CEZARY SOKÓLSKI

FRAGMENTY AUTOBIOGRAFII OBEJMUJĄCE LATA SPĘDZONE NA WOŁYNIU

Dzierżoniów, maj 2001

WSTĘP

      Pisząc moją biografię miałem cały czas nadzieję, że przeczyta ją moja rodzina, a przede wszystkim mój, jak dotąd jedyny wnuk Piotr. W miarę moich skromnych możliwości pisarskich starałem się dokładnie opisać czasy drugiej wojny światowej, bo w tym rejonie przedwojennej Polski działy się historie nieznane w Polsce centralnej. W opisie tym starałem się też pokazać jak człowiek może przeistoczyć się w osobnika niegodnego miana człowieka. Do czego może doprowadzić propaganda o wyższości jednego narodu nad drugim. Jak pod wpływem terroru również i terroryzowani zmieniają swój stosunek do siebie. Niech ta skromna opowieść będzie przestrogą dla młodszego pokolenia.

 

DZIECIŃSTWO 
      Świadomość mego zaistnienia zaczyna się we wsi Borszczówka gmina Hoszcza powiat Równe. Była to wieś położona na pograniczu państwa polskiego i ZSRR. Nie wiem jak powstała ta wieś. Była ona wtłoczona między wsie ukraińskie. Borszczówka jak pamiętam była zamieszkana wyłącznie przez ludność polską. Gospodarstwo mego ojca stykało się z linią graniczną. Na końcu głównej drogi przebiegającej przez wieś była strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza. Kadra tej strażnicy często gościła w naszym domu, również w celach zakupu produktów żywnościowych. Czasami ja również chodziłem do strażnicy. Tam po raz pierwszy zetknąłem się z wielką techniką – w świetlicy było radio. Byłem tam również częstowany żołnierskim obiadem. Obijanie się i wizyty na strażnicy szybko się skończyły bo już w wieku 6 lat rodzice zdecydowali, że pójdę do szkoły. Tak więc w 1938 r. rozpocząłem naukę w pierwszej klasie. Szkoła jak ją wtedy widziałem, była bardzo duża, usytuowana w centralnym punkcie wioski, na wzgórzu. Budynek składał się z: jednej izby lekcyjnej, dużej świetlicy ze sceną teatralną i balkonem oraz kancelarii gdzie urzędował jakiś wiejski urzędnik, no i mieszkania dla nauczycieli. Była to szkoła czteroklasowa, a nauczyciel był jeden. Lekcje odbywały się na przemian z pierwszą i trzecią klasą oraz drugą i czwartą. Nie bardzo rozumiem dlaczego w innym czasie odbywały się lekcje dla dziewcząt i w innym dla chłopców. I to wszystko załatwiał jeden nauczyciel. Do szkoły przychodziły również dzieci z sąsiednich ukraińskich wiosek. Mimo takiego konglomeratu językiem wykładowym był język polski. Z tego okresu nauki pamiętam, że często były stosowane kary cielesne wymierzane przez nauczyciela szeroką linijką, na otwartą i wyciągniętą dłoń. Mnie też się dostało, ale nie pamiętam za co. Kara była bardzo bolesna i nie zostawiała śladu. Konfliktów między dziećmi nie brakowało. Podziały narodowościowe ujawniały się głównie na lekcji religii. Kiedy do klasy wchodził ksiądz szkołę opuszczały dzieci wyznania prawosławnego, a kiedy pop, katolicy. W takich warunkach ukończyłem pierwszą klasę Szkoły Podstawowej w 1939 r. mając 7 lat. 

      Wakacje w 1939 r. były niespokojne. Nasilała się psychoza wybuchu wojny. Nękano nas idiotycznymi hasłami typu: „nie damy ani guzika” lub „nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły Rydz” [były naczelny wódz] itp. Tuż przed wybuchem konfliktu zmobilizowano mojego ojca i jego przyjaciela – Romana Sikorskiego. Całe gospodarstwo pozostało więc na „głowie” mamy, która była wówczas w zaawansowanej ciąży. Rozpacz była zatem ogromna. Jednak wojowanie taty nie trwało długo bo po kilku dniach wrócił. Jak się okazało, Polska do wojny była zupełnie nieprzygotowana. Opowiadano o ogromnej woli walki zmobilizowanych i o zupełnej nie kompetencji dowództwa. Nie potrafiono zorganizować oddziałów, ani też uzbroić w elementarną broń. Mówiło się głośno o zdradzie dowództwa. Oficerowie wyższej rangi wraz ze swoimi rodzinami uciekali przez rumuńską granicę, zostawiając armię i naród na pastwę okupantów. W takim chaosie i obliczu nacierającego wroga, nowo zmobilizowanych rozpuszczono do domów. Tata i jego przyjaciel byli bardzo rozczarowani nieudolnym przygotowaniem kraju do obrony. W czasie kiedy oddziały polskie stawiały nikły opór nacierającej armii niemieckiej, z przeciwnej strony wkroczyła na polskie tereny Armia Czerwona. Ocena sytuacji była bardzo dosadna: „ jest to nóż w plecy”. 
      Nie jest mi znany los załogi strażnicy Korpusu Ochrony Pogranicza. Jeszcze jesienią tego roku rozebrano budynek, zostały tylko fundamenty. Ochrona granicy pozostała tylko po stronie ZSRR. Mimo tej ochrony, przychodzili do nas kołchoźnicy. Podziwiali nasze urodzaje, ganili natomiast kolektywny system gospodarowania, który im został narzucony. Ostrzegali jednak przed próbą sprzeciwu kolektywizacji - opór nie ma sensu, mówili. Opowiadali jak było u nich. Rolnikowi, który odmówił zgody wstąpienia do kołchozu, opasywano stalową liną chałupę i wleczono spychaczem na skraj wsi. Robiono to pod pozorem scalania gruntu. Nikogo nie obchodził stan zawleczonego na nowe miejsce budynku.
Stosowano również drakońskie podatki, nie mające nic wspólnego z dochodem. Oprócz podatku stosowano tzw. domiary. W konsekwencji rolnik tracił wszystko i zrezygnowany prosił o przyjęcie do kołchozu. Po analizie sytuacji moja rodzinna wieś poddała się presji propagandy kolektywizacji bez oporów. Pamiętam rozpacz mego ojca jak musiał oddać dorodne konie do wspólnego gospodarstwa. Dumą jego był czteroletni kasztan. A rolnik bez konia to nie był rolnik.

W takim niespokojnym okresie w listopadzie 1939 r. urodziła się moja siostra Tereska. Pamiętam ogromne moje rozczarowanie, bo spodziewałem się brata. Wypowiedziałem nawet chęć wyrzucenia jej przez okno na śnieg. Babcia mnie uspokajała mówiąc „zobaczysz ty będziesz kawalerem, a ona panienką, będzie ci prała i prasowała koszule”. Chyba też tak było, ale w tym okresie życia trudno sobie wyobrazić jak to będzie gdy będziemy dorośli.
      Zima 1940 r. była bardzo sroga. Z Tomachowa, to jest wioski oddalonej od nas około 10 kilometrów, przyjechał wujek Dela ze swoim synem Tadeuszem. Wujek był w mojej rodzinie bardzo lubiany. Pochodził z Sosnowca, ożenił się z mamy starszą siostrą Zosią po nadaniu mu ziemi za udział w wojnie pod komendą Piłsudskiego. O pracy na roli nie miał zielonego pojęcia, ale jakoś gospodarował. Ponieważ zimą na gospodarstwie jest roboty niewiele, zatrzymali się oni u nas przez parę dni. Jakiż przeżyliśmy wszyscy szok, kiedy dostaliśmy wiadomość, że ciotkę z dwojgiem dzieci nocą zabrali i powieźli na Sybir. W swej rozpaczy wujek zgłosił się do władz, aby go również wywieziono na Sybir. Oczywiście „prośbę” uwzględniono, ale trafił w zupełnie inne miejsce niż ciotka z dziećmi. Dopiero za naszym pośrednictwem nawiązali oni ze sobą listowy kontakt. Okazało się, że są od siebie oddaleni o kilka tysięcy kilometrów. Na ile wujek miał pieniędzy jechali pociągiem, a resztę, ostatnie kilkaset kilometrów szli pieszo. W stanie skrajnego wyczerpania wujek z Tadeuszem połączyli się z rodziną. Trzeba tu dodać, że nie mieli ze sobą żadnej żywności, ani też środków higieny. Nękały ich insekty. DDT- to jest środek skuteczny w walce z insektami, pojawił się dopiero po wyzwoleniu, więc nie trudno wyobrazić sobie ich stan po takiej podróży.
      Nadszedł list od ciotki opisujący ich katorżniczą pracę przy wyrębie lasów i spławianiu drewna, o dokuczliwych komarach i braku żywności. Ojciec zaczął wysyłać im paczki żywnościowe. Nie było to takie proste jak dziś. Przedzierał się on przez zieloną granicę z narażeniem życia i tam w miasteczku Szepietówka nadawał przyniesione paczki. Jak się po wojnie dowiedziałem, pomogły one przeżyć wujostwu najtrudniejsze chwile na „nieludzkiej ziemi”.
      Efekt wspólnego gospodarowania w kołchozie był bardzo skromny. Plony trzeba było oddać na tzw. „obowiązkowe dostawy”. Wygląd naszych koni zmienił się radykalnie. Nie szły one jak dawniej z podniesionymi głowami. Z tego powodu tata bardzo cierpiał. Nam zaczął zaglądać głód w oczy – byliśmy niedożywieni. 
      Po zagarnięciu wschodnich terenów Polski przez ZSRR szkoły polskie zostały zlikwidowane. Powstały szkoły rosyjskie, zaczął się okres nachalnej rusyfikacji. Byłem zmuszony rozpocząć naukę w pierwszej klasie rosyjskiej szkoły podstawowej. Warunki nauczania były nie do wyobrażenia przez dzisiejszych uczniów. Wystarczy chyba uzmysłowić sobie następujące fakty: bez względu na temperaturę, klasa była nie opalana, siedzieliśmy po trzech w jednej ławce w płaszczach lub kożuchach. Na palcach nóg i rąk miałem rany po odmrożeniach. W takich warunkach i mimo niechęci do języka okupanta, ukończyłem dwie klasy Szkoły Podstawowej. 
      Wakacje 1941r. były również bardzo niespokojne. 21 czerwca Niemcy zaatakowały Związek Radziecki. W lasach Borszczówki rozlokowały się rosyjskie wojska oczekując na natarcie wojsk niemieckich. Przez wieś pędziły na zachód czołgi Armii Czerwonej oraz maszerowały zwarte szeregi wojsk rosyjskich. Ponieważ lato było bardzo upalne, żołnierze byli potwornie zmęczeni, zdarzały się nawet omdlenia. Oficerowie i niższej rangi wojskowi przychodzili do nas z prośbą o jedzenie. Skarżyli się, że dostają tylko jeden posiłek dziennie. Narzekali na brak motywacji do walki. Niewiele mogliśmy im pomóc, bo jak wcześniej wspominałem, mieliśmy narzucony kołchozowy system gospodarowania i prawie wszystkie zbiory były zabierane. Wojsko rosyjskie okopało się w lasach. Wykopano tam schrony dla piechoty i rozlokowano czołgi. Utworzono linię obronną. Żołnierzy karmiono głodowymi porcjami suchego prowiantu, podobno najczęściej była to suszona ryba i porcja chleba. Wojskowi często mówili o braku motywacji do walki. Uzbrojenie prymitywne, wyżywienie głodowe, więc o co walczyć. 

Zbliżała się linia frontu. Nie pamiętam co było sygnałem do ukrycia się w schronie, ale cała moja rodzina przesiedziała to zajście w poprzednio wykopanym okopie. Gdy strzelanina ucichła, wyszliśmy z okopu i zobaczyliśmy jak drogą obok naszego domu, na wschód pędziły samochody ze sprzętem i wojskiem niemieckim. Ruch na tej polnej drodze był tak duży, że trudno było przejść na drugą stronę. Nie widziało się teraz pieszych oddziałów tylko wojsko zmotoryzowane. Różnica w uzbrojeniu i wyposażeniu obu armii była diametralnie różna. Po drugiej stronie drogi dopalały w lesie dwa radzieckie czołgi. Miały one przedziurawione pancerze. Takich czołgów w okolicy było kilka, a w niektórych byli martwi czołgiści. 
      Uwagę moją zaabsorbował sposób przygotowywania posiłków. Niemiecki kucharz miał do dyspozycji kuchnię we wnętrzu samochodu ciężarowego. Były tam ustawione kotły, a w nich były przygotowywane potrawy w czasie jazdy samochodu w kolumnie. W chwili krótkiego postoju kucharz wydał posiłek i kolumna mogła jechać dalej. A w armii rosyjskiej kuchnia, jako przyczepa dwukołowa była ciągniona za samochodem, a kucharz miał do niej dostęp dopiero po zatrzymaniu kolumny Taki model kuchni był na wyposażeniu również polskiej armii jaszcze długo po wojnie. Armia niemiecka była doskonale wyposażona, nie widziałem oddziałów pieszych, natomiast stosunek niemieckich żołnierzy od miejscowej ludności zupełnie inny. Jak później to oceniłem, wynikało to z idiotycznej propagandy. Oni przecież mieli być rasą panów, a podbita ludność miała im służyć. Pierwszym przykładem nieliczenia się cudzą własnością był fakt że kolumna wojska jechała nie drogą, a na przełaj przez uprawne pola tuż przed żniwami. Kiedy jeden z samochodów wjechał do naszego ogródka, a żołnierze zaczęli ścinać jabłonkę aby zamaskować ten samochód, mama wyszła i prosiła aby zostawili drzewa owocowe, a w to miejsce wycieli obok rosnący bez. Na tą propozycję jeden Niemców zareagował takim gestem, że mamie odechciało się dalszej rozmowy z nimi. Przyszła do domu zrezygnowana i załamana. Wydarzył się też pewien wypadek który świadczył o nie akceptowaniu inwazji Hitlera na Wschód. Już nie pamiętam pod jakim pretekstem przyszedł do nas jeden z Niemców i wziął na kolana biegającą po kuchni moją dwuletnią siostrę i ze łzami w oczach powiedział łamaną polszczyzną „W domu zostawiłem taką samą. Gdzie my idziemy i po co?”.
      Przed objęciem władzy przez nowego okupanta, wcześniej skolektywizowani chłopi z powrotem zabrali swoją własność i w ten sposób kołchoz przestał istnieć. Przewrócono też poprzedni podział ziemi przez wyoranie miedzy. Po stronie rosyjskiej od przedwojennej granicy Niemcy utrzymali kołchozową strukturę gospodarowania. Było im łatwiej zabierać plony wspólnej pracy kołchoźników.
      Kontakt listowy z rodziną na Sybirze urwał się. Przez linię frontu poczta nie działała. Na podbitych przez Niemców terenach rozpoczął się straszny terror. Zamknięto wszystkie szkoły. Okupant nie dbał o edukację podbitych narodów. Rozpoczęto politykę zastraszania i wyniszczania. Starszy brat mojej mamy Oleś, który mieszkał wraz z rodziną we wsi Babin, pewnego dnia został aresztowany razem ze swoim siedemnastoletnim synem za to, że podobno ktoś zerwał przewód polowego telefonu. Łącznie aresztowano 30 mężczyzn i osadzono w areszcie, w charakterze zakładników. Rozklejono ogłoszenia wzywające do zgłoszenia się winnego.” Jeżeli w ciągu dwóch tygodni nikt się nie zgłosi, zakładnicy zostaną rozstrzelani”. Po dwóch tygodniach zakładników wywieziono do lasu, ustawiono przy przygotowanym wcześniej wykopie i wykonano zapowiadaną egzekucję. Podobno na świeżo usypanej zbiorowej mogile ziemia się ruszała jeszcze na drugi dzień, bo do wykopu wpadali również tylko ranni zakładnicy. Były to pierwsze ofiary wojny w mojej rodzinie.
      Byliśmy też nękani częstymi rewizjami w mieszkaniach i zabudowaniach
W jednym z domów w okolicy znaleziono na strychu słuchawkę radiową. Był to wystarczający powód dla okupanta aby rozstrzelać wszystkich domowników. Przyjaciel mojego ojca i sąsiad, chcąc ukryć jakieś dokumenty, włożył je do butelki i po zalakowaniu zakopał.
      W czasie rewizji została butelka znaleziona. Nie było tam nic kompromitującego, na szczęście sąsiad uniknął kary. Szukano przede wszystkim dowodów współpracy z partyzantami. Oto przykłady: 
W tym czasie zaczynają się prowokacje nacjonalistów ukraińskich. Była to chyba jesień 1942r. W sąsiedniej wiosce na pograniczu z Borszczówką mieszkało bezdzietne małżeństwo ukraińskie. Byli to spokojni ludzie w mocno zaawansowanym wieku. W sposób brutalny zostali oni zamordowani a winą obarczono Polaków. Wiadomość tę rozesłano tak zwaną pocztą pantoflową.
      Pewnego późnego wieczora, gdy położyliśmy się spać, usłyszeliśmy na drodze tumult. Według rozpoznania taty, drogą uciekał tłum Ukraińców wołając „lachi ryżut” (Polacy zarzynają). Uciekliśmy do pobliskiego lasu. Siedząc tam, rodzice doszli do wniosku, że Polacy nam krzywdy nie zrobią i wróciliśmy do domu. Przez cały okres okupacji, nie jest mi znany przypadek zabicia Ukraińca przez Polaka, chyba że w obronie własnej. Wydarzenia te i jeszcze inne były pretekstem do rozpoczęcia masowych mordów ludności polskiej. Haniebnej działalności band ukraińskich sprzyjała aprobata niemieckiego okupanta. Metody mordowania rodzin polskich były zawsze te same. Kilku ukraińskich bandytów wdzierało się podstępem lub siłą pod osłoną nocy do polskich domów i w sposób bardzo okrutny zadawało śmierć domownikom. Wydłubywano oczy, rozcinano usta od ucha do ucha, mówiąc macie Polskę od morza do morza. Mordowano wszystkich nie wyłączając niemowląt i starców. Bestialstwo mordowania w skrajnych przypadkach było stosowane nawet na jednym z członków małżeństwa mieszanego. Mąż Ukrainiec bezkarnie mordował swoją żonę Polkę, a nawet syn matkę.
      Obiektywnie trzeba przyznać, że wśród Ukraińców byli też ludzie nastawieni przyjaźnie do Polaków. Nie wiem od kogo ale ojciec mój dostał wiadomość, że Niemcy zniszczą całą wieś za wspieranie partyzantów. Fakt ten świadczy o współpracy ukraińskich band z Niemcami. Informacja ta zaostrzyła czujność rodziców. Władze okupacyjne wydały komunikat, że będzie rewizja. „Wszyscy domownicy powinni być w swoich mieszkaniach.” Wykaz domowników miał wisieć na drzwiach. Mimo takiego zastraszenia przy każdym poruszeniu we wsi, ojciec nas ładował na wóz i wywoził do innej wioski położonej za przedwojenną granicą. Tak było chyba ze trzy razy. Nadszedł dzień 9 marca (inni publicyści podają 5 marca 1943). Mama wysłała mnie do sąsiada nazwiskiem Małyk, w celu utłuczenia w stępie maku. Miała zamiar coś upiec. Pogoda była typowa dla tej pory roku - śnieżyca z wiatrem. Kończyłem tłuczenie maku, gdy sąsiad stojący przy oknie powiedział, że powinienem szybko iść do domu i powiedzieć rodzicom o zbliżającej się do wsi kolumnie wozów konnych z Niemcami. Stałem w oknie i liczyłem. Naliczyłem 54 furmanki. Na niektórych z nich siedzieli uzbrojeni SS-mani. Furmanami byli Ukraińcy z sąsiednich wsi. Na furmankach siedzieli również ukraińscy policjanci. Były to formacje podporządkowane Niemcom. Poznałem ich po charakterystycznych płaszczach. Ciemnogranatowy kolor z szarymi mankietami. Zsiadając z furmanek ładowali broń. Nic dobrego to nie zapowiadało. Pobiegłem do domu. Opowiedziałem o wszystkim mamie. Taty w tym czasie nie było, poszedł do sąsiada i przyjaciela, Romana Sikorskiego. Mama pobiegła po tatę. Kiedy rodzice wrócili, we wsi już płonęły pierwsze domy. Zabudowania płonęły, a domowników nie było widać. Trudno było zrozumieć, co się we wsi dzieje. Tata nalegał, aby nie uciekać, mama była odmiennego zdania. W tym rozgardiaszu któreś z rodziców zarządziło wspólną modlitwę. Uklękliśmy wszyscy przed obrazem, odmówiliśmy modlitwę. Nasze zachowanie było bardzo chaotyczne, nie wiedzieliśmy, co robić. Biegaliśmy po mieszkaniu i podwórku wypatrując jakiejkolwiek informacji. Wtedy właśnie padł strzał, posypały się szyby z okna. To wystrzelił ukraiński policjant ustawiony w połowie drogi między Małykiem a naszym gospodarstwem. Oddał on strzał z odległości około 200 m. Posypały się szyby. Wystrzał ten był oddany albo w jednego z nas, albo z informacją - uciekajcie. Dziś na to pytanie nikt nie odpowie. Był to sygnał do ucieczki. Nie było na co czekać Po tym wystrzale mama chwyciła moją trzyletnią siostrę Tereskę, postawiła ją na krześle, owinęła swoim kożuszkiem, w biegu krzyknęła do ojca: „Jeśli chcesz zostać, to zostań, ja uciekam”. W tym momencie wykazała więcej zdrowego rozsądku niż ojciec. Mama wybiegła pierwsza, a my wszyscy za nią. Uciekaliśmy do lasu. Na szczęście tak się złożyło, że droga naszej ucieczki była osłonięta zabudowaniami naszego gospodarstwa. Obejrzałem się, zobaczyłem mężczyznę w cywilu podkładającego palącą się garść słomy pod strzechę obory sąsiada Małyka. A więc w porę uciekliśmy, gdyż oprawcy szli już w kierunku naszych zabudowań. Stający na warcie policjant nie widział nas. Chronił nas też las i śnieżyca. Zaczęliśmy się rozglądać za jakąś kryjówką, bo sam las schronienia nie dawał, był on zbyt rzadki i mały. Wszyscy szukaliśmy możliwości ukrycia się. Czas naglił.
      Początkowo tata chciał abym wszedł do wygnitego w środku pnia powalonej lipy, ale to bym tylko ja się schował, dla innych miejsca nie było. Pobiegliśmy dalej. W lesie znajdowały się dość płytkie okopy, z czasów kiedy tam stacjonowało rosyjskie wojsko po wybuchu konfliktu zbrojnego między Niemcami i Rosją w 1941r. Do jednego z nich wskoczyła mama z siostrą a za nią babcia. Dla nas już tam miejsca nie było. Pobiegliśmy z ojcem jeszcze dalej. Ale dalej las był coraz rzadszy. Dobiegliśmy prawie do drogi na skraju lasu. Była to polna droga łącząca drogę główną z gospodarstwem Romana Sikorskiego. W odległości około 15 m od tej drogi był również okop. Głębokość jego nie przekraczała 80 cm. Położyliśmy się w tym okopie. Ja ułożyłem się w części prostopadłej do drogi, tata w równoległej. Po paru minutach tata wstał i powiedział: „Ty tu zostań, ja idę do Sikorskich”. Położył na mnie chyba ze dwie garści suchych liści ze śniegiem z dna okopu i pobiegł. Ja zostałem. Leżałem tam kilka godzin. Po jakimś czasie usłyszałem biegnące obok mnie krowy. To prawdopodobnie jakiś Ukrainiec gonił nasze krowy, które uciekły z zagrody. W tym momencie moje życie zależało od tego, czy ten Ukrainiec mnie dostrzeże. Jeszcze większy strach poczułem kiedy usłyszałem klekot zbliżającej się furmanki jadącej od Sikorskich. Strach osiągnął zenit, gdy furmanka zatrzymała się na wprost mego schronienia. Kto na tej furmance był i ilu ich tam było, nie wiem. Na furmance jechał prawdopodobnie Ukrainiec i wiózł zrabowany dobytek po rozstrzelanej rodzinie Sikorskich. Po krótkim postoju furmanka odjechała. Przeleżałem w tym okopie kilka godzin. Nie czułem zimna, chyba ze strachu. Strach był tak ogromny, że nie podniosłem się nawet aby się wysikać, tylko sikałem leżąc. Mężczyźni tak potrafią.
      Kiedy umilkły wystrzały, wyszedłem z okopu. Nasze zabudowania płonęły, mama stała bezradnie obok walącego się domu. Dobytek całego życia dopalał się. Powiedziała, że przed chwilą wyniosła jakąś walizeczkę oraz miskę z wcześniej ugotowanymi pierogami, a gdy zamierzała wejść po raz drugi wszystko runęło. Nie trudno sobie wyobrazić co by się stało z mamą gdyby w porę nie wyszła z płonącego domu. Ja zadałem mamie, jak dziś oceniam dziś, bardzo głupie pytanie: „Mamo, a obrazy też się spaliły?”. „Tak, synu, też się spaliły”. Trudno było, wtedy mnie, 10-letniemu chłopcu, zrozumieć jak Bóg mógł do tego dopuścić. Wtedy też w mojej świadomości zakiełkowała wątpliwość w nadprzyrodzoną moc obrazów. Wydarzenie to odcisnęło mój stosunek do religii w dalszym życiu.
      Przy dopalającym się pogorzelisku, mama w jakimś naczyniu ugotowała wodę. Tolek od Małyków przyniósł cukier. Cukier był schowany pod piecem chlebowym, dlatego został. Trochę śmierdział dymem. Pijąc wodę przegotowaną z cukrem i jedząc uratowane z pożaru, częściowo uwędzone pierogi, siedzieliśmy w lochu na ziemniakach do rana. Tak minęła nam noc. Nie było jednak z nami ojca i nie wiedzieliśmy, co się z nim stało.
      Kim był Tolek? Tolek był 17-letnim żołnierzem Armii Czerwonej, który przed zbliżającym się frontem został wysłany na jakieś zadanie. Gdy wrócił z wykonania zadania oddziału już nie było. Wszędzie byli Niemcy. Cisnął więc karabin w zarośla, wyszedł z lasu i przyszedł do nas. Prosił o jedzenie i zatrudnienie za wikt i opierunek. Tata doszedł do wniosku, że lepiej mu będzie u Małyków. Zaprowadził go tam, a oni go z ochotą przyjęli. Ponieważ byli bezdzietni, traktowali go więc jak syna. Wykonywał on wszystkie prace w gospodarstwie. Wiem też, że współpracował z partyzantami.
W chwili gdy Niemcy wchodzili do gospodarstwa Małyków., Tolek był w domu. Oceniając sytuację, chwycił wiadro, udając konieczność pójścia do obory, wyszedł z domu. Gdy wchodził do obory, SS-man zaczął jego wołać, Tolek rzucił wiadro, przeskoczył przez płot i zygzakiem uciekał w kierunku lasu. Mimo kilku serii z pistoletu i około 50-metrowej otwartej przestrzeni, dobiegł do zbawczego lasu bez najmniejszego draśnięcia. Po pacyfikacji Borszczówki Tolek przeszedł całkowicie do oddziału leśnego. Po wyzwoleniu spotkaliśmy go w Równym.
      Inne znane mi przypadki ocalenia z pacyfikacji. Mój ojciec do spalonego gospodarstwa nie wrócił. Jak się później okazało przebieg wydarzeń był następujący. Tata po rozstaniu się ze mną w okopie przyszedł do Sikorskich i po krótkiej rozmowie postanowili z Romanem pójść do kancelarii mieszczącej się przy szkole. Tam urzędował jakiś urzędnik wiejski, dziś już nie wiem, co to była za funkcja. Od drogi głównej do budynku szkoły prowadziła ścieżka wysadzana po obu stronach żywopłotem. Drogą tą ojciec biegł pierwszy, a za nim Roman. Roman zauważył uzbrojonego Niemca stojącego na ganku. Miał on postawiony kołnierz od płaszcza chroniący go od śnieżycy. Roman przykucnął przy żywopłocie i zawołał na ojca. Ale ojciec wołania nie usłyszał, pobiegł dalej. Po krótkiej chwili Sikorski wycofał się i ukrył na śmietniku. Wtedy usłyszał wystrzał. Prawdopodobnie był to strzał śmiertelny dla mego ojca. 
Jak później oceniłem moją sytuację, w tym momencie skończyło się moje dzieciństwo.
      Roman ocalał, nawet próbował odbudować swój dom. Widziałem uprzątnięte pogorzelisko po zabudowaniach i ustawione słupy jako szkielet konstrukcji domu. Pewnego dnia, kiedy fachowcy z sąsiedniej wioski nie przyjeżdżali, wysłał on po nich swego 16-letniego brata, Bronisława. Niestety brat nie wrócił już do domu, gdyż bandyci ukraińscy zarzucili mu na głowę worek i nożami go zamordowali. Po tym incydencie Roman zrezygnował z odbudowy swego gospodarstwa. Wstąpił do partyzantki, a po przejściu frontu na Zachód trafił do polskiego wojska. Po wojnie zamieszkał na Dolnym Śląsku koło Wambierzyc, we wsi Ratno Dolne. Zmarł w latach siedemdziesiątych.
      Mój ojciec miał dwóch braci i siostrę. Brat Oleś miał liczne potomstwo - chyba z dziewięcioro dzieci. Po wejściu do mieszkania SS-manów najmłodsza córka (imienia nie pamiętam) była chora i leżała w łóżku. Gdy zobaczyła Niemców, zaciągnęła pierzynę na głowę. Starszy syn ukrył się pod łóżkiem chorej, a młodszy Romek za mamą. SS-mani ustawili ich wszystkich pod ścianą i rozstrzeliwali. Matka przewracając się swoim ciałem przykryła Romka. Gdy Niemcy wyszli, spod łóżka wyczołgał się starszy brat, a spod matki Romek. Był jednak ranny, gdyż pocisk, który przeszedł przez matkę, wybił mu kilka zębów i utkwił pod policzkiem. Ocalała również ich siostra, która skryła się pod pierzyną, ale nie chciała z nimi uciekać mimo nalegań. Oświadczyła, że zostaje tu gdzie jej mama i rzeczywiście została, spaliła się razem z domem. Chłopcy po wyjściu z domu weszli do obory, wsiedli na konie i zaczęli uciekać w stronę lasu. Gdy to SS-mani spostrzegli, otworzyli do nich ogień. Romek i jego brat zeskoczyli z koni i przydrożnym rowem uciekli do lasu. Po kilku dniach błąkania się po lesie Romek trafił do radzieckiego oddziału partyzanckiego. Tam lekarz wyjął mu pocisk z policzka i opatrzył ranę. Po wojnie zamieszkał w Wałbrzychu. Zmarł chyba pod koniec lat siedemdziesiątych.
      Znam jeszcze jeden przypadek ocalenia. Pewna pani z rodziny Trockich uciekała z domu od niechybnej śmierci. W biegu trafił ją Niemiec w skroń. Strzał był oddany od tyłu, spowodowało to wyrwanie kawałka kości skroniowej wielkości dużej łyżki. Straciła przytomność, a kiedy ją odzyskała była już noc. Przyszła do nas, bo widziała sylwetki ludzi na tle dopalającego się domu. Długo nie pożyła, po 2-3 latach zmarła.
Z relacji ocalałych można się domyślać o organizacji masakry Barszczówki. Niemcy jadąc na tzw. mokrą robotę w sąsiedniej wsi Majkowie raczyli się alkoholem, aby zabić w sobie odruchy człowieczeństwa. Fakty potwierdzają, że była to robota nie dla zupełnie trzeźwo myślących ludzi. Wchodzili oni do kolejnych domów i rozstrzeliwali wszystkich mieszkańców. Po wyjściu Niemców wchodzili Ukraińcy i dokonywali rabunku. Zabierali wszystko, co się dało i ładowali na podstawione furmanki. Między SS-manami, a furmanami widać było zorganizowaną współpracę. Po wyjściu rabusiów domostwo podpalano. Zrabowany dobytek stawał się własnością furmanów. Ktoś powiedział mamie, że widział naszego kasztana (dumę ojca) u Ukraińca w sąsiedniej wsi. Rabowano tylko dorodne okazy koni i krów, byle chabety musiały prawdopodobnie spłonąć żywcem. Widziałem później na pogorzeliskach niedopalone zwłoki ludzi i zwierząt. Drobnego inwentarza nie łapano. Po pożarze, na naszym podwórku błąkały się kury. Oglądając zwłoki niedopalonych znanych mi ludzi dziwiłem się jak to się stało, że ciało stało się tak małe. Głowa wielkości dwóch pięści, no i ten charakterystyczny smród. Tego się nie zapomina. 
Na pogorzelisku budynku szkoły i wiejskiej kancelarii widziałem niedopalone zwłoki urzędnika tam gdzie kiedyś była kancelaria, na środku auli leżały zwłoki jego córki. Miała ona na imię Klara. Znałem ją osobiście, była w moim wieku. Dziwne ale zwłok mego ojca na tym pogorzelisku nie widziałem. Co się z nimi stało, jest dla mnie do dziś zagadką.
      Z nieznanych mi przyczyn, pierwszych sześć gospodarstw od strony wjazdu do Borszczówki po lewej stronie drogi, Niemcy nie ruszyli. Na początku wioski usytuowane było gospodarstwo rodziny siostry mojego ojca – Siedleckich, a ostatnie z tej szóstki Kontych, gdzie przed wkroczeniem Niemców mieściła się siedziba kołchozu (na marginesie: wnuczka Kontych to żona obecnego Prezydenta RP, Pani Jolanta Kwaśniewska). Parę dni mieszkaliśmy u siostry ojca Siedleckiej. Było to gospodarstwo położone tuż przy wjeździe do Borszczówki. Nowy dom, kryty blachą, budowany za mojej pamięci. Dom usytuowany tuż przy drodze. Po drugiej stronie drogi Ukraińcy wykopali zbiorowy grób i znieśli wszystkie ciała pomordowanych. Powstała w ten sposób zbiorowa mogiła. Na mogile ustawiono duży krzyż. Zupełnie inaczej wygląda ta mogiła dziś. Byłem tam wraz ze swoją rodziną w 1989 r. Na ustawionym pomniku napis głosi o zamordowanych przez niemieckiego okupanta 270 mieszkańcach Barszczówki. Ani słowa o tym, że byli to Polacy.


TUŁACZKA

U ciotki nie mogliśmy długo mieszkać, ciągle dochodziły do nas wieści o mordowaniu Polaków. Dopóki było zimno nocowaliśmy u różnych sąsiadów łącznie z rodziną Siedleckich. Chodziło o to, aby przebywać w dużej grupie, łatwiej byłoby się bronić. Kiedy zrobiło się cieplej i podrosły zboża, nocowaliśmy poza domami, właśnie w zbożach, które stanowiły dobrą kryjówkę. Pewnego wieczora przeżyliśmy ogromny strach. Po ułożeniu się do snu, kiedy już zasypialiśmy, usłyszeliśmy szelest, tak jakby ktoś się zbliżał w naszym kierunku. Gdy emocje sięgnęły zenitu, przybiegł do nas pies Siedleckich. Był wyraźnie ucieszony, że nas znalazł, merdał ogonem, ale nie szczekał, tak jakby też zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Dłużej tak żyć się nie dało.
      Przyjechał po nas wujek Władzio, starszy brat mamy i zabrał nas do siebie. Wioska, w której mieszkał wujek Władzio nazywała się Czarne Łozy i położona była przy trasie z Równego do Hoszczy w kierunku Kijowa. W innej sąsiedniej wsi w Terczynie mieszkała najstarsza siostra mojej mamy, ciotka Józia z mężem Lucjanem oraz z synową i trójką jej dzieci. Byli też w tej wsi inni dalsi członkowie rodziny mamy. Ponieważ odnoszono się do mnie z niechęcią, chodziłem po domach rodziny mamy nigdzie nie mogąc zagrzać miejsca. Traktowano mnie jak ubogiego krewnego i rzeczywiście takim byłem. Z domu uciekłem w ubraniu jakie miałem na sobie, nie miałem nic w zapasie nawet bieliznę na zmianę A nie było skąd się zaopatrzyć, sklepy nie działały a i pieniędzy też nie było. W jednym z domów dalszych krewnych nocowałem wraz z gospodarzami w bardzo przemyślnej kryjówce. W sieni pod ustawioną tam komodą był w ziemi otwór o średnicy nie większej niż to konieczne, aby mógł tam wejść dorosły człowiek. Po zejściu pod ziemię, dalsze przejście było wydrążonym tunelem pod fundamentów kierunku pola obsianego zbożem. Wyjście z tunelu znajdował się w tym zbożu. Wzdłuż tunelu wydrążono wnęki i rozścielono w nich słomę. Ja jedną noc spędziłem w takiej wnęce. Pamiętam przerażającą ciemność. Do dziś mam kłopoty z zaśnięciem w zupełnej ciemności. Cała ta kryjówka musiała być wykonana w tajemnicy przed sąsiadami. Mama i siostra Teresa była w tym czasie w Borszczówce i tam coś próbowała uprawiać. Wiem też, że była zachęcana przez Romana Sikorskiego do odbudowy swojego domu. Był to pomysł nierealny.
      Przy zagrożeniu nasilających się mordów Polaków trzeba było szukać innego sposobu na przeżycie. Jedynym rozwiązaniem był wyjazd do miasta Równego. Bandy w dużym mieście nie grasowały. Razem z ciotką Józią i jej rodziną pojechaliśmy do Równego. Tam przez kilka dni mieszkaliśmy w jakimś garażu na przedmieściu. Ciotka Józia ze swoją mamą, a moją babcią jeździły na wieś po żywność. Nocowały u wujka Władzia. Wujek, chociaż miał drewniany dom, to go zabezpieczył w metalowe okiennice i sztaby żelazne w drzwiach. Dlatego kobiety w tym domu zanocowały, bo czuły się tam bezpiecznie. Jednak w nocy ciotkę obudził trzask pożaru. Wyjrzała przez otwór w okiennicy, było jasno, hulał płomień po stogu słomy obok domu. W rogu sufitu w kuchni pojawił się płomień. Ciotka obudziła babcię i wyszły obie przez okno i schowały się w rosnącym zbożu. Przesiedziały tam do rana. Bandyci byli przekonani, że dom jest pusty, bo w innych przypadkach po podpaleniu czekali na wyskakujących z pożaru domowników. Wtedy do nich strzelali. Po szczęśliwej ucieczce z pożaru i powrocie do Równego więcej na wieś nikt nie pojechał.


Zdjęcie z miejsca bliżej nieokreślonego dołączył administrator.

.Strona o Borszczówce w powiecie równieńskim

 ---------------

Wybór wspomnień.