Cecylia Nikityn z d. Paszkowska

Wspomnienia z Koloni Bielczakowskiej

 Urodziłam się dnia 22 marca 1919 roku w Kolonii Bielczakowskiej. Ojciec był gospodarzem na pięciu hektarowym gospodarstwie, ziemia była piaszczysta i nieurodzajna, zabudowania liche, pokryte słomą. Było nas w domu 9 osób, rodzice, babcia Paulina Paszkowska i sześcioro dzieci: Hipolit, Feliks, Ignacy, Anastazja, Emilia i ja - Cecylia.

Ciężko było wyżyć z tej ziemi, tato miał parę koni i jeździł na zarobek, woził z kupcem towar po okolicznych miejscowościach i miastach. W zimie pracował w lesie, wożąc kłody z lasu do rzeki Słucz, gdzie były zbijane w bendiuha (tratwy) i spuszczane do rzeki. Tata nie raz w domu nie było 3-4 dni. Gospodarstwem zajmowała się mama, mieliśmy dwie krowy i cielę. Byłam najstarsza urodziłam się w 1919 roku, młodszy brat Bolek (Hipolit) urodził się w 1921 roku, kolejne rodzeństwo przychodziło na świat co trzy lata. Gdy miałam 5- 6 lat, opiekowałam się dziećmi i pasałam gęsi. Brat wraz ze starszym pastuchem sąsiada pasł w lesie krowy. Gdy skończyłam 8 lat posłano mnie do szkoły. Chodziłam co drugi dzień do szkoły, bo jednego dnia pasłam krowy, a drugiego szłam do szkoły. Do szkoły nie chodziłam zimą, tylko na jesień i wiosnę, bo chodziłam boso. Nieraz późną jesienią mróz biały, a ja na bosaka szłam do szkoły, nogi czerwone. Później ojciec z cholewy porobił trepy, spód był z drewna, a wierzch ze skóry. Trepy były płytkie także w zimie nasypywało się śniegu. Nie miałam pończoch, tylko szmatami nogi owinięte. Suknię miałam z płótna szarego, co mama sama uprzędła z lnu w zimie. Tato kupił owczą kurtkę, taką dużą, że trzy nas by się tam schowały. Była na zapas na trzy zimy, sznurkiem się przepasałam i była dobra. Szkoła była czteroklasowa, ja skończyłam tylko trzy klasy, bo ciężko zachorowałam i przez pół roku chorowałam. Jak wyzdrowiałam to już do szkoły nie poszłam, bo była praca. Choć marzyłam o nauce, ale ojciec powiedział, że z nauki chleba jeść nie będę. Mając lat 11 poszłam pracować do lasu, sadziłam młode drzewa, tam płacili za dniówkę 50 groszy, taki był mój pierwszy zarobek. Potem pracowałam w polu przy żniwach na naszym gospodarstwie i u innych bogatszych gospodarzy za parę groszy, chciałam mieć lepszą sukienkę i pantofle.

Wieś nasza była taką kolonią, dom od domu był daleko. Domy były takimi chatkami z jednym oknem, pokryte słomą. Podłóg w domu nie było, tylko klepisko. Łóżka były zbite ze zwyczajnych desek, a w środku słoma oraz dwie płachty płócienne i to wszystko. Stół, ławka, 2-3 stołki i kufer – takie było nasze umeblowanie. W zimie dzieci spały na piecu, bo tam było ciepło. Mama paliła cały dzień, w tym piecu piekła czarny razowy chleb, gotowała ziemniaki, nieraz tarła ziemniaki i dolewała mleka. Biały chleb, czy pszenne placki były tylko na wielkie święto, takie jak Wielkanoc czy Boże Narodzenie. Toteż na święta się czekało z wielką radością, że się poje coś lepszego.

Mając 15 lat to ja już umiałam wszystko robić, to co moja mama. Umiałam gotować, piec chleb, przędłam płótna, no i oczywiście umiałam tańczyć. Cały tydzień dziewczęta przędły na kółkach i na wrzecionach, pletli na drutach i na szydełku. Chłopcy z łyk sosny i korzeni pletli koszyki, tak się odbywały wieczory zimowe. Zbieraliśmy się po kilka osób w jednym domu, każdy przynosił swoją robotę. Nieraz jak był starszy dziadek czy babcia to coś bajali, a my uważnie słuchaliśmy opowieści, bo o książkach czy gazetach nie było mowy, bo i skąd. W domach świecili lampami naftowymi i to co trzeci dom, albo światło było z kominka. Jeden siedział i podkładał, żeby światło świeciło i tak schodził cały tydzień. W niedzielę szliśmy do kościoła do Myszakowej, w zimie po pas w śniegu, kto miał buty z cholewami to szedł pierwszy i robił ścieżkę.

W niedzielne wieczory młodzież zbierała się w jakimś domu, gdzie było więcej pomieszczeń, oczywiście za pozwoleniem gospodarza. Był we wsi jeden muzykant, który umiał grać na akordeonie. Chłopcy zrzucili się po 5 groszy dla niego i grał cały wieczór. Nie mieliśmy zegarka, tylko po gwiazdach poznawaliśmy, że jest późno i trzeba iść do domu. Na takich wieczorach tańczyło się ile sil było w nogach, starsi nauczyli młodszych tańczyć, także jak chłopak czy dziewczyna miała 15 lat to już umiała tańczyć i to dobrze różne tańce.

W 1935 roku proboszcz z Myszakowej zorganizował Stowarzyszenie, gdzie mnie wybrano jako przewodniczącą tego koła. Uczyliśmy się trochę kultury, przyjeżdżała do nas instruktorka z powiatu i uczyła tańczyć i śpiewać. Przywoziła różne broszury. Jak wspomniałam, byłam wybrana druhną, także też jeździłam do powiatu na zjazdy, dzięki czemu poznałam trochę inne życie.

W roku 1937 poznałam chłopca Stefana, który był kandydatem na męża. Znaliśmy się rok, ale ciężko było się spotykać bo on mieszkał 15 km ode mnie, także rzadko się spotykaliśmy, raz na tydzień, czy dwa razy w miesiącu. Pobraliśmy się w 26 grudnia 1938 roku. Wesele było wspaniałe, grała orkiestra dęta. Tato zabił świnię i kupił mąki pszennej. Napiekli strudli, narobili sosu z mięsem, napiekli placków gryczanych, ugotowali kaszy, galarety z jajkami. Wszyscy na weselu zachwycali się jedzeniem. Jedli łyżkami drewnianymi, które wykonał mój dziadek, umiał sam robić drewniane łyżki. Jedzenie było w glinianych misach i każdy jadł swoją łyżką. Szklanki były odcięte z butelek, było parę kieliszków co jeden wypił następnemu nalewał.

 

 ---------------

Wybór wspomnień.