, że wielu zanosząc gorące modły, dalej trwożnie spogląda na judaszyk, przez który w wyobraźni widzą lufę śmiercionośnego karabinu. Mimo uspokojenia, wpadają w szok z byle powodów. 
Szepnąłem Czarneckiemu, aby zachował ostrożność, bo Soroka też należał do silnie przestraszonych i często szalał z przerażenia, a uspokojenie go było trudne i wymagało umiejętnej perswazji. Czas uciekał na poważnych rozważaniach o możliwych skutkach ponownego zamknięcia, a na zewnątrz więzienia dalej panowała złowroga cisza. Dyskretnie porozumiałem się z Czarneckim, że należy zorganizować obserwację szosy przebiegającej 500 metrów na prawo od ściany więzienia. Jest to jedyny sposób na uzyskanie informacji na zewnątrz, bo stukana poczta nie działała. Okna w naszej celi były umieszczone wysoko i w dodatku pozawieszano na nich kosze, pozwalające obserwować tylko kawałek błękitu nieba. Na szczęście jednak, w rozeschniętych deskach sprytny Czarnecki znalazł szparę, poprzez którą widział dobrze jezdnię. Stanąwszy na barkach kolegów, obserwował drogę, ale niestety niczego nie zauważył. Wszędzie panował niczym nie zmącony spokój, a dzień był słoneczny i pogodny. Po chwili, aby nie obciążać zbytnio kolegów, zszedł. My jednak zamknięci skazańcy z tkwiącą jeszcze w nas odrobiną nadziei – wyczekiwaliśmy w bezruchu...! Czarnecki zachęcony przez kolegów, znów wspiął się i znów patrzył bezradnie w przestrzeń. Spojrzałem na niego z rezygnacją i współczuciem.
- Będę jeszcze próbował – odpowiedział stanowczo.
Po pewnym czasie znów wspiął się, chociaż koledzy drwiąco odwracali głowy. Nie ma dla nas ratunku! Mówili. Czarnecki tym razem, na barkach dwóch współwięźniów, utkwił wzrok w przestrzeni, ale i tym razem nic nie działo się na drodze. Szosa na całej swej długości była pusta i jak gdyby odpoczywała po wczorajszej nawale ciężkich ciągników wojskowych. Nasz obserwator jednak nie rezygnował, wiedziałem, że usilnie pragnął zaspokoić ciekawość swych kolegów i tym razem poruszył się znacząco... Patrząc w górę oceniałem jego ruchy, cały zamieniony w słuch, z nadzieją oczekiwał na jakikolwiek sygnał, który mógłby zwiastować upragnioną nowinę... Czarnecki umocnił się na barkach i jeszcze lepiej przylgnął do szpary w deskach zasłony i.... wreszcie obwieścił:
- widzę w dali poruszający się tłum! Wszyscy umilkli i uważniej spoglądali na obserwatora, widzę poruszający się tłum idący w naszym kierunku! To cywile, zbliżają się do nas – zawołał Czarnecki. A po pewnym czasie...... Nie ma wśród nich wojska, idą w bezładnej ciżbie, są coraz bliżej! Dają jakieś znaki rękoma. Idą otworzyć więzienie i wypuścić nas na wolność! Widzę to wyraźnie po ich gestach. Najdalej za 20 minut powinni dotrzeć do bramy głównej! Zszedł rozdygotany. Na jego miejsce wskoczył inny więzień.

- Tak, to prawda! krzyczał. Tym razem będziemy wolni! Na sali powstała ogólna wrzawa, bo dobra nowina wywołała nagły zanik strachu i niczym nie kłamany wybuch radości. Czarnecki chcąc uspokoić tumult, spokojnie tłumaczył zebranym, aby cierpliwie czekali. Teraz już tylko minuty dzielą nas od wolności. Zachowajmy ciszę, bo krzyku naszego w zamknięciu i tak nikt nie usłyszy. 
Jego spokój nieco przytłumił wrzawę, a dalsze minuty wlokły się w nieskończoność aż nareszcie......usłyszeliśmy nadciągający od dziedzińca szmer. Wszyscy zamieniliśmy się w słuch, a szmer stopniowo stawał się coraz wyraźniejszy. Słychać było jakieś kroki na korytarzu. Nagle gwałtownie otwiera się zasuwa naszego judaszyka...”Ooo...,kilky ośde ludej...! Da wsi asi żywy! Wyłaźte na wolu” - krzyczał czerwony z opalenia i picia samogonu Ukrainiec z korytarza.
- Widczynyt no dwery kozacze, a na wolu to my samy wychdytymoż budem, krzyczał jeden z więźniów /otwórz no drzwi kozaku, a na wolność to my sami wybiegniemy/.
Dopiero teraz jak bomba wybuchła długo dławiona wrzawa. Wśród zgiełku słychać było wokół płacz i okrzyki radości po polsku i ukraińsku, oraz siarczyste przekleństwa na gnębicieli. Za rozbijanymi drzwiami słychać było dużo przyjaznych głosów mężczyzn i kobiet, ale wszystkie w języku ukraińskim. Wkrótce znalazł się wielki młot z podwórzowej majsterni, którym rozbijano nasze zamknięcie. I oto kiedy stalowy zamek drzwi ustąpił, jak lawina runęła gnębiona masa istnień ludzkich...! Teraz dopiero po zniszczeniu przegrody oddzielającej nas od wolności pojawiło się w sercach wyzwolonych jakieś dziwne i nigdy nie spotykane uczucie ; zapowiadające jak gdyby nowe życie i nowe etniczne przyjaźnie. Oswobodzeni skazańcy tak różnie okazywali te pierwsze zwiastuny wolności, że nad wyraz trudno uchwycić je i ocenić. W tłumie płakano z radości i z tych samych powodów śmiano się spazmatycznie. Jedni klękali i całując ziemię, gorąco modlili się, zanosząc dziękczynienie Bogu za cudowne ocalenie życia, drudzy tańczyli i wyli z radości. Jeszcze inni przybierali groźne pozy i ściskając pięści klęli morderców jak gdyby gotując się do walki. Odnotowałem w pamięci jedynie, że nastroje uwolnionych były różne. Dzisiaj, po latach nie jestem pewny, czy wydarzenia, których byłem świadkiem i zarazem uczestnikiem można trafnie ująć i opisać.

17. KOŁATANIE WOLNOŚCI 

Wiedziony ciekawością co dzieje się w piwnicy, pierwsze swoje kroki po uwolnieniu, skierowałem do miejsca ukrycia kolegów, przygodnego „lekarza” Abrażkę i Ukraińca Kałynę. Szybko otworzyłem drzwi piwnicy i zawołałem, ale nikt nie odpowiedział. W pomieszczeniu nie było już nikogo. Taki stan dowodził, że koledzy wcześniej niż ja skorzystali z wolności, więc skierowałem się prosto do bramy głównej. Tutaj znalazłem się wśród kobiet okalających bramę. Każda bowiem wyczekująca, zaglądała mi w oczy, i „Co ne mij” – mówiła odchodząc zawiedziona. W tym tłoku z daleka zobaczył mnie Steingarten i Kałyna. Obydwaj gwałtownie rzucili się na powitanie. Odwzajemniając okazaną przyjaźń zwróciłem uwagę, że robią to tak jak gdyby nasze rozstanie było długie, przecież nie widzieliśmy się zaledwie kilka godzin.
Tak – powiedział Kałyna. Witamy cię jak nowonarodzonego, bo już uznaliśmy ciebie za nieżyjącego. Myślałem – ciągnął dalej – że ten komisarz zaprowadził cię razem z kolegami gdzieś do głuchego karceru i tam zastrzelił, aby nie było słychać wystrzałów. Bogu dzięki widzimy cię żywego i cieszącego się wolnością!
Mnie wcale nie groziła śmierć – tłumaczyłem kwitując okazaną czułość, ale Abrażka rzekł przez łzy:
Ja nigdy nie zapomnę co ty powiedziałeś temu komisarzowi...., tak ładnie po rosyjsku – „Wsie, bolsze nie było”. Te twoje słowa powiedziane tak powoli i tak stanowczo, że nawet artysta na scenie lepiej nie potrafi. Toteż gdy drzwi zatrzasnęły się szybko, to oznaczało dla nas ocalenie. Wtedy złożyłem ręce i tak gorliwie prosiłem naszego Boga o łaskę życia dla ciebie, tak prosiłem i płakałem – niech powie Kałyna - że nasz Pan Bóg wysłuchał mnie i dlatego ty żyjesz! Ty teraz będziesz żyć bardzo długo! Ty teraz już nie bój się nikogo! mówił rozczulony Żyd.
Nie czas koledzy na ocenę zachowań, przecież mamy jeszcze tutaj wiele roboty. Życie i wolność, którą tak wysoko nauczyliśmy się cenić, należy się także innym i to najlepszym wśród nas.
Ktoś z tłumu, głośno nawoływał do wybrania przedstawiciela uwolnionych, do prowadzenia kolumny i zgłoszenia niemieckiej władzy wojskowej faktu rozbicia bram więziennych i uwolnienia aresztowanych. Kałyna wskazał moją kandydaturę. Z kolei kol. Steingarten oświadczył, że wybranie mojej osoby do tej funkcji najlepiej odpowiada takiemu zadaniu. Ostatecznie bliżej mi znajomi koledzy prosili mnie o zajęcie się tą sprawą.
Z oceny sytuacji wynika, że Niemcom wcale nie śpieszy się do położonego na uboczu więzienia. W tym momencie dołączyli do nas koledzy: Soroka, Macoch i Czarnecki. Gdzieżeś się podziewał, szukaliśmy cię – mówił Soroka. Czarnecki zebrał ludzi pochodzących z wolnych już terenów zachodnich, i odmaszerował z nimi do domu. Tych ze wschodnich połaci, objętych wojną, ja ustawiałem w kolumnę marszową. Więzienie było oddalone od miasta o ponad trzy kilometry. Ustawionych w kolumnę czwórkową, naliczyłem już ponad 200 ludzi. Spojrzałem jeszcze na ponure mury więzienia, na okno celi nr 19 i ruszyliśmy cicho polną drogą wysadzoną drzewami w kierunku miasta. Dubna nie znałem, nie mogłem również wyobrazić sobie reakcji Niemców do których prowadziłem ludzi. Nawiedzała mnie myśl, nieubłagana myśl nurtująca świadomość, że oto prowadzę żywych ludzi z jednego do drugiego świata, z jednej formy ujarzmienia do drugiej. Ale co mogłem począć? Szedłem, bo nic innego nie mogłem uczynić, prowadziłem ludzi, gdyż tak należało w tej sytuacji postąpić. Innej drogi nie było i o tym wiedzieli wszyscy pozostali. Idący obok mnie Steingarten, także milczał, szedł i nie zakłócał moich ciężkich refleksji. Podziwiałem piękno i harmonię natury i porównywałem ją ze stosunkami społecznymi między ludźmi, żyjącymi na jej łonie. Patrzyłem na łany falującego zboża i mimowolnie przysłuchiwałem się świergotowi skowronków, jak gdyby w powietrzu pozawieszanych nad tymi łanami. Ten żywy obraz przypominał mi z dzieciństwa ulubione pola bytyńskie. Patrząc na te ptaki zapragnąłem także unieść się nad łanami i znów zażyć nigdy nie zapomnianego zapachu..... Naga rzeczywistość przywoływała mnie jednak do porządku.... Teraz musisz myśleć wyłącznie o następstwach, jakie nieubłagany los przyniesie ludziom, których prowadzisz, mieniących się być wolnymi.
Nareszcie znaleźliśmy się obok pierwszych zabudowań miasta. Tu i ówdzie przy szosie, mijaliśmy domki, a przy nich spotkałem pierwszych mieszkańców.
Gdzie znajduje się niemieckie wojsko? – zapytałem.
Niedaleko, jeszcze z kilometr – mówiła gosposia. Za małym zakrętem zobaczycie mały skwerek, tam stoi pierwsza czołówka niemiecka – poinformowała.
No to równać chłopcy – powiedziałem – a jak się zatrzymam, zróbcie wszyscy to samo. I pamiętajcie, że w czasie zdawania raportu nie należy poruszać się, bo Niemcy lubią porządek.
Kolejni przechodnie potwierdzili bliskość bliskość jednostki niemieckiej. Spostrzegłem, że Abrażka, na tą wieść zaczął przejawiać kłopotliwą bojaźń. On musi zdawać sobie sprawę – pomyślałem – z sytuacji w jakiej może się znaleźć, w związku z jego wyraźnie semickim wyglądem. Mijamy zapowiadany zakręt ulicy, skąd widać już było skwerek i wojsko. Teraz wychodzę na bok kolumny i nakazuję utrzymywanie porządku w marszu, bo Niemcy już blisko. Wstępuję na czoło i kieruję kolumnę prosto na stojącą w głębi grupę wojska. Początkowo Niemcy przyglądają się nam z zaciekawieniem. Jeden z oficerów podnosi rękę i zatrzymuje idących okrzykiem Halt! Na ten sygnał kolumna zatrzymuje się jak wryta, a ja nie czekając na pytanie – głośno melduję:
- Wir sind politische areschtirte von Rusische bolschewiken Komunisten. Sie haben in Gefangenis befreit uns! / My jesteśmy politycznymi więźniami, aresztowanymi przez Rosjan, bolszewików, komunistów. Panowie uwolnili nas z więzienia / - powiedziałem jednym tchem łamaną niemczyzną.
- Sond hier eine Dieben? – pytał oficer /są tu złodzieje/
- Nein, meine Heer, es ist eine politische keine Dieben – odpowiedziałem niezręcznie.
- Zeigen mir seine klamoten – powiedział /pokaż mi swoje klamoty zażądał Niemiec/. Na to wezwanie szybko rozpiąłem swój tornister, a Niemiec sam wyjmując rzeczy pytał:
- Was ist es?
- Es ist eine zigareten – odpowiadałem i dalej: schpek, handtuch, i wreszcie, kiedy wyjął z tornistra nową jeszcze nie używaną koszulę – zapytał:
- Was ist es? /co to jest?/
- Es ist eine Hemdes – odpowiedziałem siląc się na niemiecki.
- Was? Się eine schwarze Hemdes haben in Gafangenis? – pytał patrząc mi w oczy z niedowierzaniem. /Coo? Pan miał w więzieniu czarną koszulę?/
- Ja wool meine Heer – odpowiedziałem /tak jest mój panie/.
Niemiec z podziwem kręcił głową i pokazywał moją koszulę stojącym obok kolegom. A mnie nazwał praktykującym faszystą. Koszulę oddał mi z powrotem i już dalej nie rewidował i nie pytał o nic nikogo. Ja ze swoją czarną koszulą stanowiłem wszystko to, co Niemcy uważali za przedmiot ich uznania. Potraktowali mnie za swojego gorliwego zwolennika. Oszołomiony tym wyróżnieniem, początkowo czułem się zaskoczony i stanąłem na boku kolumny. Niemcy teraz bacznie przyglądali się każdemu więźniowi. 
- Fur was du sitzen? – zapytał naraz jeden z Niemców Abrażkę.
- Ja siedziałem za krytykę Stalinowskiej konstytucji, tłumaczył Steingarten, ale Niemiec krzyknął nagle:
- kłamiesz, Alles Juden, ist es alles Komunisten!
Abrażka zbladł i dla usprawiedliwienia się, sięgnął po swój wyrok, który przetrzymywał w kieszeni i w pogotowiu, aby móc szybko go okazać. Niemiec tylko zerknąć raczył na podawany mu papier i „Ich nicht Rusische lesen” – warknął ze złością. Na szczęście, w tym czasie podszedł inny oficer i biorąc do rąk wyrok Steingartena, czytał po rosyjsku tzw. „prygowor” za jawną krytykę Stalinowskiej konstytucji siedem lat zsyłki do dalekich miejscowości Sowieckiego Sojuza. Czytany tekst oficer tłumaczył na język niemiecki słuchającym go oficerom. Skutek był taki, że ten sam oburzony Niemiec poufale poklepał Abrażkę po ramieniu i na przeprosiny powiedział:
- No ja, gut Juden.
Biedny Steingarten kiedy usłyszał te słowa uznania, nagle zrobił tak pocieszną minę, że mimowolnie omal nie parsknąłem śmiechem. No, to wszystko dobrze – pomyślałem. Dalej będziemy sobie jakoś radzić.
Wojskowa ekipa filmowa zrobiła zdjęcie całej kolumny. Steingarten, któremu dopiero teraz rozwiązał się język, opowiadał oficerom po niemiecku, o wszystkich zbrodniach jakich w ostatniej chwili dopuścili się NKWD-dziści strzelając do więźniów zamkniętych w celach. Słuchano go bardzo wnikliwie i robiono notatki. Po tej formalności i służbowym wstępie, odprowadzono nas na Zamek, gdzie przebywali jeńcy wojenni. Wciąż rozmyślałem nad swoim i całej kolumny wyróżnieniem. Głowiłem się nieustannie, skąd ta moja Henia wiedziała, jak należało mnie pomóc. Co jej przyszło do głowy, aby przekazać mi do więzienia czarną koszulę? Kobiecym instynktem musiała wyczuć, że ta rzekomo nie brudząca się koszula, być może stanie się przedmiotem szczególnego zainteresowania Niemców i mojej ostatecznej potrzeby, obrony mnie przed nowym niebezpieczeństwem.
W Zamku, na obszernym dziedzińcu, dostrzegłem mnóstwo jeńców sowieckich. Nieustannie przyprowadzano nowo ujętych. Nas, uwolnionych z więzienia umieszczono tymczasowo w ogólnej sali zamku, która także była wypełniona po brzegi. Zakłopotany tym natłokiem, bałaganem i brudami, objąłem wzrokiem całe pomieszczenie, szukając odpowiedniego kąta dla swojej grupy. Na przeciwległej ścianie dostrzegłem drzwi i natychmiast zbliżyłem się do nich, raptownie otwierając. Ku mojej uciesze było to małe pomieszczenie szczelnie wypełnione jeńcami.
- A nu wyłaź! – krzyknąłem energicznie.
Na to rozkazujące zawołanie bojcy posłusznie opuszczali pokoik, a ja ponaglałem:
- Bystrej, bystrej. Kiedy ostatni jeniec opuścił pomieszczenie, poleciłem chłopcom dobrze zapamiętać pokój, rezerwując dla siebie miejsce pod oknem, a obok siebie dla Steingartena. Dawniej pokoik spełniał zapewne funkcję biura zamkowego, obecnie stał się wygodnym lokum dla kilkunastu wyzwolonych więźniów. Obok mnie i „lekarza” znaleźli miejsce: Soroka, Kałyna, Macoch, były leśniczy i policjant, których nazwisk nie pamiętam, oraz kilku innych. Zadowolony taką zdobyczą rozmyślałem nad dalszym postępowaniem, postanowiłem przede wszystkim porządnie umyć się. Chwyciłem menażkę i ręcznik i wyszedłem na dziedziniec w poszukiwaniu wody. Na schodach korytarza natknąłem się na wartownika, który zatrzymał mnie, ale po wysłuchaniu moich tłumaczeń, przepuścił informując, że wodę dostanę w kuchni polowej, która znajduje się pod murem na dziedzińcu. Kuchnię łatwo dostrzegłem, bo mieściła się w namiocie. Niezręcznie posługując się niemieckim, poprosiłem o wodę do mycia.
- Co wyste Polak? – zapytał mnie Czech w niemieckim mundurze.
- A któż bym ja był – odpowiedziałem – Polak i jak widzi pan, nieszczęśliwy i potrzebowski. Tu wyjaśniłem dlaczego znalazłem się wśród jeńców i to w tak niezręcznej sytuacji. Czech wysłuchał mnie ze zrozumiałym przejęciem, pokiwał głową i poklepując po ramieniu ofiarował mi swoje przybory do golenia, potem mydło i ciepłą wodę do umycia się. Kiedy skorzystałem z tych dobrodziejstw, poczciwina dał mi czystą niebieską koszulę na zmianę.
- Ależ to stanowczo za duża ofiara – protestowałem, ale Czech zbagatelizował uwagę mówiąc, że Niemcy mają ich więcej i z przydziałów bielizny nie rozliczają się. Kucharz poczęstował mnie również wyśmienitą zupą z grzankami, oraz białym pieczywem z wędliną, zapijając do mnie rumem. Za tak nadzwyczajną pomoc dziękowałem serdecznie, a on z tajemniczym uśmiechem, napełnił moją menażkę rumem, wręczył mnie zawiniątko z bochenkiem wojskowego chleba i pętem polskiej suchej kiełbasy, mówiąc:
- To weste sem, a rozdacie waszym kameradom.

Dziękowałem życzliwemu kucharzowi za zrozumienie potrzeb i obiecałem pamiętać o jego hojności, a on przy odejściu zaprosił mnie na śniadanie następnego dnia.
Kiedy zjawiłem się wśród kolegów, przykładnie odświeżony i pełen humoru, zaskoczeni orzekli, że sprzyja mi niezwykłe szczęście. Utwierdzili się w tym przekonaniu, gdy uraczyłem ich rumem i dobrą zakąską. Tak oto zakończył się mój pierwszy i nigdy niezapomniany dzień wolności!
Steingarten nie odstępował mnie ani na krok i ślepo wierzył, że nawiedził mnie szczęśliwy omen.
Następnego dnia rankiem przyszli do naszego pomieszczenia Niemcy. Jak wynikało z zadawanych pytań, była to grupa propagandowa, bo pytali o rozstrzeliwaniu więźniów. Na te pytania odpowiadał wyczerpująco Steingarten, po niemiecku. Propagandziści zaproponowali udzielenie wyjaśnień na miejscu zbrodni i w związku z tym przewieziono mnie i Steingartena samochodem do więzienia. Była to dobra okazja do odszukania i zabrania z kancelarii więziennej, tak mi potrzebnych obecnie akt skazania. Jadąc samochodem szybko znaleźliśmy się na miejscu kaźni. Tu przypadkiem spotkałem rodziców zastrzelonej dziewczyny, którzy ofiarę mordu, skrzętnie przykryli prześcieradłem. Chciałem pokazać Niemcom trupa i przez ciekawość jeszcze raz ujrzeć okropność wczorajszej zbrodni, więc ukradkiem uchyliłem biel osłaniającą ofiarę i....oniemiałem z wrażenia. Pod prześcieradłem, na wozie zobaczyłem zwłoki dwóch dziewczyn, a jedną z nich była Samsonowiczówna. Obydwie, ostatnim skurczem swych młodych twarzy wyraźnie sprzeciwiały się zadawanemu gwałtowi i brutalnej przemocy prześladowców. Ich splecione ramiona świadczyły o braterskiej solidarności uczuć i poniżaniu ich godności. Toteż nikt nie ośmielił się rozłączyć tych dziewczyn, aby nie zniweczyć ostatniej woli umierających istot. Z tym przedśmiertelnym uściskiem w jednej trumnie, postanowiono pogrzebać obydwie dziewczyny! Wśród płaczu matki i wyrazów współczucia obecnych, zauważyłem także księdza katolickiego. Zbierał pomordowanych katolików, aby świadczyć ofiarom ostatnią posługę. Temu duchownemu i pogrążonej bólem matce powiedziałem, że tą drugą zamordowaną, jest moja znajoma z Rokitna. Podałem jej imię i nazwisko oraz rzymsko-katolickie wyznanie wiary. Ksiądz obiecał mi, że będzie na jej pogrzebie i pochowa tragicznie zmarłą zgodnie z naszym obrządkiem. Duchownemu pokazałem także zwłoki zastrzelonego w karcerze podchorążego Kazimierza Pieca.
Następnie wraz z Niemcami i Steingartenem, udałem się do więzienia dokonując przeglądu wszystkich kondygnacji tego ponurego obiektu. Nie pamiętam liczby pomordowanych. Wielu z nich już w tym momencie już pogrzebano, reszta czekała na pochówek zbiorowy. W kancelarii więziennej odnalazłem swoje akta. Znamiennym był fakt, że na zewnętrznej stronie teczki dostrzegłem odręczny napis kolorowym ołówkiem:
- „zabolewań nie imieł, dalszemu transportu sledowat możet”. / zachorowań nie miał, do dalszemu transportu iść może /.
Z tym nowym dowodem tożsamości i uwidocznioną przez władze więzienne opinią o zakwalifikowaniu do dalszej zsyłki powróciłem do grupy. Czułem się głodny, więc nie zwlekając udałem się na obiad do znajomego kucharza. Jak się okazało Czech już czekał na mnie i ubolewał, że nie było mnie podczas niezwykłej sceny jaka przed chwilą miała miejsce.
- co stało się nadzwyczajnego? – zapytałem.
- Niemcy przyprowadzili na dziedziniec dużą grupę jeńców. Ale nigdy nie przypuszczałem – powiedział kucharz– że Rosjanie są do czegoś podobnego zdolni. Przyglądałem się im, najpierw pojmanych ustawili w zbiórce, przybyły oficer odebrał raport i nie troszcząc się o ich liczebność, wezwał jeńców do wskazania ukrywających się wśród nich komunistów. Stojący obok jeniec przetłumaczył wolę Niemca na język rosyjski. I wtedy nastąpiło to najgorsze - mówił Czech. Kilku Rosjan natychmiast wystąpiło przed front i pokazując palcem wymieniali ich po imieniu i nazwisku wraz z pełnionymi funkcjami służbowymi. Następnie stojący przed frontem jeńcy uskarżali się temu Niemcowi na doznawane krzywdy, wyrządzane przez komunistów swoim podwładnym. Rezultat był ten, że oficer, wszystkich obwinionych partyjniaków, ustawił pod murem, a jeńcom oskarżycielom rozkazał podać karabiny i strzelać do nich. Nie mogłem patrzeć na taką nikczemność – mówił Czech – i dopiero teraz uwierzyłem, do czego zdolni są Rosjanie i co naprawdę musiało się dziać w waszym więzieniu – powiedział kucharz.
- To, coście zobaczyli mój dobrodzieju, to dopiero początek. Takich scen i jeszcze gorszych, ujrzycie więcej, jednak nie miejcie tak złego przekonania o Rosjanach, bo są wśród nich także ludzie godni, warci pełnego uznania. Trzeba tylko dobrze uważać, bo wśród Słowian, godność jest wielką cnotą, pouczałem Czecha.
Po sutym obiedzie i wszechstronnej wymianie zdań z kucharzem, powrócił em o swoich. Następnego dnia wybierali się w podróż do domu kol. Kałyna ze wsi Aleksandria, a z nim właściciel restauracji „Nowy Świat” w Równem. Dalej, pod przewodnictwem „Poety” udającego się do wsi Lado k/Stepańskiej Huty, szedł Macoch i Soroka. Z bliższych znajomych pozostawał tylko kol. Abrażka, który nie odstępował mnie i innych kolegów ze wschodu. Rankiem po ich odejściu, przerzucono nas do pomieszczeń suszarni chmielu, mieszczącej się obok Zamku. Tu było nam dość wygodnie, a ukraińskie organizacje młodzieżowe, dostarczyły nam dużo prowiantu. Czas naglił, pragnienie ujrzenia swoich najbliższych było ogromne. Tęsknota była powodem, iż wkrótce pożegnałem kolegów i wraz ze Steingartenem, ruszyłem w kierunku Równego. Ranek był pogodny, a my, obydwaj młodzi, szliśmy raźno. U schyłku dnia, znaleźliśmy się w pewnej przydrożnej wiosce, prosząc o nocleg. Wymagania nasze były skromne, bo wystarczało nam tylko miejsce do spania w szopie i nieco wody na umycie się przed spoczynkiem. Wioska okazała się czeską kolonią, a nasza gosposia natarczywie dopytywała się o swojego zięcia, który także odsiadywał wątpliwą karę w więzieniu. W związku z tym pytała czy przypadkowo nie słyszeliśmy o nazwisku Czierwienko, bo tak właśnie nazywał się jej zięć. Jak wynikało z jej wywodów, był więziony już od dość dawna. Przy okazji tej rozmowy poczęstowano nas mlekiem i czeskimi "buchtami”.
Rankiem następnego dnia dotarliśmy do Równego. Na nocleg chciałem udać się do właściciela restauracji, lecz Abrażka odnalazł swoich bogatych krewnych, u których zatrzymaliśmy się obydwaj na dwa dni. Rodzina kolegi gwarantowała sute wyżywienie i przytulny wypoczynek z łazienką i wszystkimi wygodami. Później pożegnałem kolegę, bardzo zapraszał mnie do Zdołbunowa. Spojrzałem do tyłu i wyruszyłem samotnie w stronę Rokitna. Miałem przed sobą 137 km marszu. Był to jedyny sposób dotarcia do celu, gdyż tory kolejowe na całej swej długości były zerwane, pogięte i zniszczone przez ustępujących Rosjan. Pierwszym moim postojem była wieś Aleksandria 10 km za miastem, gdzie zamieszkiwał kol. Kałyna. Już od kilku dni był on w domu i oczekiwał mojego nadejścia. Bardzo życzliwie gościł mnie w swoim domu i suto obdarował na drogę. Nogi niosły, bo pod wieczór przybyłem już do znajomego Kostopola. Odszukałem przyjaciół, państwa Janulewiczów. Powitano mnie rzewnie, bo dawny właściciel huty, również pieszo powracał z więzienia. Moja obecność lotem błyskawicy, rozniosła się po całym osiedlu huty. Natychmiast przyszedł mnie odwiedzić pan Bolesław Niedbał. Okazało się, że przebywa on tutaj, już od dłuższego czasu, gdzie w domu swego teścia Chmielewskiego, ukrywał się przed zesłaniem na Sybir. Teraz, kiedy się dowiedział o moim uwięzieniu, szczęśliwym ocaleniu, i samotnym marszu do Rokitna, postanowił towarzyszyć mi w kontynuowaniu podróży. To się dobrze składa – powiedziałem. We dwóch będzie raźniej i bezpieczniej.
Maszerujemy, jest nam nawet wesoło, Bolek dobrze dotrzymywał mi kroku, nawzajem opowiadamy wojenne przygody. Idąc raźnym krokiem, obok zniszczonych torowisk dotarliśmy do Niemowicz. Zaprowadziłem kolegę na Kolonię do znajomego, byłego towarzysza więziennej doli, gdzie nocowaliśmy na sianie, pod dachem stogu, a gościnny gospodarz częstował nas „czym chata bogata…”. Stąd, ruszyliśmy ścieżką w stronę rzeki Słucz, omijając Sarny. Na prowizorycznym moście zatrzymał nas wartownik, do którego przemówiłem po niemiecku, prosząc o przejście.
- Co wiste Polak? – zapytał wartownik.
- Tak – odpowiedziałem śmielej – idę razem z kolegą do Rokitna....
- Możecie iść śmiało – przerwał żołnierz Czech. Droga jest wolna bo z tej strony nikogo nie ma – dowodził.
Przeszedł razem z nami na drugą stronę Słuczy i chętnie rozmawiał po czesku. Poczęstowałem go papierosem i dziękując za grzeczność, pożegnaliśmy się. Ruszyliśmy dalej bez żadnych przeszkód, bo droga była rzeczywiście wolna. Teraz szliśmy znaną z rowerowej podróży drogą. Zdawało się, że tak niedawno, dnia 17września, pokonywaliśmy ją, aby bronić Polskę przed obcymi. Teraz tą samą trasą wracam z więzienia. Droga ta sama i las taki jak był, ale wędrowcy już inni, zmienił ich nieubłagany los.
Ścieżki obok zniszczonych torów były wolne, więc szybko zbliżaliśmy się do Klesowa. Chciałem odwiedzić Macocha, ale ten kamieniarz mieszka na Puhaczu i należałoby nieco zboczyć z drogi.
- O nocleg i gościnę tym razem niech cię głowa nie boli – rzekł Bolek. Tutaj, w pobliżu torów kolejowych mieszka mój przyjaciel Lasota, który lubi towarzystwo i będzie zadowolony z naszej wizyty – poinformował Niedbał.
- Moglibyśmy także wstąpić do księdza Chomickiego – zaproponowałem, ale Bolek już stał przed domem Lasoty i pukał do drzwi. Pan Lasota otworzył, nastąpiła wymiana przyjacielskich powitań i towarzyskich grzeczności. Gospodarz wykazał się przykładną gościnnością i uraczył nas wszystkim tym, na co było go stać w tych nie łatwych czasach. Znalazła się butelczyna gatunkowej i porządna zakąska. Pana Lasotę bardzo interesowały ostatnie wydarzenia, a o Rokitnie był w stanie powiedzieć wszystko. Jest tam wiele zniszczeń, ale kościółek stoi cały. Niestety nie wie, kto w nim mszę odprawia, bo po księdzu Zajkowskim, który pojawił się w miejsce Wyrobisza, zaszły już duże zmiany. Twój dom – mówił do Niedbała, stoi nietknięty, kolonia huty pozostała, ale samą hutę spalono – powiedział Lasota. Wypowiedziom gospodarza należało wierzyć, gdyż Rokitno i okolicę znał dobrze jako były przemysłowiec leśny. Obecnie zamieszkiwał w Klesowie tylko dla lepszego ukrycia się przed zsyłką, ale w najbliższej przyszłości zamierza powrócić na stare miejsce. Zaniepokoiła mnie wieść o zniszczeniu najważniejszych urządzeń i obiektów miasteczka. Taka była wówczas prawda o stanie Rokitna. Mój powrót do miasta w takich warunkach, stanie się ogromną niespodzianką. Co to będzie za uciecha dla żony, dzieci, całej mojej rodziny i przyjaciół. Teraz, kiedy znajdowałem się tak blisko rodzinnego gniazda moje samopoczucie nie było złe, ale zakłopotanie rozmiarami zniszczeń, bardzo niepokoiło. Dalej szedłem milczący, a kolega podzielał moje zachowanie. W zamyśleniu spoglądałem na mijane drzewa i oto… za pamiętnym zakrętem, zamiast kominów tartaku i huty, ujrzałem pustkę, budynki tych obiektów leżały w gruzach. Kiedy odwróciłem głowę w prawo, z daleka ujrzałem spalenisko koszar i szkoły. Murowane domy przy ulicy kolejowej i budynek naszej pięknej stacyjki już nie istniały. Zewsząd ziało pustką zniszczenia i spalenizną. Wytrącony z równowagi spoglądałem po bezludnych i wymarłych ulicach, szukając przestrzennych akcentów w zabudowie, ale o zgrozo, dostrzegałem tylko spaleniska. Nawet, między starymi i urokliwymi dębami starego parku, straszyło gruzowisko pięknego niegdyś pałacu Rozenberga. Co zrobili ci barbarzyńcy z naszego miasta – głośno powiedziałem do Niedbała. Co uczynili ci podli nikczemnicy z wieloletniego dorobku naszej społeczności. W takim stanie rozgoryczenia pożegnałem się z kolegą. Spojrzałem na tzw. „Osiczki”. Te stały jak dawniej, nietknięte, a na ich tle zobaczyłem dom, w którym mieszkała moja rodzina.
Nic już mnie nie obchodziło. Przyśpieszyłem kroku, aby jak najprędzej ujrzeć najbliższych. Wydało mi się, że nikt z sąsiadów nie dostrzegł mnie na podwórzu, mocno szarpnąłem drzwi i wszedłem do wnętrza... Z bijącym sercem stanąłem jak wryty..... bo oto ujrzałem swoją najmłodszą córeczkę, pieszczotliwie nazywaną „Bobo”. Beztrosko siedziała przy stole wraz ze swoją rówieśniczką Alusią Pińszczańką i wydało mi się, że wcale mnie nie dostrzegła. Podszedłem bliżej i zapytałem:
- Gdzie jest twoja mamusia?
- Zaraz przyjdzie, odpowiedziała rezolutnie, przedłużając zabawę z koleżanką. - A gdzie jest twój tatuś? – wznowiłem rozmowę.
- W więzieniu siedzi – odpowiedziała, bawiąc się dalej.
- Już nie siedzi, bo wrócił. Nie poznała mnie, bo zapuściłem wąsy. To ja jestem twój tatuś! Dziecko niedowierzając spojrzało na mnie, a ja, nie mogąc wytrzymać już tej próby, chwyciłem „Bobo” na ręce i znów zapytałem:
- nie poznajesz swojego tatusia? Ale córka nadal trwożnie spoglądała na mnie i odepchnęła bojaźliwie. Głos mój posłyszał przebywający w drugiej izbie Zbyszek i Stefcia. Z okrzykami radości dzieci rzuciły się na mnie ściskając, a mieszkanie momentalnie zapełniło się sąsiadami. Z trudem przedzierała się przez zwartą ciżbę moja kochana małżonka. W jednej chwili miałem ich wszystkich obok siebie, więc czułościom rodzinnym nie było końca. Mimo odporności jaką zgotował mi los, płakałem…
Przeżywając niezmiernie głęboko szczęście powrotu na łono rodziny, drzwi mojego mieszkania pozostawiłem otwarte dla każdego, kto pragnął ujrzeć sponiewieranego losem, który uszedł groźbie zsyłki i niechybnej śmierci. Toteż odwiedzali mnie wszyscy sąsiedzi i znajomi, bo mój powrót w tych niezwykłych czasach nie wydawał się prawdopodobny.
Ale oto przed wejściem ukazała się pani Samsonowiczowa, podtrzymywana przez dwie towarzyszące jej koleżanki. Ujrzawszy ją poprosiłem zebranych, aby przybyłej zrobiono miejsce. Niebawem strapiona matka została posadzona naprzeciw mnie. Taka konfrontacja nie była dla mnie przyjemna i zdradzałem zaniepokojenie o osobę, którą musiałem przecież tak głęboko zasmucić. Przed wyznaniem zrobiłem dłuższą pauzę, badając stan swojej słuchaczki i chociaż pani Samsonowiczowa wydała mi się spokojną i opanowaną kobietą uprzedziłem, że to co powiem, nie będzie wesołe. Zauważyłem, że wytrzymała próbę, więc zaczynałem od słów:
- Sowieci odstępując, rozstrzeliwali więźniów w celach, bez sądu. Po ich odstąpieniu i wydostaniu się na wolność, udzielałem pomocy rannym. Córkę Szanownej Pani znalazłem w pojedynczej celi. Leżała martwa w kałuży krwi w przedśmiertnym uścisku z inną zastrzeloną koleżanką. Obydwie dziewczyny nie były rozłączone i w tym splocie ramion zostały pogrzebane w jednej trumnie. Pochówku dokonali rodzice tej drugiej osoby, która nazywała się Zoja Korczun i zamieszkiwała we wsi Pantalia k/Dubna. Tragicznie zmarłym dziewczynom urządzono pogrzeb jak najbardziej chrześcijański, na którym, obok prawosławnego, był także polski ksiądz z Dubna.
Pani Samsonowicz, z wyrazem ogromnego bólu, wysłuchała smutną prawdę o swojej córce i ku mojemu i obecnych zdziwieniu, ze stoickim spokojem na zbolałej twarzy, podtrzymywana przez koleżanki, bez słowa opuściła mój pokój.

W Rokitnie nie pozostała ani jedna osoba sprawująca jakąkolwiek władzę okupanta. Po zniszczeniu dróg i obiektów przemysłowych, gospodarczych i usługowych, sowieci wycofali się przed naporem siły drugiego najeźdźcy. Niemieckie wojska nie napotykając na większy opór, szybko posuwały się w kierunku na Leningrad i Moskwę. Na drogach Wołynia, widziało się mnóstwo porzuconych i zepchniętych z jezdni „Stalińców”, a obok nich pozostawione przez Sowietów ciężkie działa. Ten obraz klęski jednego zaborcy i sukcesy drugiego, nie był jednak dla Polaków powodem do zadowolenia.
Wrogowie ujarzmionej Polski działali przecież wszędzie i przed nieuzbrojonym narodem demonstrowali siłę. Już teraz jak nigdy przedtem, dawała o sobie znać agresywna i okrutna w swych poczynaniach OUN. Swoje zwierzęce oblicze pokazywała jawnie, w każdym osiedlu i mieście, a przede wszystkim na wsi. Była to zapowiedź czasów grozy, kolejne memento dla zmęczonego narodu. 

18. WALKA O POLSKOŚĆ W UJARZMIENIU.

Rokitno, polskie kresowe miasteczko na pograniczu Polesia i północno – wschodniego Wołynia, po odstąpieniu Sowietów znalazło się w sytuacji niepewnej i nad wyraz ciężkiej. Administracyjny niebyt jaki powstał na znacznych połaciach tego regionu, przypominał stan, który tak niedawno charakteryzował rewolucyjną Rosję. Ludność miejscowa wobec braku jakiejkolwiek władzy, terroryzowana obawą o życie, coraz bardziej zamykała się w swych grupach etnicznych. Nie było wiadome kiedy i jaka władza nastanie, Pojawią się Niemcy, czy powrócą Sowieci i jak w nowych warunkach ustosunkują się okupanci do Polaków.
Brak rozwiniętej sieci dróg, oraz zniszczenie istniejących urządzeń kolejowych i telekomunikacyjnych izolację tę pogłębiło, a kikuty spalonych obiektów gospodarczych i przemysłowych nie rokowały rychłej poprawy warunków bytu. Wręcz odwrotnie, wszystko co się dotychczas wydarzyło, sprzyjało wszelkim formom anarchii politycznej i gospodarczej, nadzieja współżyła z przestrachem, a postrach wręcz paraliżował współdziałanie w interesie bezpieczeństwa ogółu mieszkańców miasta. Doskwierał głód, nie funkcjonowało zaopatrzenie.
Uaktywniły się nielegalne organizacje ukraińskie, których agresywność zaskoczyła wszystkich. Teraz jawnie nawoływały one do rzezi polskich i żydowskich mniejszości narodowych. Oddalenie się z terytorium miasta, oznaczało utratę życia, zewsząd donoszono, że wioskowi Ukraińcy dopuszczają się okrutnych gwałtów i rozbojów.
Tego rodzaju zachowania były między innymi pokłosiem błędnej, skrajnie nacjonalistycznej, opartej na historycznym fałszu i zakłamaniu polityki narodowościowej podjętej przez państwo sowieckie w stosunku do Polaków zamieszkałych na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej. Bo to przecież nikt inny, tylko sowiecki generał i dowódca Frontu Ukraińskiego Siemion Timoszenko, 17 września 1939 roku, w dzień najazdu na Polskę, a więc w niespełna dwa lata przed wydarzeniami, o których piszę teraz – bez jakiejkolwiek żenady, w ulotkach zrzuconych przez sowieckie samoloty, wzywał swoich pobratymców do ludobójstwa i morderstw z zastosowaniem metod, których nie powstydziliby się średniowieczni Pieczyngowie:
"... Narodzie Zachodniej Ukrainy, rozprostuj swoje mocne plecy i spracowane ręce. ZBRÓJ SIĘ KOSAMI, WIDŁAMI I SIEKIERAMI. Bij odwiecznych wrogów swoich – polskich panów...!!"
Taki to był przedsmak radzieckiej władzy, nieco później nadeszła fala prześladowań, bezpodstawne aresztowania i bezprawne uwięzienia, zsyłki do łagrów, wywózki na Syberię, Katyń.
I chociaż Czerwona Armia ucieka teraz w pośpiechu przed inną wrażą potęgą, zarażoną równie chorym „izmem”, nie pomniejszyło to zagrożenia Polaków osiedlonych na tych terenach. Tym razem nauka poszła w las, bo to właśnie z ostępów leśnych i urokliwych ukraińskich wsi, powoli wypełzała siejąca ogniem nienawiści, nowa krwiożercza hydra z trójzubem na głowie.
....... Znikąd przyjaciół, wokół sami wrogowie. Taki stan zagrożeń zastałem w Rokitnie dnia 7 lipca 1941 roku, po szczęśliwym powrocie z więzienia w Dubnem. To nie pozwoliło mi cieszyć się szczęściem rodzinnym. W tym czasie społeczność polska żyła tutaj w najwyższym napięciu, a po uzyskaniu informacji o planowanym napadzie na miasto i hutę domagała się zorganizowania obrony. Moi młodsi bracia i koledzy, zwołali tajną naradę w tej sprawie z moim udziałem. Tymczasem bezwładza sprzyjała bandyckim zamiarom. Pierwszymi ofiarami bandyckich napadów byli: obywatel miasta Stanisław Wierschowski, zięć kupca Sieradzkiego, którego nazwiska nie pamiętam, kupiec Mingałło z nieletnią córką, oraz mieszkaniec wioski Ślusarczyk, miejscowy rzemieślnik. Wszyscy pomordowani byli Polakami, którzy niczego nie przeczuwając, w krytycznej chwili znaleźli się poza terenem osiedla. Doniesiono mi także o śmierci w samym miasteczku. Ofiarą zabójstwa była osoba nie wiadomej narodowości, która jakoby głosiła jakieś wezwania polityczne. Zastrzelił go obok domu Grynszpana, w nieznanych okolicznościach, były pracownik poczty – i jak się później okazało były kapral rezerwy Kurkowski. Tacy emisariusze za władzy sowieckiej posiadali broń, a karabin Kurkowskiego także był z takiego nadania. Aby przeciwstawić się napadom, rodziły się różne koncepcje, m. in. jeden z hutników pan Recław, ogłosiwszy się Niemcem, usiłuje zorganizować milicję porządkową. Jak się okazuje milicję bez broni, bo na razie dysponowali tylko karabinem Kurkowskiego.
Na pytanie co o tym sądzę, odpowiedziałem krótko: do organizowanej milicji, mającej w przyszłości sprawować władzę okupanta nie angażować się, a sprawą planowanego przez Ukraińców napadu zajmę się sam i dam odpowiedź na następnej odprawie. 
Następnego dnia, nie zwlekając, udałem się do pobliskiej wsi i złożyłem wizytę miejscowemu proboszczowi prawosławnemu. Początkowo, z góry na mnie spoglądając, usiłował zlekceważyć moją osobę i zamierzał szybko mnie spławić. Z miejsca jednak oświadczyłem, że przybyłem w poważnej sprawie i wymagającej dyskrecji. Po takim wstępie „batiuszka” kłopotliwie poruszył się, i zaprosił do osobnego pokoju, podsuwając krzesło.
„Słuchaju was” – powiedział po ukraińsku, chociaż wiedziałem, że poprawnie włada językiem polskim.
Jak wielebny ksiądz proboszcz raczył zauważyć, przyszedłem sam, aby nikt nie słyszał naszej rozmowy. To co powiem nie będzie wesołe i pragnę aby pozostało tajemnicą. Pop znów poruszył się znacząco i po pewnej chwili – rzekł tym razem po polsku:
- Słucham pana.
Wieś i parafia, której jego wielebność raczy być proboszczem, zaplanowała haniebny i nie chrześcijański zamiar napaści na hutników i Żydów w miasteczku, wymordowania ludności, grabieży mienia i spalenia osiedla. Taki wyczyn nie godny jest ludzi wierzących, a wielebny ojciec jest przecież krzewicielem wiary w Boga i nauczycielem zasad moralności waszych parafian. Przyszedłem zawiadomić Was o zamierzonej zbrodni, i prosić o powstrzymanie wiernych z ambony i napiętnowanie złoczynu jako hańbiącego dla cerkwi prawosławnej! Tego dzisiaj domagam się od Was ojcze wielebny, bo jutro może być za późno. Pragnę także oświadczyć, że o ile dojdzie do napadu, to ja już nie będę w stanie powstrzymać hutników, bo oni będą się bronić, ale i natychmiast podpalą wieś, a wtedy pójdzie z dymem nawet i wasza skromna cerkiew prawosławna.
Panie prezesie – powiedział proboszcz – ja już słyszałem o napadach, ale nigdy nie przypuszczałem, że jacyś niezrównoważeni zapaleńcy mogliby spowodować nieszczęście o takich rozmiarach. Ze swej strony oświadczam, że w przyszłą niedzielę ogłoszę apel z ambony i będę napiętnować taki zamiar. Proszę mi wierzyć, że ja jestem przeciwny jakimkolwiek gwałtom i zbrodni będę się przeciwstawiać. Zaznaczam jednak, tylko do tych osób, które mnie słuchają i wierzą w Boga – powiedział proboszcz prawosławny.
Uczyniłem już wszystko co jest moim obowiązkiem społecznym, a także i to czego domaga się ode mnie sumienie chrześcijanina. Reszta należy do Was ojcze czcigodny – powiedziałem odchodząc.
Po spotkaniu udałem się do Sech na rozmowę z Soroką. Ten OUN-owiec w swoim czasie zapraszał mnie do odwiedzenia go. Teraz skłoniła mnie do odwiedzin nie tylko więzienna przyjaźń, ale przede wszystkim sprawa rzezi jaką planują okoliczni chłopi, których właściwym dowódcą – moim zdaniem – może być tylko OUN-owiec, tej co Soroka miary.
Okazało się, że były „Paraszutist” po przeżyciu więziennego szoku, na łonie rodziny doszedł do siebie i przyjmował mnie bardzo uprzejmie. Jak stwierdziłem, pomimo różnicy przekonań, wizytę moją uznał za gest przyjacielski i okazał wdzięczność darząc mnie prawdziwie ukraińską gościnnością. Korzystając z tej okazji, udało mi się sprawdzić, że komórka zbrojna jaką reprezentował, z racji represji dokonanej na OUN przez Sowietów była w posiadaniu tylko jednego rkm produkcji polskiej i trzech KBK produkcji sowieckiej. W przeprowadzonej przyjacielskiej rozmowie, wspomniałem o grożącej Polakom rzezi ze strony mieszkańców wioski Rokitno i okolicy. Wtedy Soroka upewnił mnie, że taka akcja nie może odbywać się bez jago udziału, a ze względu na moją obecność w tym miasteczku – jest wykluczona. Niebezpieczeństwo – mówił – może wam grozić tylko ze strony Kisorycz i Karpiłówki, bo te miejscowości nie leżą w obszarze mojego działania – upewnił.
Po powrocie do Rokitna, zwołałem natychmiast odprawę aktywu hutników. Ku ogólnemu zdziwieniu, zapewniłem aktyw o zażegnaniu zagrożenia napadem w najbliższych dniach. W tym czasie musimy intensywnie rozwinąć naszą działalność zapobiegawczą. Jednocześnie poinformowałem zebranych, że według mojego rozeznania dotychczasowe morderstwa były organizowane i kierowane przez OUN-owców zamieszkałych w obszarze położonym po południowej stronie linii kolejowej i stąd należy przewidywać kolejne ataki, dobrze rozpoznać teren i stworzyć lepsze warunki bezpieczeństwa. Ponadto postawiłem pytanie dotyczące aktualnego stopnia uzbrojenia hutników. Zaleciłem szybkie zgromadzenie broni i utrzymanie w tajemnicy jej stanu. Oficjalnie nasze środowisko powinno pozostawać bezbronne. Należy natychmiast przystąpić do kompletnego owładnięcia nie zniszczonego majątku huty. Spalono dach hali głównej i wysadzono komin, ale magazyny z surowcami i wyrobami gotowymi jak: soda kalcynowana i amoniak, szyby szkła okiennego, butelki i grubina – pozostały. Trzeba niezwłocznie zamknąć te magazyny, klucze oddać mnie, a teren huty i pozostające na nim obiekty i urządzenia, wyroby i surowce pilnować przed rozgrabieniem lub zniszczeniem!
Obserwujcie również hutmistrza pana Kruszkę. To zwolennik porozumienia Ribentrop – Mołotow, który, mimo iż jest tchórzem, mógłby jeszcze zaszkodzić. W stosunku do niego, w razie potrzeby należy postępować ostro i odważnie. Chłopcy postąpili jak nakazałem, bo opanowanie sytuacji gospodarczej w mieście leżało w interesie naszej społeczności.
Zaniepokojeni warunkami bezwładzy i groźbą planowanej przez Ukraińców rzezi, mieszkańcy Rokitna gorączkowo poszukiwali wszelkich możliwych środków obronnych. Wkrótce, w nie cierpiącej zwłoki sprawie, pojawił się w moim domu pan inż. Zawijenko. Składając gratulacje z okazji szczęśliwego powrotu oświadcza, że skłoniły go do tej wizyty ważne sprawy społeczne.
- Jak panu wiadomo – jesteśmy zagrożeni rzezią, jaką już zapowiedziały zorganizowane bandy ogłupionych agitacją OUN chłopów ukraińskich. W tym zagrożeniu znikąd nie otrzymamy żadnej pomocy, bo miasteczko pozostaje bez władzy. W takich warunkach możemy liczyć tylko na własne siły, i dobrze zorganizowaną akcję obronną. Ukraińcy chcą w Rokitnie powołać do życia – jak mi się wydaje, pewne ciało ustawodawcze – pod nazwaniem „Uprawa” lub coś w tym rodzaju. Jak zdołałem bliżej zapoznać się z intencją i charakterem takiego organu, będzie on miał na celu głównie ogłoszenie wolnej Ukrainy. Ale w pierwszej kolejności, Ukraińcy zamierzają ograniczyć nas w prawach, które dyktować mają powoływane przez nich urzędy. Przyszedłem poradzić się pana i jednocześnie prosić, czy nie zechciałby pan wziąć udziału w takim zgromadzeniu z ramienia huty i ludności miasta. Drugim kandydatem do tego ciała, wyznaczono mnie. Pan jako skrzywdzony przez sowietów i ja, bezstronny obywatel, moglibyśmy wspólnie dużo zrobić i zapobiec grożącemu nam nieszczęściu i ograniczeniu w prawach – powiedział Zawijenko.
- Z góry oświadczam panu inżynierowi, że ja w urzędach sprawujących władzę wrogów naszych – udziału nie wezmę! Polacy zamieszkali w Rokitnie nie będą sprzeciwiać się w dopuszczeniu Ukraińców do sprawowania władzy stanowiącej i administracyjnej, chociaż jesteśmy przekonani, że nie zgodzą się na to Niemcy. Stworzony przez Ukraińców samorząd, minie się z celem i stanie się wyłącznie narzędziem władzy niemieckiej. Będzie poniżał chłopów i służył do śrubowania na wsi ukraińskiej nadmiernych świadczeń na rzecz wojska i głodnej rzeszy niemieckiej! Dlatego my Polacy, nie będziemy brać udziału w działaniach przynoszących nam ujmę. Niechaj to raczej „swoi”, będący gorliwymi wyznawcami skrajnego nacjonalizmu i mieniący się przyjaciółmi faszystowskich Niemiec, staną się ich wrogami.
- Zgadzam się z pańskimi wywodami, mówił Zawijenko. Teraz jednak musimy liczyć się z realną rzeczywistością. Obecnie grozi nam rzeź, nikt nie przyjdzie nam z pomocą, sami nie damy sobie rady, musimy stworzyć warunki dla odwrócenia tego nieszczęścia, a moja propozycja daje szansę dla takiego przeciwdziałania – perswadował.
- Pańskie obawy nie mają uzasadnienia – powiedziałem. Oświadczam panu z miejsca, że żadnej rzezi Polaków i Żydów nie będzie, nie będzie również zapowiadanych grabieży mienia i palenia domów.
- Czy to jest pewność, czy tylko lekkomyślne przypuszczenie? – zapytał pan Zawijenko.
- To pewność, odpowiedziałem. W miasteczku będzie spokój, a próby ograniczenia nas w prawach, potrafimy odwracać. Jak panu wiadomo, Ukraińcy nie umieją po niemiecku, podczas kiedy wśród nas hutników, jest kilku dobrze władających tym językiem. W tych ukraińskich „Uprawach” i samorządach pozostających na usługach Niemców, będą potrzebni tłumacze, a takich dostarczy huta tworząc odpowiednie warunki do obrony zagrożonych pozycji Polaków. Będziemy w razie potrzeby podpowiadać okupantowi właściwe postępowanie, odpowiadające naszym interesom i ujawniać nadużycia naszych wrogów. Innej drogi nie mamy i o tym będziemy pamiętać! - powiedziałem z mocą.
Po tym co usłyszałem od pana, zmieniam zdanie. Życzę wszystkim Rokitniakom, aby podobnie jak ja, poczuli się uspokojeni. Oświadczam panu, że odmówię kandydowania do ukraińskiego samorządu – powiedział inżynier Zawijenko.
Dwa dni po porozumieniu się z Zawijenką, zaalarmowano mnie niezwykłą wiadomością. Z informacji wynikało, że do miasteczka zbliża się duża wataha siczowych kozaków ze swoim atamanem „Tarasem Bulbą” na czele. Było to coś nowego. Ukraińcy ze wsi szykują na gwałt zespół młodzieżowy w ludowych strojach na powitanie „dostojnika” w naszym miasteczku. Niektórzy szaleńcy plotą nawet, że podobno ten „dobrodij” jest powołany i ma prawo ogłosić wszem i wobec gloryfikowaną: „Wilnuju Ukrainu”! Ruszyłem z kolegami natychmiast, aby przez ciekawość ujrzeć tego, co tak szumnie użył nazwiska bohatera narodowego Ukrainy. Przybyłem na plac wolności i uprzątnięte na tą uroczystość spalenisko szkoły. Zebrało się tutaj mnóstwo ciekawskich, wyczekujących na przybycie „dostojnika”. W tym tłoku podszedł do mnie pan Zawijenko, pytając jak Polacy powinni przywitać tego dostojnika i jak zareagować na jego tutaj obecność.
Uważam te przygotowania za nie legalne, a obecni tutaj Polacy, to tylko przygodni widzowie. Sądzimy, że po pierwsze, powitanie odbywa się bez wiedzy władz niemieckich i bez udziału jej przedstawiciela, po drugie, przybywający dowódca bezprawnie przywłaszczył sobie historyczne nazwisko, po trzecie wielki ataman Ukrainy i siczownik za jakiego się podaje, musi pamiętać, że Rokitno to nie Kijów. Tak przygadując do niektórych rozpalonych głów, czekaliśmy jeszcze z godzinę, wreszcie oznajmiono: „Szczo batko ataman wżde ide”. Jak się okazało ulicą Sobieskiego, od Masiewicz zdążał mizerny plutonik ubrany w polskie mundury drelichowe, z karabinami na ramionach. Na czele cztero czwórkowego plutonu, kroczył wysoki mężczyzna w podobnych drelichach i zawiniętymi rękawami munduru. Jak się okazało, był nim sam okrzyczany: „Siczowy ataman Taras Bulba”! Czekający na placu ustawiony w dwuszeregu kilkunastoosobowy pluton milicji porządkowej, na powitanie „dostojnika”, sprezentował broń, a raport atamanowi zdał kpr. Kurkowski po polsku. Domniemany ataman honor ten odebrał i wtedy przedstawiciel społeczności ukraińskiej wręczając „dostojnikowi” chleb i sól, przemówił po ukraińsku, ale bez sensu, składu i ładu. W ostatniej chwili z tacą chleba i soli, zjawiła się delegacja żydowska, ale ataman powiedział po ukraińsku:
- Wid Żydiw i komunystiw honoriw ne pryjmaju. Była to jednocześnie kompromitująca odmowa i wymówka. Po co was tam poniosło? – pytano Żydów.
- Nu ..., a co my Żydkowie mamy począć, Wy Polacy to co innego, a panowie nie wiedzą kto to jest? – zapytywano.
- A co wy znacie tego atamana?
- Nu, a dlaczego my nie mamy znać? Przecież wy jego też musicie znać, bo to jest Taras Borowiec, ten sam co w Karpiłówce miał kamieniołom, teraz to on stał się wielki ataman Ukrainy – informowali Żydkowie.

Nasze zaciekawienie tą bagatelizowaną nacjonalistyczno-narodową imprezą rosło, bo po niezręcznej odprawie żydowskiej delegacji, ataman wszedł na przygotowane podwyższenie ozdobione herbem Ukrainy tzw. „Try Zubem” na tle żółto – niebieskiej flagi i rozpoczął przemówienie. Jak wynikało z treści jego wypowiedzi, ataman nie był mówcą. Podkreślił w niej jedynie znaczenie wolności Ukrainy i rozwoju jej kultury, powszechnie uważanej za zacofaną – mówił Borowiec vel „Taras Bulba”. Po wiecu, jak nam później doniesiono, ataman na „schodzie” wśród swoich, wygłosił zjadliwą mowę antypolską, zdradzając wyraźnie swoje agresywne zamiary wobec ludności polskiej. Wywiad nasz uzyskał również informację, że ten watażka, po odbyciu kilku wieców w okolicznych wioskach, nie szczędził nawoływań do rzezi Polaków, Żydów i komunistów jako elementów stojących na przeszkodzie wolności ukraińskiej. Na wiecach tych, mobilizował ochotników do oddziałów uderzeniowych i z tymi „poborowymi” odmaszerował do Olewska. W tym mieście samozwańczy ataman założył nową formację wojskową i nazwał ją „Sicz Polisia”. Na jej siedzibę wyznaczył opuszczone w tym mieście przez Sowietów koszary wojskowe. Tam ze swoim plutonem jako kadrą instruktorską, prowadził ćwiczenia praktyczne, przygotowując pół dzikich ochotników do napadów na bezbronną ludność polską i żydowską, do ludobójczych rzezi, palenia osiedli i grabieży mienia. W tym czasie oprócz zainteresowania zbrodniczym ruchem OUN, zajmowałem się hutą, jako bazą materiałową i zakładem, mogącym dać zatrudnienie hutnikom i stworzyć im jako takie warunki przetrwania. W związku z tym nie bagatelizowałem jedynej siły porządkowej w miasteczku, tzw. Milicji, a szczególnie jej samozwańczego komendanta Recława z pochodzenia Niemca. Zainteresowałem się dlaczego Recław nie wyjechał do Reichu razem z Jeławką – rzeźnikiem, Messerszmidtem – rakarzem miejskim i strycharzem, którego nazwiska nie pamiętam, jak też Kaufeltem – furmanem Stępińskiego? Teraz obok Recława kręci się jakiś Ankierstein, który za władzy sowieckiej był mechanikiem w tartaku i wtedy podawał się raczej za Żyda. Dziś widocznie myśląc koniunkturalnie, dla własnego wygodnictwa i interesu wspomaga Niemca. Jego zachowanie się skłoniło mnie do zasięgnięcia informacji, odnośnie huty i ustanowienia systemu władzy w Rokitnie. W tej sprawie rozmawiałem z Recławem i podsunęłam mu myśl złożenia raportu u Gebitzkomisarza w Sarnach, o stanie przemysłu szklanego, drzewnego i kamieniarskiego w Rokitnie, stopniu zniszczenia urządzeń kolejowych i możliwości zaopatrzenia w wodę parowozów transportów dalekobieżnych. Recław obiecał mi, że jako Niemiec i przedstawiciel władzy miejscowej, ten pierwszy krok uczyni, jednak zastrzegł, że należy to przeprowadzić razem z Ankiersteinem. Na moje pytanie dlaczego z nim, Recław odpowiedział, że Ankierstein uchodzi za przybłąkanego Amerykanina i nikt nie wie, że jest Żydem, bo niepodobny i nie ma cech semickich. Takie zamierzenia należało wykorzystać, bo Żydzi szukają już pośrednictwa z władzą niemiecką i posiadają złoto. Wyznaczyli do tej roli Ankiersteina, a on i chce i jak każdy Żyd boi się. Musi jednak ryzykować, bo innego wyjścia nie ma – informował Recław.
Pierwsze wieści zainteresowania Niemców Rokitnem, położonym na głównej linii kolejowej do Kijowa już do nas dotarły. Recław z Ankirsteinem omawiany raport Gebitzkomisarzowi w Sarnach przedłożyli. Ofertę przyjęto i pomoc prawną zapewniono. Zaopatrzenie materiałowe należało jednak zorganizować we własnym zakresie. Podniecony powodzeniem Ankierstein przystąpił natychmiast do działania i z pobliskiego spalonego tartaku, sprowadził do huty komin żelazny, tak bardzo potrzebny do uruchomienia tego przedsiębiorstwa. Zyskał sobie tym zaufanie hutników i przystąpił do zwożenia drewna, niezbędnego do odtworzenia więźby dachowej spalonej huty. Transport konny potrzebny do zwożenia materiałów drzewnych i opału, był przymusowo rekwirowany u okolicznych gospodarzy – Ukraińców. Komin fabryczny został ustawiony na fundamencie zburzonego. Przystąpiono do remontu pieca-wanny.
Robotami naprawczymi kierował hutmistrz Kruszko. Dzięki ogólnemu wysiłkowi i zabiegom organizacyjnym, zakład przysposobiono do uruchomienia. W tym czasie Ankierstein dużo czasu poświęcił naprawie uszkodzonej wytwornicy prądu i przystosowaniu jej do ruchu z kotłem gazowym tzw. gazogeneratorem. Tym zaimponował nowej władzy w Sarnach, zarówno uruchomieniem fabrycznej elektrowni, dostawą energii elektrycznej do miasteczka i oświetlenia przyszłych urzędów, jak też przygotowania produkcji w hucie. Dla sprawdzenia tych przygotowań, Gebitzkomisar przysłał z Sarn jednego ze swych niemieckich referentów do spraw przemysłowych. Przybył on do Rokitna w asyście ekipy żandarmerii. Pracę remontową huty i stan magazynów sprawdzał wysłannik, a dowódcę żandarmerii, interesowała milicja Recława. Przywiózł on dla niej kilka karabinów i rozkazał zastrzelić dwóch niespełnych rozumu młodych Żydków. Byli nimi tzw. „Zyży” i nieletni, pilnujący pozostawionego majątku Frajerman. Następnie z niewiadomych przyczyn, aresztował Pieka miejscowego kupca żydowskiego i nawet nie przesłuchawszy go, polecił wyprowadzić do parku i zastrzelić. Tę czynność wykonał pluton egzekucyjny złożony z czterech żandarmów, a prowadzący ćwiczenia plutonu milicji Kurkowski, za zastrzelenie przygodnego włóczęgi, został nagrodzony pochwałą i postawiony milicji za wzór. Po zakończeniu inspekcji, Ankierstein został powołany na dyrektora huty, a jego zastępcą do spraw technicznych został hutmistrz Kruszko. Mnie powierzono funkcję kierownika administracyjnego zakładu i polecono zaewidencjonowanie majątku huty.
Takie poczynania władzy okupacyjnej chociaż budzące strach, respekt i grozę, były jednym z powodów zaniechania przez OUN planowanego napadu na miasteczko, oraz powrotu do Rokitna wielu ukrywających się obywateli i hutników. Toteż w niedługim czasie, jak spod ziemi, zjawił się w hucie Misza Burinda, prosząc o zatrudnienie przy remoncie i zapewnienie stałej pracy na stanowisku dmuchacza. Dziwnym i zagadkowym wydało mi się jego zachowanie, bo tym razem rozmawiał ze mną po ukraińsku, był ubrany częściowo po wojskowemu, a na głowie miał polską polową rogatywkę.
- Chętnie zadość uczynię twojej prośbie – powiedziałem. Wiesz sam, że nie odmówię ci tego, ale powiedz, dlaczego zwracasz się do mnie po ukraińsku, językiem moich wrogów? – zapytałem.
- Wybacz mi kolego – odpowiedział Burinda – ja jeszcze polskiego języka dobrze nie opanowałem.
- Wiem o tym i dlatego z tobą zawsze rozmawiałem po rosyjsku.
- Tak – przyznał – ale język rosyjski dla ciebie, też jest mową nieprzyjaciół – wyjaśnił Burinda.
- Był, ale już nie jest, bo nieprzyjaciel bijący mojego wroga, staje się moim przyjacielem, a ja do takich ciebie zaliczam i jeżeli chcesz nim pozostać, to mów do mnie jak dawniej, po rosyjsku.
Zaskoczony takim stanowiskiem Burinda, przyrzekł solennie, że zastosuje się do moich życzeń. Jak zauważyłem, tym wyznaniem szczerości, zyskałem sobie przyjaciela i sprzymierzeńca. Miszkę przyjąłem do pracy i zatrudniłem przy właściwej robocie, ale on po pewnym czasie gdzieś zniknął. Wydało mi się, że tajemnicze zachowanie Burindy nakazuje milczenie o jego nieobecności, co też uczyniłem.
W okresie zarysowującej się stabilizacji stosunków w naszym mieście, z bandyckiego trójkąta dochodziły mrożące krew w żyłach wieści. Rzeź ludzi, pożogi, rabunek mienia i powszechna zagłada wiosek polskich, była dziełem tych zdziczałych Ukraińców, którzy dali się omamić ideom bandytyzmu, nacjonalizmu i nienawiści etnicznych. Podkreślić należy, że stosunek władzy okupacyjnej do tej formy ludobójstwa w okolicach Włodzimierca, był pobłażliwy, a nawet obojętny. Wszyscy uciekinierzy z zagrożonego rejonu do pobliskich Sarn, byli natychmiast mobilizowani. Zdolną młodzież wcielano do tzw. Oddziałów policji pomocniczej. Obiecywano im zemstę nad bandytami, ale przeważnie, wykorzystywano ich przeciwko powstającej partyzantce radzieckiej. Żeńską młodzież natomiast, z miejsca odsyłano na przymusowe roboty do Reichu.
Z informacji wywiadowczych wynikało, że czołowymi agitatorami OUN nawołującymi do rzezi Polaków był: Grycki – kierownik szkoły powszechnej we Włodzimiercu i dr Ostapenko – lekarz rejonowy tego miasteczka. Ich wystąpienia publiczne już w pierwszych dniach po opuszczeniu tego miasta przez władze sowieckie, wzywały do tworzenia samostijnej Ukrainy z krwi Polaków, Żydów i komunistów, nie moga przeminąć bez echa i ulec zapomnieniu, bo to właśnie one, dały początek zorganizowanemu ludobójstwu.
Oburzającym nas Polaków był również fakt, że czołowym agitatorem OUN-u w Sarnach stał się miejscowy pop prawosławny Wołkow. On nie tylko agitował przeciwko Polakom, ale – jak mi doniesiono – siekiery święcił i błogosławieństw udzielał mołojcom, udającym się na rzeź naszych Mazurów. Oburzenie było ogromne i powszechne, bo tenże duchowny prawosławny uchodził za jak najbardziej lojalnego obywatela Polski i w swoim czasie, był uhonorowany wysokim odznaczeniem państwowym. Pierś jego udekorował osobiście sam premier rządu Zandram – Kościałkowski. Święceń rezuńskich siekier, dokonywał także osławiony prawosławny pop Siepielkiewicz ze wsi Ostrowce w powiecie Sarny, a jego syn obdarzony tej miary „łaskami”, jako dowódca watahy „sekyrnykiw” odznaczał się szczególnym okrucieństwem i zbydlęceniem w bandyckim trójkącie Włodzimierca, Sarn i Dąbrowicy.
Dalej, jak wynikało z najświeższych doniesień wywiadu, były dyrektor huty, a później „Lespromchozu” Petro Szewczuk, nie uszedł razem z wycofującymi się wojskami radzieckimi i znajduje się na „zadaniu specjalnym” w okolicy wiosek Derć, Netreba i Okopy. Takie wieści z terenu były wielce obiecujące i ważne, więc nakazałem utrzymywanie ich w ścisłej tajemnicy przed Niemcami i dalsze prowadzenie wywiadu o poczynaniach sowieckich emisariuszy. Jednocześnie zaleciłem utrzymywanie z nimi przyjaznych stosunków i nie przejawianie dawnych urazów i doznanych krzywd. Oni bowiem teraz są naszymi sprzymierzeńcami, biją lub zamierzają bić naszego wroga i tylko przez to, już są naszymi przyjaciółmi. Należy także zaniechać okazywania wszelkich urazów do Żydów i innych narodowości nie wyłączając nawet Ukraińców, nie objętych OUN-em. Taki stosunek pozorujący przyjaźń do wszystkich narodowości, jest konieczny, bo wchodzimy w okres działalności konspiracyjnej. Musimy zdobywać i jednać sobie przyjaciół tam, gdzie jeszcze wczoraj mieliśmy wrogów. Teraz, każdy nasz krok w stosunkach międzyludzkich, musi być przemyślany i rozważny, bo tego wymaga od nas obowiązek żołnierski! Taką czujną postawę i jednocześnie wrażliwość, musi reprezentować każdy bojownik, bo takich cnót wymaga od nas walka o wolność narodu polskiego.
Następny raport stanu odbudowy huty, obiektów gospodarczych i zespołu urządzeń kolejowych w Rokitnie, był powodem decyzji Gebitzkommisara dotyczącej obsadzenia miasta administracją niemiecką. Komplet organów władzy, bezpieczeństwa i gospodarki terenem był następujący: Wirschaftkomando, na czele z lejtnantem Dietzem / Dicz/, Organization Tood, na czele z inwalidą wojennym lejtnantem Giserem z „SD”/szpionasz departament/, na czele z szefem Andreasem, Posterunek żandarmerii z szefem Komorowskim, który istniejącą już grupę milicji porządkowej z miejsca przekształcił w „Policję ukraińską” i podporządkował ją żandarmerii. „Uprawa”, jako samorządna władza cywilna miasteczka i ciało wykonawcze została podporządkowana Wirschaftkomando.
Na przewodniczącego tej ukraińskiej uprawy, został powołany z urzędu pan Zaborowski, były urzędnik starostwa sarneńskiego narodowości ukraińskiej. Jak przewidywałem, na stanowisko tłumaczy w administracji niemieckiej zostali powołani: kol. Majewski – Wirschaftkomando, kol. Jaworski – Organization Tood, kol. Lindówna, żona Majewskiego – Żandarmeria. Wszystkie te wyznaczone osoby, pozostawały w prywatnym i przyjacielskim kontakcie ze mną i były źródłem cennych informacji wywiadowczych.
Wywiad donosił, że rezuńskie zamiary dokonania rzezi i grabieży ludności żydowskiej miasteczka zanikły na skutek ustanowienia władzy administracyjnej. Napad taki był planowany od strony wsi Kisorycze i Karpiłówka i zamiarom OUN-u trudno było zapobiec. Teraz sytuacja uległa radykalnej zmianie, bo w wielu obiektach położonych w południowej części miasta, a więc od strony tych wsi, obecnie urzędowała władza okupacyjna okupanta.
Niepokoiły mnie jednak wywiadowcy cywilni SD narodowości ukraińskiej. Ci zamaskowani funkcjonariusze zaczęli węszyć wśród hutników, określając nasze środowisko jako najbardziej niebezpieczny element pozostający jakoby w kontakcie z wysłannikami Moskwy. W związku z tym doniesieniem, przeprowadzono pobieżną rewizję w moim mieszkaniu. Dokonał ją Niemiec z SD i ukraiński wywiadowca jako tłumacz. Tym nieproszonym gościom dałem należytą odprawę i zauważyłem, że ukraiński tłumacz bardzo słabo operował niemieckim. Kolejną rewizję ten sam wywiadowca przeprowadził w domu mojej matki i poszukiwał radia. Twierdził, że jest w posiadaniu wiadomości o słuchaniu przez braci Dytkowskich, audycji polskich z Londynu. Zastanawiałem się skąd mógł mieć takie wiadomości? Podobne rewizje były dokonane również u innych Polaków, na szczęście jednak bez skutku. Pomimo to postanowiłem obserwować tych gorliwych sługusów na każdym kroku, a miejscowi Żydkowie poinformowali mnie, że ci niebezpieczni Ukraińcy obydwaj pochodzą z Równego. Powoli zanosiło się na rychłe uruchomienie pracy w hucie, linia kolejowa w dalszym ciągu była nieczynna, chociaż władze niemieckie za pośrednictwem Organization Tood, czyniły wysiłki, aby na tym strategicznie ważnym odcinku, przywrócić normalny ruch pociągów. Gebitzkommisar zarządził, aby wszystkie zapasy szkła okiennego, dla potrzeb kolei przewieźć saniami do Sarn. Zadaniem zorganizowania bezpłatnych świadczeń transportowych ze strony chłopów ukraińskich obciążono „Uprawę”, a do pokonania była odległość 45 km w warunkach trudnych, w czasie śnieżnej zimy. To niezła okazja do narażania się swoim ziomkom – pomyślałem, bo pan Zaborowski, okazał się bardzo gorliwym wykonawcą nakazów władzy i bezwzględnym egzekutorem wymaganych świadczeń od chłopów ukraińskich. Zajęty czynnością wydawania skrzyń ze szkłem na każde sanie, byłem przypadkowym słuchaczem psioczeń chłopów na własny samorząd, nakazujący bezpłatne świadczenia. Takie przejawy niezadowolenia stanowiły dla mnie nawet satysfakcję, więc jako osoba neutralna, po cichu, wyrażałem ubolewanie pokrzywdzonym, tym bardziej, że przydzielony do nadzoru załadunku żołnierz niemiecki nieprawdopodobnie zwiększał obciążenie sań. Rozgoryczenie Ukraińców jako wczorajszych amatorów rzezi i rabunków narastało, tym bardziej, że praca miała być wykonywana przez kilka miesięcy. Widziałem wśród nich również uczciwych, przyjaznych ludzi, którym współczułem. Jeden z nich podszedł do mnie z prośbą: powiedzcie po niemiecku temu żołnierzowi – rozpaczał – że moje małe woły nie pociągną tak dużego ładunku.
Połowę mniej należy ładować na ten wóz – powiedziałem – bo ten gospodarz uskarża się, że jego małe woły nie pociągną tak dużego ładunku. „Es nachbar zu kleine Okse haben”. W rezultacie połowę skrzynek żołnierz polecił zdjąć z wozu. Widząc to inni wieśniacy wskazywali również na potrzebę zmniejszenia ładunku i pytali mnie co mają począć? W odpowiedzi szepnąłem, że najlepiej powinni radzić sobie sami, bo ja przecież nie mogę więcej niż mogę – powiedziałem.
- Dobrze wam mówić, ale co począć z takim bezwzględnikiem?
- Prosta rzecz, jak będziesz jechać koło chaty, więc połowę skrzynek zostaw w stodole, a o resztę się nie martw, bo za rozliczenie odpowiedzialny jest ktoś inny.
Wiedziałem, że dyrektor Ankierstein wyznaczył do tych celów mojego brata Bogdana, którego zobowiązał do osobistego udziału w transporcie. Po pewnym czasie ten ukraiński chłop przyniósł mi do domu kilka kilogramów słoniny i mięsa i powiedział, że to podarek za wymienione ongiś szkło. Później aby ratować się od głodu, dokonywałem z wielu Ukraińcami korzystnej wymiany lemieszy do orki ziemi, obręczy kołowych i innych przedmiotów gospodarczych, ale najważniejszą korzyścią jaką zdołałem tą drogą osiągnąć, był wywiad o zamiarach OUN- u.
W biurze huty, urzędując przy swoim biurku, zostałem poproszony do telefonu. Jak się okazało, szukał ze mną kontaktu znajomy z więzienia „Poeta”. Przypadkowo jestem w Rokitnie – chciałem z tobą porozmawiać. Przyjdę wkrótce i nie zwlekając udałem się na posterunek policji skąd telefonował. Zaprosiłem „Poetę” do domu. Jak mi powiedział, udaje się do Olewska, aby objąć funkcję redaktora czasopisma wydawanego przez „Sicz Polisia” pt. „Hajdamaka”. Redakcja tego miesięcznika – informował – mieści się w biurze koszar, obecnie zajmowanych przez tą jedyną formację wojskową „Wolnej Ukrainy”. Czasopismo to ma za zadanie szerzenie wiedzy historycznej i kultu byłych rycerzy ukraińskich. Przy kieliszku czas upływał szybko, a wspomnienia więziennej przeszłości silnie wiązały nas ze sobą i łagodziły etniczne różnice zdań. Na odjezdnym gość obiecał mi przysłanie numerów redagowanego pisma.

19. JAK ORGANIZOWAŁEM SAMOOBRONĘ

Jesienią 1941 r zwołałem zebranie aktywu współpracujących ze mną patriotów, w celu omówienia sposobów walki obronnej Polaków zamieszkujących na zagrożonym ludobójstwem terenie Polski Wschodniej. W układzie sił jakie zdołaliśmy wypracować mówiłem: stojąc w obliczu zagłady narodu polskiego na wschodnich obszarach Rzeczypospolitej, szczególnie na terenie objętym zbrodniczą działalnością band OUN, powołuję do życia „Wojskową Konspiracyjną Organizację Samoobrony”- WKOS. Nasza organizacja składać się będzie z dowództwa, drużyn bojowych, wywiadu wojskowego, łączności, zaopatrzenia i służb pomocniczych. Siedzibą dowództwa i organizacji jest nasze miasto Rokitno, a ściślej huta. Na dowódców drużyn bojowych powołuję: Władysława Dytkowskiego pseudonim „Dęboróg” i określam teren działania nowe miasteczko, Bernarda Linde, pseudonim „Skrzypek” i określam teren działania stare miasteczko i hutę. Na dowódcę drużyny bojowej we wsi Staryki powołuję Antoniego Garbowskiego, pseudonim „Dudek” i określam mu do obrony teren wioski i jej okolic. Na dowódcę drużyny bojowej we wsi Budki Snowidowickie, powołuję Heronima Dawidowicza, pseudonim „Kania” i określam mu do obrony teren wsi i jej okolicę. Powołani dowódcy drużyn dobiorą sobie w tajemnicy po 12 żołnierzy, wśród których, wyznaczą wywiadowców i łączników. Kontakt z dowódcą naczelnym, będzie utrzymywany przez łączników, aby odwrócić uwagę częstego spotykania się drużynowych z naczelnym. Łącznicy winni być żołnierzami zdyscyplinowanymi i pewnymi. Na dowódcę drużyny łączności powołuję Jana Dytkowskiego, pseudonim „Sokół”. Na dowódcę wywiadu wojskowego powołuję Bogdana Dytkowskiego, pseudonim „Pulmanoski”. Na dowódcę drużyny zaopatrzenia wyznaczam Genowefę Dytkowską, pseudonim „Gienia, Miła” i powierzam jej kierowanie punktem zaopatrzenia. Na dowódcę drużyny pomocniczej, której zadaniem będzie niesienie pomocy i opieka nad uciekinierami z wiosek, wyznaczam panią Helenę Grejner, pseudonim „Zyta”. Na dowódcę drużyny sanitarnej wyznaczam panią Marię Walczak, pseudonim „Majstrowa”. Osobiście będę pełnił funkcję dowódcy naczelnego Samoobrony i zakonspiruję się pod pseudonimem „Jeremicz”. O tym, że jestem dowódcą naczelnym, wiedzieć mogą tylko drużynowi i dowódcy służb. Łącznicy przynoszący meldunki, będą znali mnie tylko z pseudonimu, jako kolegę, nie mogą jednak wiedzieć, kto jest naczelnym. Zachowanie tajemnicy obowiązuje również wszystkich członków szeregowych naszej organizacji. Naszym podstawowym zadaniem jako członków „Wojskowej Organizacji Konspiracyjnej Samoobrony” jest:
- utrzymanie tajemnicy wojskowej
- prowadzenie wywiadu wojskowego
- utrzymanie wzajemnej łączności i informacji
- organizowanie i magazynowanie lekarstw i środków opatrunkowych
- zapobieganie i udaremnianie napadów „rezunów” na wioski i osiedla polskie
- niesienie pomocy poszkodowanym Polakom, szczególnie z wiosek spacyfikowanych lub zagrożonych rzezią i spaleniem.
- obserwacja i prowadzenie ewidencji osób pozostających na usługach okupanta, w tym volksdeutcherów.
Wszystkich członków organizacji obowiązuje regulamin wojskowy, a w przypadku zdrady – kara śmierci!

Takie oto były zadania i obowiązki nałożone na członków powołanej w dniu 1 września 1941 roku „Wojskowej Organizacji Konspiracyjnej Samoobrony” w Rokitnie. Zakresy czynności poszczególnych dowódców drużyn bojowych i służb, zostały omówione szczegółowo, przedyskutowane i dostosowane do warunków i specyfikacji terenu, oraz posiadanych środków. Nasza działalność, aczkolwiek posiadała już wypracowane metody uzyskiwania ważnych informacji ze strony tłumaczy zatrudnionych w urzędach okupanta, to jednak nadal nie było opanowane SD, gdzie zatrudniano dwóch tajniaków Ukraińców, wrogo ustosunkowanych do hutników.
Kiedy zaniepokojony tą sytuacją obmyślałem różne sposoby na przykre działania ze strony Niemców, do drzwi mojego domu zapukał kol. Kazimierz Jaworski. Spodziewałem się od niego istotnych informacji odnośnie tajniaków ukraińskich i poczynaniach Organization Tood, ale kolega oświadczył na wstępie, że przybył prosić o radę. Słuchałem zaciekawiony.
- Zaproponowano mi stanowisko tłumacza w „SD”, mówił Jaworski. Przyszedłem zapytać cię, co o tym sądzisz? Niestety, odpowiedzi w sprawie podjęcia tej pracy musiałem udzielić niezwłocznie – powiedział Jaworski. W tej szczególnej sytuacji, wiedząc, że moja służba w tym urzędzie leży w interesie naszej organizacji, ale może mieć miejsce tylko za twoją zgodą, niezwłocznie przybyłem do ciebie i proszę o nią. Musisz mnie zrozumieć, że ja godząc się na objęcie proponowanej przez Niemców pracy, musiałem jeszcze wyrazić im wdzięczność za zaszczyt jaki mnie spotyka i zachować pozory lojalności. Zrozum, że uczyniłem to tylko dlatego, bo miałem na myśli służbę dla Polski!
- Zadziwiasz mnie swoją postawą i szczerością Kaziu – odrzekłem poruszony. Oczywiście akceptuję i cieszę się z tego posunięcia. To nasze kolejne dobre wejście. Ale wynika z niego, że będziesz musiał zdradzać swoich pracodawców i liczyć się z wieloma niebezpieczeństwami z wielu stron.
Dlatego w przyszłości, jako pracownika SD, będę usprawiedliwiał cię przed hutnikami i kolegami, wiedząc, że Jaworski pracuje u nich na rzecz Polski.
Musisz jednak zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw na jakie naraziłeś mnie i całą rodzinę Dytkowskich, przychodząc teraz do mnie? Ci dwaj ukraińscy wywiadowcy depczą ci zapewne po piętach i być może już donieśli niemieckim funkcjonariuszom o tym gdzie bywasz.
- Ale to właśnie ci sami szaleńcy - mówił Jaworski - na podstawie informacji uzyskanych od OUN-owców, którzy razem z tobą przebywali w jednej więziennej celi donieśli Niemcom, o twoim „przyjaznym” stosunku do władz sowieckich, jakoby wyrażonym w koncepcji produkcji szkła okiennego na Syberii? Kurczowo i opacznie wykorzystują teraz twoje wypowiedzi przeciwko tobie, aby tym sposobem wyjednać sobie uznanie Niemców. Takie informacje już zdołałem przejąć!
Na taką wieść zadrgałem z oburzenia i uświadomiłem sobie prawdę o grożącym mi niebezpieczeństwie. Jaworski mówił roztropnie, bo skąd by wiedział o rozmowach w więzieniu, o których nie zwierzałem się nikomu.
- Jak w tej sytuacji mogę bronić się przed Niemcami? – zapytałem – bo widzę, że czasu mam niewiele.
- Wiesz o tym drogi kolego – powiedział Jaworski – że ja znam język niemiecki lepiej niż ojczysty i właśnie dlatego zostałem zaangażowany na tłumacza we wrogiej Polsce „SD”. Znam doskonale Niemców i potrafię im zaimponować. Twoją sprawę już chwyciłem w swoje ręce i dlatego możesz być spokojny, niebezpieczeństwo nie zaistnieje. Tych dwóch „samostyjnykiw” i zwariowanych sługusów faszystowskich, postaram się unieszkodliwić – przyrzekł.
Teraz dla umożliwienia właściwej obrony, zmuszony byłem opisać koledze cel i przebieg mojego zachowania się w więzieniu. Jaworski wysłuchał mnie uważnie, obiecał całkowite odwrócenie podejrzeń i zyskanie pełnego zaufania władzy z tych samych zarzucanych powodów.
Po tak pomyślnym obrocie sprawy mojego bezpieczeństwa i jednoczesnym uzyskaniu ważnego źródła informacji w najbardziej wrogiej Polakom instytucji niemieckiej, byłem już pewny powodzenia samorzutnie powstałej Samoobrony, pierwszej komórki „Ruchu Oporu” na polskich ziemiach wschodnich. Teraz miałem zapewniony stały jej dopływ, ze wszystkich urzędów niemieckiej administracji w miasteczku, bo miejsce Jaworskiego w Organization Tood, zajęła panna Edyta, była nauczycielka. Wiadomości od niej będę zdobywał za pośrednictwem Jaworskiego, bo tej pani osobiście nie znałem i nigdy – dla dobra organizacji – nie dociekałem jej rodowego nazwiska.
Potwierdziło się, że niebezpieczeństwo bezpośredniego napadu na Rokitno, wobec moich ostrzeżeń złożonych proboszczowi prawosławnemu i faktu ustanowienia niemieckich władz administracyjnych zupełnie zanikło. Nadal największym siedliskiem, zbrodniczych OUN-owskich band w pobliżu naszego miasta były ukraińskie wioski położone na południe od Rokitna: Kisorycze, Karpiłówka i Borowo. Wsie Netreba, Derć i Okopy, położone bardziej na południe, jak ustalił nasz wywiad, kontrolowane były przez emisariusza ze wschodu, Petra Szewczuka, który bojaźliwie dawał o sobie znać, nie przejawiając żadnej aktywności zbrojnej, ale za pośrednictwem sobie oddanego mieszkańca Janika, prowadził działalność wywiadowczą. Temu osobnikowi, za wiedzą naszej WOKS, wiadomości dostarczał Dęboróg, jego kolega i zaufany Janika, a także inny nie wtajemniczony, Wilk. Na kierunku wschodnim i północnym chociaż bardzo nieznacznie i powoli, zaczynało się coś dziać, wywiad informował, że zbiegły od nas Burinda zatrudnił się u Niemców w Olewsku za poganiacza stada. Trzody były rekwirowane u miejscowych włościan na rzeź dla wojska. Burinda takie stado uprowadził do lasu i przekazał organizującej się partyzantce radzieckiej pod Chrapuńskim jeziorem.
Nasilenie działalności rezuńskiej miało miejsce jeszcze w bandyckim trójkącie. Donoszono mi stamtąd, o dzielnej samoobronie tamtejszych Mazurów, którzy odważnie, ze zmiennym powodzeniem, stawiali czoła siłom rezuńskich watah. Bohaterami w nierównej walce ze zdziczałym hajdamactwem w okolicy Włodzimierca, byli dwaj podoficerowie rezerwy Wilczyński i Łoś. Prowadząc wywiad wojskowy zdołali oni ustalić, że odprawy i narady rezuńskiego dowództwa, odbywają się w opuszczonym pałacu pana Młodzianowskiego we wsi Dubówka. Dozorowanie opuszczonego majątku, sprawował wówczas stary Ukrainiec, były pracownik właściciela. Do niego właśnie udali się ci dwaj członkowie Samoobrony, w celu zasięgnięcia informacji o odbywających się naradach i zamierzonych napadach. Dawny służący, chętnie informował przybyłych, bo jak twierdził, był przeciwnikiem gwałtów, a tym bardziej praktykowanych rzezi i podpaleń mienia spokojnych ludzi. Rozmowa i przyjacielska informacja odbywała się przy butelce samogonu, kiedy na dziedzińcu pałacowym dał się słyszeć tętent wielu koni. O, właśnie już są, powiedział Ukrainiec. Przyjechali na naradę i zaraz tu będą, schowam was pod podłogę, to będziecie wszystko słyszeć i poczciwy służący uczynił jak powiedział. Tajnym przejściem zaprowadził naszych bohaterów do piwnicy i usadowił pod podłogą, na której był postawiony stół i fotele dla rezuńskiej starszyzny. Narada trwała krótko, bo dobrodij tytułowany atamanem, wyznaczył określone wioski polskie, które tej nocy miały być napadnięte i spalone, oraz nakazał poszczególnym dowódcom „sekyrnyczich” watah, aby byli bezwzględnymi. Napad miał być rozpoczęty punktualnie o godzinie 24,00. O tej godzinie – powiedział ataman – czekam na łuny pożarów nad tymi siołami. Po tym stanowczo wypowiedzianym rozkazie, ataman wstał od stołu narad i udał się na dziedziniec, aby odjechać. Skorzystał z tego obsługujący gości Ukrainiec i pozostałym dowódcom zaproponował poczęstunek na odwagę. Na stole momentalnie znalazły się butelczyny z samogonem i zakąską, a później, dla ostatecznego zwalenia z nóg, podał na pozór łagodne stare wino. Dowódcy pili i wygłupiali się bez zastanowienia, a służący, kiedy zobaczył, że wyznaczony czas mija, dobrodijów „sekyrnyczych” watażkyw, poumieszczał na wozach i nakazał odwieźć do domów. Łoś i Wilczyński w międzyczasie udali się do wyznaczonych wiosek i przygotowali obronę. Tej nocy nie było jednak łun pożarów i próżno wyczekiwał na nie bojowy rozkazodawca. Mieszkańcy tych polskich wiosek byli jednak czujni i choć przygotowani do walki oczekiwali najgorszego. Ataman stwierdził z rozgoryczeniem, że na całym wyznaczonym terenie panuje niczym nie zmącony spokój. Rozwścieczony taką niesubordynacją watażka, zjawił się konno, ze swoją przyboczną świtą przed chatą sotennego rezuńskiej watahy we Włodzimiercu i zapukawszy do drzwi, które otworzyło mu żona dowódcy zapytał?
- A de wasz kozak?
- W kłuni – informowała. Spyt pjanyj jak swynia pane atamane – uskarżała się biedaczka nie przewidując nieszczęścia.
- A nu prywedyt jeho siuda – rozkazał.
Posłuszni kozacy w mig skoczyli i wywlekli śpiącego z siana sotennoho „sekyrnykiw” i chwiejącego się na nogach usiłowali postawić na baczność, do raportu karnego. Ataman jednak dał znak, że nie potrzeba i kazał podać sobie święconą siekierę mołojca. Kiedy zbójecką broń przedstawiono atamanowi, rozkazał kozakom ułożyć nieposłusznego i odrąbać mu pijany łeb na pieńku podwórzowym, jego własną siekierą.
Po takim wymiarze kary, ataman zwrócił się do obecnych ze słowami:
- Kozak, kotryj laszy hołowy otkazuje rubaty, pid swoju sekyru własnyj łob widdawaty bude!
Po tej egzekucji ataman kazał prowadzić się do pozostałych niezdyscyplinowanych sotennych i każdemu z nich, w podobny sposób wymierzał karę przez odrąbanie głowy własną święconą siekierą. Tak zginęli:
Mazowec, były wójt gminy i trzech braci Leniewiczów. Na ich miejsce ataman wyznaczył innych, a terminy zagłady określonych wiosek zostały przesunięte. Zwłoka, która z tego wynikła, pozwoliła Wilczyńskiemu i Łosiowi – przygotować samoobronę. Jak zostałem poinformowany, w ataku na wieś Stachówek w późniejszym terminie, ciągnęły setki rozwścieczonych rezunów, lecz zaatakowani z pozycji dobrze przygotowanej zasadzki, gęstym ogniem karabinu maszynowego, ponieśli duże straty w zabitych i rannych. Koledzy Wilczyński i Łoś, odnieśli całkowite zwycięstwo i zmusili rezunów do wycofania się. Takich zwycięskich potyczek, było kilka, ze zmiennym powodzeniem, ale przewaga liczebna zorganizowanych watah, była tak wielka, że nasi bohaterowie pomimo bezprzykładnego męstwa, w nierównej walce ponieśli śmierć. Po stracie dowództwa, Samoobrona uległa rozbiciu a pogorzelcy i niedobitki obrońców całą masą wycofali się, przechodząc na wołyńską stronę toru kolejowego. Udali się do Stepańskiej Huty, aby pod osłoną tamtejszej Samoobrony, szukać warunków do obrony życia swoich rodzin. Informacji o udziale Samoobrony i bohaterskiej walce Polaków w najbardziej zagrożonym trójkącie rezuńskim, gdzie padły pierwsze ofiary święconych siekier, udzielił uczestnik walk z faszystami OUN-u, stały mieszkaniec Włodzimierca kol. Antoni Filiński.
Niespodzianką dla mnie był gruby list doręczony okazyjnie. Pisał do mnie „Poeta” z Olewska, z żalem zawiadamiając, że „Sicz Polesia”, w której służył, została rozwiązana. Istnienie ukraińskiej formacji wojsk liniowych Niemcy uznali za zbędne, zaś formalnej likwidacji dokonał nowy władca Ukrainy, osławiony Koch. Przy tej okazji „Poeta” przeprosił mnie, iż nie może przysłać obiecanego pierwszego numeru „Hajdamaki”. Zamiast tego doręcza własny wiersz o dubińskich więziennych smutkach. Utwór ten napisany po ukraińsku z ciekawie ujętym tekstem, opiewał tragedię i szok więźniów, wyczekujących śmiertelnych kul z judaszy drzwiowych, później rozpacz i jęk rannych, modlitwy i przekleństwa ujarzmionych. Dalej opisywał niesioną pomoc i poszukiwania wśród zmasakrowanych ciał znajomych kolegów, oraz ucieczkę w ciemną noc. Wiersz był zatytułowany: „Krwaty dopływ Ikwy” i bardzo trafnie przedstawił piekło stworzone uwięzionym przez równie zniewolonych ludzi.
Wywiad doniósł mi wkrótce, że hajdamacy z rozwiązanej „Siczy Polisia” posiadaną broń zabrali ze sobą, udając się do domów, a dowodzący nią samozwańczy ataman „Taras Bulba”, z wieloma uzbrojonymi po zęby towarzyszami powrócił do rodzinnej wsi Bystrzyca. Wioska ta położona jest nad Słuczą, na wysokości kolonii mazurskiej Bronisławka k/Starej Huty.
Znamiennym jest fakt, że od chwili rozwiązania ćwiczebnej jednostki, rozpoczyna się zbrodnicza działalność zaprawionych do napadów i ludobójstwa tzw. „bulbowców” (nazwa pochodziła od watażki Bulby). Cała okolica po południowej stronie toru linii kolejowej Warszawa – Kowel – Kijów, była nękana i terroryzowana ciągłymi napadami na bezbronną ludność mazurską.
Jak zdołałem się zorientować, nowopowstająca partyzantka radziecka, która wtedy dała już o sobie znać, na ruch rezuński jak gdyby patrzyła przez palce i nie przeszkadzała zbrodniom, a OUN-owcy, swoje napady tłumaczą Sowietom, jako rozrachunki, kierowane przeciwko polskim ciemiężcom i tzw. „Biełopanom”. W tym samym czasie Jaworski donosił z „SD”, że Niemcy specjalnie rozwiązali „Sicz Polisia” i rozpuścili kozaków z bronią z nadzieją, że będą oni staczać boje z nowo zorganizowanym ruchem partyzantki radzieckiej. Jak z tego wynikało, Ukraińcy używając podstępu, obydwu walczącym stronom solennie przyrzekali zbrojną współpracę.
Takie zagrożenia staraliśmy się neutralizować odpowiednio naświetlając podstęp, ale nie była to łatwa sprawa, bo działać musiałem bardzo ostrożnie. Posiadając jednak, tak wpływowego tłumacza w „SD” jakim był kol. Jaworski, częściowo udało nam się podstępną praktykę osłabić i planowane akcje bulbowców unieszkodliwić.

20. WYWÓZKA MŁODZIEŻY NA ROBOTY DO NIEMIEC

Gestapo i niemiecka administracja okupacyjna na Wołyniu i Polesiu, stanąwszy pewniej na przygotowanym przez faszystów ukraińskich gruncie, postanawiają wykorzystać uzyskane powodzenie poprzez pozbawienie podbitego kraju młodzieży, mogącej stanowić potencjalną siłę obronną, skierowując ją na przymusowe roboty do Niemiec.
Była to kontynuacja wyniszczania Słowian zgodnie z planem Hitlera.
Zapowiadanym poborem została objęta młodzież obojga płci, od 15-go roku wzwyż. Jak wynikało z obwieszczeń, wszyscy mężczyźni w wieku poborowym, którzy do tej pory, z jakichkolwiek bądź powodów nie służyli w ukraińskiej policji, lub w oddziałach pomocniczych policji, podlegali przymusowej wywózce do pracy w przemyśle niemieckim. Wieść o zarządzonym poborze uderzyła we mnie jak przysłowiowym obuchem w głowę. Pobór ten osłabiał Samoobronę, bo pozbawiał nas najbardziej aktywnych chłopców jako przyszłych żołnierzy. Dotykał także boleśnie moją rodzinę gdyż wiekowo obejmował także mojego jedynego syna, który właśnie ukończył 15 lat. Stało się to na początku lipca 1942 roku. Ogłoszenie poboru nastąpiło nagle i zabrakło czasu na przeciwdziałanie nieszczęściu. Był to dla mnie, mojej małżonki i całej rodziny, bardzo bolesny cios, z którym niestety należało się pogodzić. I oto mój Zbyszek, tak obiecująco przygotowany, niedoszły uczeń Liceum Krzemienieckiego, zamiast do szkoły, na ciężkie wyniszczające zdrowie roboty do Niemiec pojechał... Nad wyraz przykrą była niewolnicza przyszłość, jaką przyspożył mu ślepy los na przedwiośniu młodzieńczego życia. Toteż aby przyjść mu z pomocą na obczyźnie, niezwłocznie po otrzymaniu pierwszego listu z Niemiec, napisałem do siostry Stefci w Pradze, a także do pani Stęślickiej w Katowicach, podając im adres Zbyszka, prosząc ich o ewentualne wsparcie.
Jak się później okazało, płynąca pomoc z tych dwóch miejsc w postaci paczek żywnościowych, obok naszych, bardziej skromnych, stanowiły prawdziwy ratunek przed niechybnym zagłodzeniem. Mobilizacja do tych ciężkich prac wyniszczających zdrowie nieletnich, stanowiła akt kolejnej niemieckiej zbrodni, dla której brak jest wybaczenia.
Z niewysłowionym bólem przeżywałem to okrucieństwo. Największe żniwo mobilizacji, zbierali Niemcy wśród polskich wiejskich rodzin, dotkniętych mołojecką rzezią i spaleniem mienia. Ci nieszczęśliwi uciekinierzy szukali ratunku w miasteczkach garnizonowych, a władza niemiecka wykorzystywała taką okazję, do zsyłek na przymusowe roboty lub mobilizowania zdolnych mężczyzn do służby w oddziałach pomocniczych policji. Żadna bowiem organizacja światowa ludzi dobrej woli, podobnie jak my Polacy, pozostający we własnym kraju, na wschodnich terenach Polski, nie byliśmy w stanie przyjść im z pomocą. Zostaliśmy skazani na bezsilność i bolesną klęskę, albo na nierówną walkę za wszelką cenę i w każdych warunkach.


wstęprozdziały 1-10 - rozdziały 11-20 - rozdziały 21-30  - rozdziały 31-40  - rozdziały 41-47komentarze czytelników


---------------

Wybór wspomnień.